Dwa zwycięstwa ŁKS-u i trzy wygrane Siarki - z takim dorobkiem (po rozegraniu odpowiednio dziewięciu i ośmiu spotkań) przystępowały do niedzielnego meczu oba zespoły. Nic dziwnego, że rywalizacja drużyn z dolnych rejonów tabeli, sprowadziła na trybuny ogromnej Atlas Areny tylko ok. 2 tysięcy kibiców, co może nie jest wynikiem złym, ale po poprzednich spotkaniach ŁKS-u we własnej hali, apetyty były dużo większe. Niestety, tym razem paznokci z nerwów fani raczej nie poobgryzali.
Goście rozpoczęli od bardzo mocnego uderzenia. Zza linii 6,75 trafili LaMarshall Corbett i Wojciech Barycz, pozostali gracze dorzucili "swoje" i po zaledwie kilku minutach, na tablicy widniał wynik 5:17. I właściwie na tym można by tę relację zakończyć, ponieważ właśnie już po tym krótkim fragmencie meczu, jego losy były rozstrzygnięte. Używając terminologii bokserskiej, łodzianie po otrzymaniu pierwszego silnego ciosu, najpierw byli nieco zamroczeni, następnie wyliczeni i przed kolejne rundy, a właściwie kwarty, nie potrafili się podnieść.
Fatalnie spisywali się zwłaszcza Amerykanie, grający w barwach ŁKS-u, którzy mieli być (i w pierwszych meczach z tego zadania się wywiązywali bardzo dobrze) motorem napędowym zespołu, czego zdecydowanie nie zademonstrowali tym razem na parkiecie. Do tego stopnia zdenerwowali oni swoją postawą trenera Piotra Zycha, że ten po przerwie posadził na ławce zarówno Jermaine'a Malletta, jak i B.J. Holmesa i dał więcej pograć Polakom.
Niewiele to jednak w grze łodzian zmieniło i cały czas to Siarka dyktowała warunki. Podopieczni Dariusza Szczubiała grali na wysokim procencie rzutów z gry (62% za 2 i 43% za 3), co właściwie uniemożliwiało rywalom podjęcie walki. Na słowa uznania zasłużyli głównie Corbett i Josh Miller, którzy nie mieli sobie równych na parkiecie i czasami pozwalali sobie nawet na efektowne dwójkowe akcje, typowo "pod publikę".
Druga połowa spotkania była zwyczajnie nudna. Wśród gospodarzy nie było widać woli walki i zrezygnowani biegali oni jedynie po parkiecie, nie widząc szans na zmianę losów meczu, zaś Siarka nie forsowała tempa, spokojnie kontrolując spotkanie, punktując przeciwników i czekając na końcową syrenę. Jedynym plusem tego fragmentu meczu była możliwość wpuszczenia młodych dublerów przez obu trenerów. Być może minuty na parkiecie, spędzone przez młodzież, zaprocentują w przyszłości.
Wspomnieć należy jeszcze o absurdalnej sytuacji z czwartej kwarty, kiedy to grę koszykarzy przerwała... klubowa maskotka ŁKS-u. Osoba, która jako "Rycerz Bodzio" powinna uatrakcyjniać zawody, nie zrozumiała chyba swojej roli i postanowiła narazić swoją głupotą, własnego pracodawcę na nieprzyjemności. Wbiegnięcie maskotki na parkiet i rzucenie się pod nogi grających zawodników, pozostawić chyba po prostu trzeba już bez zbędnego komentarza...
ŁKS Łódź - Siarka Tarnobrzeg 70:94 (20:30, 12:24, 15:22, 23:18)
ŁKS: Sulima 14, Kenig 14, Archibeque 13, Szczepaniak 10, Krajewski 8, Kalinowski 6, Holmes 3, Mallett 2, Trepka 0, Bartoszewicz 0, Kuczmera 0.
Siarka: Corbett 24, Miller 18, Barycz 11, Tiller 11, Karnowski 8, Doaks 6, Wyka 6, Piechowicz 5, Rabka 3, Aniszewski 2, Walski 0, Pyszniak 0.