"Gigant, który nie urodził się w odpowiednim kraju" - tak Raymond Domenech skomentował sytuację Roberta Lewandowskiego, który mimo kolejnych sukcesów z Bayernem Monachium, nie ma większych szans na "Złotą Piłkę". Pochodzi bowiem z nieatrakcyjnej piłkarsko Polski, która na arenie międzynarodowej znaczy niewiele, by nie powiedzieć nic. Lewandowski może zapomnieć o wygraniu Euro czy mundialu.
Te słowa pasują jednak też do innego "giganta" i imiennika Lewandowskiego - Roberta Kubicy. Pod koniec października mamy bowiem dość jasny obraz sytuacji i chociaż oficjalnie nie zostało to ogłoszone, to krakowianin nie powróci do Formuły 1 w sezonie 2022. Po części z powodu swojej narodowości.
Paradoks polega na tym, że wcale nie chodzi o umiejętności jeździeckie, bo te Kubicy są na podobnym albo wyższym poziomie niż jego rywali do miejsca w Alfie Romeo. Inni konkurenci punktują za to w kategorii "narodowość". Wystarczy prześledzić kilka faktów.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Włoska piękność podbija internet
Antonio Giovinazzi trafił do F1, bo jest podopiecznym akademii Ferrari, a przede wszystkim Włochem. Alfa Romeo uznała, że kierowca z półwyspu Apenińskiego jest niezbędny do promowania jej samochodów i przyczyni się do wzrostu sprzedaży we włoskich salonach. Tym bardziej że Włosi kochają Ferrari i F1, a przez lata nie mieli swojego reprezentanta w stawce. Ot, taki paradoks.
Guanyu Zhou to kierowca z Chin. Państwa, którego populacja przekracza 1,4 mld osób i nie miało dotąd swojego reprezentanta w Formule 1. To ogromny rynek zbytu - dla Alfy Romeo, jak i samej królowej motorsportu. Tajemnicą poliszynela jest to, że szefowie F1 mają naciskać na to, by w stawce pojawił się kierowca z Państwa Środka. Współgra to z ich planami, by do kalendarza, obok rundy rozgrywanej w Szanghaju, dodać wyścig na ulicach Pekinu.
Colton Herta, o którym ostatnio rozpisywały się media w związku z możliwym przejęciem Alfy Romeo przez Michaela Andrettiego, nie ma nawet superlicencji niezbędnej do jazdy w F1. Mógłby ją jednak otrzymać od FIA w drodze wyjątku, bo Formuła 1 potrzebuje... Amerykanina!
Ostatnie działania F1 w USA przyczyniły się do istnego boomu na ten sport na kontynencie północnoamerykańskim, czego najlepszym dowodem jest ponad 120 tys. osób na torze każdego dnia podczas rundy w teksańskim Austin. W przyszłym roku do kalendarza dojdzie GP Miami, a już teraz trwają rozmowy ws. GP Las Vegas. Gdyby Amerykanie mieli dodatkowo swojego kierowcę w stawce, zainteresowanie wzrosłoby kilkukrotnie.
Gdyby zorganizować testy wszystkich zainteresowanych jazdą w Alfie Romeo, Kubica mógłby w nich wykręcić najlepszy czas. Przemawia za nim doświadczenie i znajomość bolidu, więc nie byłoby to nawet większym zaskoczeniem, bo Zhou czy Herta praktycznie nie posiadają obycia z bolidem F1.
Jednak Kubica pochodzi z niespełna 40-milionowego kraju, który nie posiada historii w F1 i tradycji motorsportowej. Ba, nie posiada nawet żadnego szanowanego producenta samochodów, bo chociaż mamy w Polsce kilka fabryk, to są to zakłady należące do zagranicznych firm. To wszystko sprawia, że Kubica jest nieatrakcyjny z punktu widzenia szefów dyscypliny. Przeciwko niemu gra też wiek, bo zbliża się przecież do 37. urodzin. Odnoszę jednak wrażenie, że gdyby był Amerykaninem, Chińczykiem albo Włochem, to nawet jego metryka nie stanowiłaby problemu.
Zwłaszcza w przypadku tej pierwszej narodowości, bo Amerykanie wiedzieliby, jak wykorzystać potencjał jego historii i zrobiliby z niego bohatera. Tymczasem Netflix, tworząc serię "Drive to survive", pominął nawet wątek fatalnego wypadku i powrotu krakowianina do F1, choć początkowo poświęcony miał mu być cały odcinek. Gdyby pochodził z USA, byłoby inaczej.
"Gdyby" - to określenie często pojawiające się w kontekście kariery Kubicy. Za często. Tego jednak już nie zmienimy. Pozostaje mieć nadzieję, że nowy rozdział w jego życiu o nazwie "wyścigi długodystansowe", zrekompensuje mu to wszystko.
Czytaj także:
Mercedes już nie jest nieomylny. Kolejny błąd Niemców
Tanio już było. Zespoły F1 na sprzedaż za 1 mld dolarów?