Piekielnie mocne słowa polskiego olimpijczyka. Czemu się dziwić?! [OPINIA]

Mateusz Sochowicz, nasz saneczkarz, który dokonał dwóch cudów w Chinach, jest wściekły na komentarze dotyczące startów Polaków. Skąd tak niskie miejsca reprezentantów naszego kraju? To łatwe do wytłumaczenia.

Dawid Góra
Dawid Góra
Mateusz Sochowicz Getty Images / Daniel Kopatsch / Na zdjęciu: Mateusz Sochowicz
Przynajmniej w ujęciu powierzchownym.

Skoki na sztandarach

Fantastyczne warunki do rozwoju w Polsce mają skoczkowie narciarscy. Nie dziwi fakt, że nasi reprezentanci są jedną z najważniejszych sił w tej dyscyplinie na świecie (ten sezon pomijam).

Bo jakość nie bierze się znikąd. Ciężka praca, talent, odpowiedni charakter to cechy, które powinien posiadać dobry, perspektywiczny sportowiec. Jasne. Tyle że na własnych przymiotach daleko nie zajedzie. Potrzeba infrastruktury, przemyślanego systemu szkolenia, znakomitych trenerów. I tutaj dochodzimy do sedna - niestety lwią część tych rzeczy po prostu się kupuje. A jak nie ma pieniędzy to nikt ich nie podaruje, bo sponsorzy idą tam, gdzie jest popularność - gdzie reklamy mają sens. W ten sposób koło się zamyka.

ZOBACZ WIDEO: Historyczny wynik polskich saneczkarzy. "Cieszy nas ładna jazda, czyste przejazdy"

Gdyby nie Adam Małysz polskie skoki prawdopodobnie nadal tkwiłyby w marazmie, a telewizja transmitowała tylko najważniejsze wydarzenia. I zawody w Polsce. Ale tych też mogłoby nie być, bo sens ich organizacji jest tylko wtedy, kiedy kibice chcą na takie zawody przyjeżdżać. Trudno sprzedać bilety na coś, co nikogo nie interesuje.

Przywołując Małysza, mam na myśli jego sensacyjne sukcesy w czasach, kiedy Robert Mateja podczas zawodów na mamucie w Planicy miał problem z dofrunięciem nawet do 90. metra. Jakaś pasja do skoków w Polakach była od zawsze, bo i tradycje mamy piękne. Ale na tradycji daleko się nie zajedzie. Tradycja nie wystarczy, aby pozyskać środki na rozwój ośrodków treningowych.

Kiedy pojawił się Małysz i zaczął, w sposób wręcz niewiarygodny, wygrywać z zagranicznymi rywalami, Polacy pokochali skoki od nowa. No bo jak człowiek, który musiał pożyczać kombinezony od swoich rywali z innych krajów, mógł wygrywać z tymi, którzy wszystko dostawali na złotej tacy?

Przyszli sponsorzy, skoki doinwestowano. Odnowiono obiekty, zatrudniono specjalistów wysokiej klasy. W ciągu kilku lat okazało się, że to nie w zawodnikach jest problem. Ale w tym, że najlepszych wybierano z bardzo wąskiej grupy dzieciaków chętnych do skakania. A potem w tym, że związek nie był w stanie zapewnić tym dzieciakom warunków do rozwoju z prawdziwego zdarzenia.

Wreszcie przyszedł Kamil Stoch. Sukcesy zaczęli osiągać kolejni mistrzowie - Piotr Żyła i Dawid Kubacki. Do tego Maciej Kot, Andrzej Stękała itd. Staliśmy się silni w drużynie. Skoki narciarskie wskoczyły na podium polskich sportów narodowych. O ile piłki nożnej nie przeskoczyły, to z siatkówką spokojnie mogą się równać.

Ten cały splot wydarzeń sprawił, że moje pokolenie - ludzi urodzonych pod koniec lat 80. - było przyzwyczajone do beznadziei polskich skoków. A pokolenie ludzi urodzonych na początku XXI wieku nie rozumie sytuacji, że w pierwszej dziesiątce zawodów Pucharu Świata może nie być ani jednego Polaka.

I słusznie! Wymagajmy więcej. Tyle że z logicznym umiarem.

Sami sobie

Ten umiar jest potrzebny wtedy, kiedy oceniamy sportowców, którzy nie mają najmniejszych szans w rywalizacji ze światową czołówką, bo wcześniej nie mieli nawet w połowie tak dogodnych możliwości do rozwoju. Jeden z naszych olimpijczyków z Pekinu w prywatnej rozmowie (dlatego nie podaję konkretów) powiedział mi całkiem niedawno, że kiedy jest na zagranicznym zgrupowaniu, sam musi wymyślać sobie, nad czym dziś popracować. Bo choć trener jest dobry, to nie zawsze w takich zgrupowaniach bierze udział. Kwestia kasy - wiadomo.

Tor łyżwiarski w Tomaszowie Mazowieckim powstał w 2017 roku. To był pierwszy kryty tor w Polsce. A Zbigniew Bródka wywalczył swój złoty medal w 2014 r. w Soczi. Czy nie powinno być odwrotnie? Dyscypliną zainteresowano się dopiero wtedy, kiedy już mieliśmy sukces. A wcześniej nasi panczeniści musieli daleko wyjeżdżać na treningi lub trenować w warunkach, które ich zagraniczni koledzy uznaliby za karygodne.

O saneczkarzach przypominamy sobie na ogół raz na cztery lata, kiedy trwają igrzyska olimpijskie. W Pekinie Polacy wywalczyli coś, czego nikt się po nich nie spodziewał. Jakub Kowalewski i Wojciech Chmielewski osiągnęli najlepszych wynik w ciągu ostatnich 46 lat, a Mateusz Sochowicz wręcz dokonał dwóch cudów.

Pierwszym było to, że przeżył fatalny wypadek w próbie przedolimpijskiej. A drugim to, że zakwalifikował się i wystartował w igrzyskach. Ludzie z takim charakterem są w stanie osiągać znakomite wyniki. Ale jak wspomniałem na początku - bez infrastruktury sukcesy graniczą z cudem. A przecież w Polsce nie ma odpowiedniego toru saneczkarskiego. Przydałby się też lepszej jakości sprzęt. Polacy jeżdżą na treningi do Niemiec. A stypendium dla tych, który ukończyli 26. rok życia, według informacji od Chmielewskiego, wynosi 1500 zł.

W takim miejscu jest polski sport zimowy.

Problem, tym razem już mniej infrastrukturalny, mają narciarze alpejscy. Jak wymagać wielkich wyczynów od sportowców, którzy w lecie muszą wyjeżdżać na lodowce, bo w Polsce nie ma warunków do trenowania?

Również z biegami i biathlonem do niedawna nie było różowo.

Ktoś zapyta, dlaczego w piłce nożnej nie odnosimy sukcesów, skoro dzieci mają niezłe warunki do rozwoju. Na to pytanie lepiej odpowiedzieliby koledzy z redakcji zajmujący się piłką, ale niestety system szkolenia jest tak samo istotny jak infrastruktura. Jeśli dyscyplinę zżera rak bylejakości, to sukcesy nie będą miały skąd przyjść, choćbyśmy stadiony i orliki mieli najpiękniejsze w całej Europie.

Hejt

Znając, nawet tak powierzchownie, wszystkie zależności rządzące sportem, czy sportowców można w sposób autorytarny obarczać winą za brak wyników? Jeśli bylejakość widać również w ich podejściu do sportu - tak. Ale przyznajmy, dzisiejszy sport ma niewiele wspólnego z tym, którego kibicami byliśmy kilkanaście lat temu. Poziom świadomości, inteligencji, profesjonalizmu u sportowców podnosi się z roku na rok. Czasami zdarzają się jeszcze "Janowicze", którzy z kamienną twarzą stwierdzą, że trenują po "szopach", ale na szczęście dziś to już rzadkość.

Jak można negatywnie oceniać polskich saneczkarzy, skoro wśród krajów bez toru lodowego, zostali najwyżej notowani? To tak, jakby wygrali w swojej kategorii. A że nie są cudotwórcami (może poza Sochowiczem) to już chyba nie ich wina.

Mateusz w swoim wpisie po powrocie do Polski zirytował się komentarzami po swoich startach. "Jak położysz worek ziemniaków, to też jedzie", „"Grubasy na saneczkach", "Wstydu nie było?".

I napisał komentarz (przytaczam tylko część): "Trochę bolesna rzeczywistość, że za granicą człowiek jest dużo bardziej szanowany niż w ojczyźnie i zamiast docenić, że mimo tylu przeciwności jest grupka p...w, którzy uprawiają ten sport i na przekór tego, że totalnie nie ma do tego warunków, robią, co mogą. I tu stoję przed wielkim dylematem, czy dalej chcę reprezentować ojczyznę ludzi, z którymi w ogóle się nie utożsamiam - Polsko uwsteczniasz się!".

Tu jednak z naszym saneczkarzem się nie zgadzam. Sport jest dla kibiców, ale nie kiboli, nie pseudokibiców. To rozróżnienie jest niezwykle istotne. Przecież głupich nie sieją. Z brakiem wyobraźni i szczątkowej choćby świadomości stykamy się na co dzień, nie tylko w internecie czy przy okazji sportowych zawodów. A reprezentowanie kraju jest czymś więcej niż start dla gawiedzi.

Prawdziwy miłośnik sportu, choćby interesował się nim wyłącznie teoretycznie, doskonale wie, z jakim wysiłkiem - na wszystkich płaszczyznach życiowych - wiąże się jego uprawianie.

Polski sportowiec spotkał się z szefem MKOl >>
Wystąpił na igrzyskach po makabrycznym wypadku. Polak zdradził, czego mu zabrakło >>

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×