Magic Johnson - po prostu showtime cz. V

Gdy Magic Johnson po raz pierwszy pojawił się w szatni Los Angeles Lakers w hali Great Western Forum i spojrzał w lustro, miał w oczach łzy. - Wtedy uświadomiłem sobie jak daleko zaszedłem - wspomina.

Ziemowit Ochapski
Ziemowit Ochapski
W tamtych czasach koszykarze Jeziorowców nie mieli jeszcze własnych szafek. Każdemu zawodnikowi przysługiwał jedynie wieszak na ścianie, a na tym z napisem "Johnson" wisiał strój z numerem "32" - tym samym, którego Magic używał w szkole średniej (na studiach grał z "33"). Chłopak z Lansing piękną chwilą nie mógł jednak cieszyć się zbyt długo. Szybko znalazł się w ogniu pytań wielkomiejskich dziennikarzy, którzy wszędzie szukali sensacji. Od początku próbowali stworzyć sztuczny konflikt pomiędzy nim a Kareemem Abdul-Jabbarem. Na szczęście Jim Hill i Stu Nahan, reporterzy telewizyjni będący wcześniej znanymi sportowcami, wzięli młodzieńca po wszystkim na stronę i uczulili go na podstępne zachowania przedstawicieli mediów z Los Angeles. Przeprowadzka z Michigan do odległej Kalifornii dla zaledwie dwudziestoletniego zawodnika była nie lada przeżyciem. - Po raz pierwszy widziałem wtedy płaczącego ojca - opowiada. - Mama też płakała, a ja za wszelką cenę starałem się powstrzymać łzy. Oczywiście te pociekły strumieniem jak tylko wsiadłem do samolotu. Mimo że byłem zachwycony perspektywą gry dla Lakersów, moje pożegnanie z Lansing było bardzo bolesne. Wcześniej wiele razy podróżowałem po kraju i świecie, ale to był pierwszy raz, kiedy naprawdę opuszczałem dom. Magic zostawił w Lansing nie tylko rodzinę, ale również wielu przyjaciół. Ze wszystkimi był bardzo blisko związany emocjonalnie. Czasy, w których najbliżsi pojawiali się na każdym jego meczu, nieuchronnie dobiegły końca. Earvin przenosząc się do "Miasta Aniołów" miał gruby portfel i nic poza tym. Na resztę musiał ponownie zapracować.
Jako świeżo upieczony gracz Los Angeles Lakers Johnson powinien tryskać dobrym humorem, a prawda jest taka, że pierwsze miesiące w Kalifornii były dla niego przygnębiające. Życie profesjonalisty znacząco różniło się od egzystencji studenta. Nie było kampusu, a każdy z Jeziorowców miał swoje własne życie i grono ludzi, wśród których się obracał. Niektórzy pozakładali nawet już rodziny. Najtrudniejsze dla Earvina były niedzielne wieczory. Choć na studiach przez większość czasu mieszkał poza domem, to w weekendy zawsze wpadał do rodziców i rodzeństwa na obiad czy kolację oraz posiadówę przed telewizorem. Teraz nie mógł. - Brakowało mi tego bardziej niż czegokolwiek innego - wspomina. - Dzwoniłem do domu każdego dnia, a zwłaszcza w niedzielne wieczory, bo wiedziałem, że wtedy wszyscy są tam razem. Nie tęskniłem tylko za rozmowami, ale również za kontaktem wzrokowym czy dotykiem. Brakowało mi wspólnego przesiadywania w pokoju, mojego ulubionego fotela i mamy, która wiedziała, co lubię jeść.

Magic zamieszkał w Culver City w mieszkaniu, które wyszukał dla niego Jerry Buss. Nie było to nic specjalnego, ale odpowiadało potrzebom koszykarza przerażonego wysokością cen w Kalifornii. Cieszył się, że z jego lokum łatwo było dojechać w trzy kluczowe miejsca: do hali Great Western Forum, na lotnisko oraz na Loyola Marymount University, gdzie Jeziorowcy odbywali treningi. W ciągu pierwszego roku spędzonego w LA młody zawodnik nie wypuszczał się samochodem nigdzie indziej. - W Lansing mieliśmy jedną autostradę i trzy główne ulice - mówi. - Tutaj autostrad było więcej niż mogłem sobie wyobrazić i wszystko oddalone od siebie o mile.

Jerry Buss, doktor chemii, w 1979 roku kupił w pakiecie zespoły Los Angeles Lakers, Los Angeles Kings (hokej) oraz halę Great Western Forum za sześćdziesiąt siedem i pół miliona dolarów. Co ciekawe, białoskóry naukowiec, starszy od Magika o ponad dwadzieścia pięć lat, stał się jego najlepszym przyjacielem na początku przygody z Jeziorowcami. Panowie chodzili do restauracji, na podwójne randki czy do kasyna. - Niektórzy koledzy z drużyny byli zazdrośni o to, że kumpluję się z właścicielem, ale Jerry zapraszał zawsze całą drużynę - tłumaczy Johnson. - Ja byłem po prostu jedynym, który te zaproszenia przyjmował. Niemniej jednak Jerry traktował mnie szczególnie dobrze. Ponadto uczynił z meczów Lakersów prawdziwe show, co miało ogromny wpływ na całą ligę.

Earvin jako niezwykle ambitny chłopak chciał się pokazać z jak najlepszej strony już podczas obozu przygotowawczego Jeziorowców do sezonu 1979/80 w Palm Springs. Podczas gdy doświadczeni zawodnicy nie wysilali się w treningowych gierkach, on biegał, skakał, rzucał i podawał za dwóch. - Johnson zapieprza jak młody jeleń - śmiał się Norm Nixon.

12 października 1979 roku to niezwykle ważna data w życiorysie Magica Johnsona. Chłopak z Lansing zadebiutował wtedy w NBA w wyjazdowym starciu pomiędzy Los Angeles Lakers a San Diego Clippers. Co ciekawe, młodzieniec tuż przed spotkaniem stał się pośmiewiskiem całej hali, gdy rozpoczynając rozgrzewkę swojej drużyny... potknął się, upadł twarzą do parkietu i podarł przy tym spodnie treningowe. W meczu poza słabą pierwszą kwartą radził sobie jednak znakomicie. Jeziorowcy wygrali 103:102, a on uzbierał 26 "oczek" przy skuteczności 6/10 z pola. Zwycięskie punkty przy pomocy swojego firmowego rzutu hakiem zdobył Kareem Abdul-Jabbar równo z końcową syreną. Magic był tak podekscytowany, że spontanicznie rzucił mu się w objęcia. Doświadczony center nie podzielał jednak jego entuzjazmu. - Uspokój się Earvin, mamy jeszcze osiemdziesiąt jeden spotkań przed sobą - powiedział już w szatni.
fot. Steve Lipofsky fot. Steve Lipofsky
Johnson z miejsca idealnie wpasował się w drużynę prowadzoną przez Paula Westheada, który po kilkunastu meczach sezonu zasadniczego zastąpił zmuszonego ustąpić z powodów zdrowotnych Jacka McKinneya. Od początku grał w pierwszej piątce obok Norma Nixona, Kareema Abdul-Jabbara, Jamala Wilkesa i Jima Chonesa. Rolę pierwszego rezerwowego pełnił natomiast Michael Cooper, który szybko stał się najlepszym kumplem chłopaka z Lansing. - Przybył do drużyny rok przede mną, ale tuż przed startem sezonu zerwał więzadła w kolanie - opowiada Magic. - Był więc takim drugorocznym debiutantem. Zaprzyjaźniliśmy się podczas obozu przygotowawczego, kiedy walczył o miejsce w drużynie. Bardzo podobał mi się jego agresywny styl i to, że nie dał sobie w kaszę dmuchać. Przypominał mi trochę Reggiego Chastine'a.
Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×