Michał Fałkowski: Miałeś kiedyś chęć zakończyć przygodę z koszykówką?
Przemysław Frasunkiewicz: Tak. Jak miałem bodajże 18 czy 19 lat, gdy trenerem Trefla Sopot został Arkadiusz Koniecki. Stwierdziłem wówczas, że nie ma sensu grać, bo dostałem takie obciążenia i byłem traktowany w taki sposób, że zupełnie odechciało mi się to robić. A najgorsze jest to, że ja zawsze koszykówkę traktowałem jako coś więcej, niż tylko swoją pracę. To banał, ale ja kocham ten sport, gram w koszykówkę nawet w wakacje, więc można sobie tylko wyobrazić jak wtedy musiałem się czuć.
Arkadiusz Koniecki... trener, który ze Śląskiem Wrocław zdobył mistrzostwo Polski...
- To jest tak, jak z Wembley z 1973 roku, które wspominamy, choć nie ma żadnego przełożenia na obecny stan polskiej piłki. Ja w swojej karierze spotkałem wielu trenerów, wielu z nich podpatrywałem, bo sam chcę być trenerem i uważam, że trenerzy nie mogą przez całą swoją karierę stosować tych samych metod po pięciu, dziesięciu czy piętnastu latach. Muszą się rozwijać wraz z rozwojem całego sportu. Nie może dochodzić do sytuacji, w której trener obciąża tak mocno 18-letniego zawodnika, który cały czas rośnie i czasami ma problemy z udźwignięciem własnej masy ciała, że ten nie jest w stanie chodzić, a co dopiero biegać na meczach.
Jak zatem doszło do tego, że nie rzuciłeś w koszykówki?
- Po prostu sezon dla trenera Konieckiego skończył się szybciej, bo został zwolniony, drużynę objął trener Krzysztof Koziorowicz i nagle wszystko się zmieniło. Jak za dotknięciem magicznej różdżki.
Pytam o to wszystko, bo chcę nawiązać do twojej kariery, która, w mojej ocenie, długo nie oddawała twojego potencjału i umiejętności. Mistrzostwo Polski zdobyłeś dopiero jako całkowicie dojrzały, 30-letni zawodnik, a wcześniej grałeś głównie w klubach ze środkach tabeli.
- Może wynika to z tego, że jako młody zawodnik, ja zawsze chciałem grać dużo. Z dzisiejszej perspektywy uważam, że to jest błąd, bo 30 czy nawet 40 minut w słabym zespole nie podnosi umiejętności, a daje jedynie pewność siebie. Oczywiście, zawsze miałem swoje ambicje, ale też uważałem, że każdy gra tam, gdzie akurat zasługuje grać. Jeśli grałem w Noteci, to akurat na dany moment był to adekwatny klub do moich umiejętności czy oczekiwań. Zresztą, w tej Noteci zrobiliśmy wówczas siódme miejsce, choć mieliśmy spaść z ligi. Podobnie było w Enerdze Czarnych, gdzie miał być słaby zespół, a trener Igor Griszczuk tak to wszystko poukładał, że skończyło się brązowym medalem.
W Czarnych zanotowałeś bardzo przyzwoite trzy sezony, ale następnie przyszły dwa lata w Polonii, gdzie stopniowo grałeś coraz słabiej. Jak do tego doszło?
- Każda sytuacja jest unikatowa. W Czarnych byłem zawodnikiem pierwszego planu, a w Warszawie trener Wojciech Kamiński zawsze opierał grę zespołu na amerykańskich zawodnikach, bo tak to jest w klubach z mniejszymi budżetami. Wobec aktualnej sytuacji finansowej większości drużyn TBL, najłatwiej jest wziąć trzech do bólu ofensywnych graczy ze Stanów Zjednoczonych i wtedy może jakiś mecz się ugra, nawet czasami z lepszym zespołem, bo akurat dwaj zawodnicy trafią po sześć trójek. Nie powiem, że źle się czułem w Warszawie, ale po prostu lepiej czuję się w koszykówce takiej, jaką mieliśmy w Gdyni u trenera Tomasa Pacesasa. Pamiętam, że kilka osób powiedziało mi, że w Asseco odżyłem jako zawodnik. Nigdy nie umarłem i nigdy nie odżyłem - po prostu trafiłem w idealne dla siebie miejsce.
Po Polonii podpisałeś krótki kontrakt z AZS Koszalin i wielu wieszczyło już koniec Przemysława Frasunkiewicza...
- Tam była ciekawa sytuacja. Był amerykański trener (Charles Barton - przyp. M.F.), który obiecywał mi złote góry, mówił, że będę grał po 30 minut w meczu, a potem się z tego wszystkiego wycofał. Dodatkowo, nałożył się na to okres przygotowawczy. Ja zawsze mam tak, od początku kariery, że źle znoszę ten moment sezonu. Na przykład nie jestem szybkim graczem, a w okresie przed sezonem w ogóle nie mogę się pozbierać. Żeby tego było mało, krótko po podpisaniu umowy z AZS, zadzwonił do mnie ówczesny dyrektor sportowy Asseco Prokomu, Arkadiusz Lewandowski i powiedział, że trener Pacesas widzi mnie w drużynie. Byłem bardzo zły na chronologię wydarzeń, bo mogłem grać u siebie w domu, w Trójmieście, a dodatkowo w zespole, do którego kilkukrotnie w trakcie kariery próbowałem się dobić.
Ostatecznie jednak wylądowałeś w Asseco. Zerwałeś kontrakt z AZS?
- Tak, miałem ten kontrakt z AZS, najpierw krótki, na try-out, ale już po trzech dniach trener Barton powiedział, że chce podpisać umowę do końca sezonu. Następnie potrenowaliśmy trochę mocniej i stwierdził, że się nie nadaję... Poprosiłem trenera by poczekał aż złapię formę, ale on się uparł, co jednak mi było bardzo na rękę (śmiech). Tym samym zerwanie kontraktu z AZS i podpisanie umowy z Asseco załatwiliśmy w ciągu dwóch godzin. Same konkrety, podpisy i stałem się graczem gdyńskiego zespołu.
Trener Tomas Pacesas budował wówczas dwa zespoły. Ciebie przewidywał w drugim...
- Tak. Trener Pacesas dokładnie określił jakie ma wobec mnie plany, czego oczekuje i obiecał, że jeśli tylko będzie widział u mnie progres, będzie brał mnie pod uwagę do pierwszego zespołu. I rzeczywiście, taka szansa trafiła się w grudniu, gdy było wiadomo, że drużynę opuszcza J.R. Giddens. Dodatkowo, koncepcja dwóch drużyn upadła i trener Pacesas uznał, że pierwsza drużyna wchłonie tych, których gra z drugiego zespołu podobała mu się najbardziej. To byłem ja, Robert Witka i Courtney Eldridge. Pierwotnie miałem grać razem z Piotrkiem Szczotką do końca sezonu na trójce, trener Pacesas dawał mi coraz więcej minut, ale wszystko się posypało, bo złamałem rękę w meczu VTB.
Byłeś załamany? W końcu zacząłeś odgrywać ważną rolę w najlepszym polskim zespole i nagle cios w postaci kontuzji...
- Oczywiście, byłem zdruzgotany, bo przecież wszystko szło bardzo dobrze, świetnie wyglądałem na treningach, zostałem wcielony do rotacji i nagle na sześć tygodni wypadłem ze wszystkiego. Klub wówczas podpisał kontrakt z Qyntelem Woodsem. Mimo to w play-offach znowu wskoczyłem do meczowej dwunastki, w finałach również grałem i zakończyliśmy sezon mistrzostwem.
Czułeś, że miałeś wkład w mistrzostwo Asseco Prokomu?
- Często ludzie pytają mnie co tak naprawdę daje zespołowi jakiś tam kolejny zawodnik, który wchodzi na kilka minut w meczu. Powiem tak: jednostek treningowych razem z meczem jest około 10 w tygodniu, a zatem mecz to tylko 10 procent całej sumy. Jeśli zatem koszykarze drugiego planu nie będą trenować na maksa i nie będą wywierać stałej presji na te potencjalne gwiazdy, wówczas w meczu również będzie wyglądało to kiepsko. Jeśli ma się dobrych zawodników rezerwowych, to wówczas cały zespół gra dobrze. Ludzie niestety tego kompletnie nie dostrzegają. Ja sam miałem sytuację, gdy pewien pan zapytał się mnie czy my w ogóle tygodniu trenujemy...
Naprawdę? Nie drażni cię taka ludzka ignorancja?
- Nie, dlaczego? Mnie drażnią takie sytuacje, gdy ktoś, kto się zna na koszykówce, tak mówi. Prosty przykład to rzuty wolne - ludzie reagują bardzo emocjonalnie, gdy ktoś nie trafi z linii osobistych. Ja natomiast kiedyś czytałem wywiad z Michaelem Jordanem, który mówi, że to jest najtrudniejszy rzut w całej koszykówce, bowiem wszyscy dookoła spodziewają się, że trafisz. Umówmy się, rzucać potrafi każdy koszykarz, jeden mniej, drugi lepiej, ale każdy. W przypadku rzutów osobistych dochodzi jednak inny aspekt - to, jak potrafisz radzić sobie z presją. I teraz przeciętny Kowalski może poddać te słowa pod wątpliwość, a tymczasem Jordan ma stuprocentową rację.
Druga część wywiadu we wtorek.
Moim zdaniem właśn Czytaj całość