Gwiazdy od kuchni: Derrick Rose

East News
East News

- Kiedy słychać strzały, ludzie zazwyczaj uciekają - mówi Derrick Rose, gwiazdor Chicago Bulls. - W naszej dzielnicy było to jednak całkiem normalne i po prostu skupialiśmy się na grze w kosza.

W tym artykule dowiesz się o:

"Wietrzne Miasto" podzielone jest na siedemdziesiąt siedem obszarów. W południowej części metropolii leży Englewood, gdzie na powierzchni ośmiu kilometrów kwadratowych mieszka ponad trzydzieści tysięcy osób. Prawie połowa z nich żyje w skrajnym ubóstwie, a jedna piąta pozostaje bez pracy. Większość lokali to rozpadające się rudery, do których po prostu strach wchodzić. Zresztą najlepiej w ogóle nie pojawiać się w tych rejonach, bo w najlepszym przypadku można skończyć bez portfela, a w najgorszym z kulką w głowie. Wojny gangów są tu na porządku dziennym, a wieść o tym, że ktoś w okolicy został zamordowany, nie dziwi tam nikogo. Mieszkańcy zamożniejszych rejonów Chicago pewnie nie mieliby nic przeciwko temu, gdyby Englewood oddzielono od reszty miasta wysokim murem. - Każdy facet, którego tu znam, jest dilerem narkotyków - mówi futbolista Andre Hamlin. - Takie wzorce miałem w dzieciństwie.

Mieszkająca w Englewood Brenda Rose nie miała łatwego życia. W pojedynkę wychowała czterech synów: Dwayne'a, Reggiego, Allana oraz najmłodszego - Derricka Martella, który wydał z siebie pierwszy krzyk dokładnie 4 października 1988 roku. Nie spieszyło mu się, bo jego rodzeństwo liczy sobie odpowiednio szesnaście, czternaście oraz siedem wiosen więcej. Miało to swoje dobre strony, gdyż starsi bracia pełnili obowiązki ojca, dzięki czemu zapracowana Brenda mogła od czasu do czasu odetchnąć. - Moja mama to prawdziwa firma - opowiada Reggie. - Interesowała się wynikami Derricka w nauce i kontrolowała czy chodzi do szkoły. Pilnowała również, żeby wynosił śmieci oraz zmywał naczynia. Niektóre dzieciaki chciały czasem spędzić z przyjaciółmi noc poza domem, ale on tylko dzwonił do nas i mówił: "mama czuwa". Często ona potem chwytała za słuchawkę i informowała: "nie ma mowy, on nigdzie nie pójdzie". Nie próbowaliśmy nawet z nią dyskutować.

Derrick jako dziecko był dość pulchny i przypominał z wyglądu Kubusia Puchatka. Właśnie dlatego babcia wołała na niego "Pooh". Od tego dziecięcego pseudonimu wywodzi się tatuaż na lewym ramieniu asa chicagowskich Byków, przedstawiający "Poohdiniego" - czarodzieja trzymającego w prawej ręce laskę, a w lewej piłkę do koszykówki. Pierwsza szkoła, do której trafił najmłodszy z Rose'ów, to Beasley Elementary School. Gdy miał osiem lub dziewięć lat, starsi bracia po raz pierwszy zabrali go na boisko w Murray Park, gdzie codziennie grali w basket. Wszyscy mieli duży talent do tej dyscypliny sportu. - Dwayne potrafił naprawdę nieźle dryblować, więc biegał kozłując piłkę, a Derrick próbował mu ją odebrać - kontynuuje opowieść Reggie, który swego czasu występował w zespole University of Idaho. - Ja byłem bardziej strzelcem, wręcz fanatykiem zdobywania punktów, dlatego skupiałem się na rzucaniu i rozmowie z nim. Allan miał bardziej atletyczną budowę ciała i dysponował najlepszą skocznością. Pomiędzy nim a Derrickiem była również najmniejsza różnica wieku, wobec czego on ćwiczył na nim wsady.

"Poohdini" wychował się w Chicago, więc właściwie od chwili narodzin skazany był na kibicowanie Bykom. Zwłaszcza, że na lata wczesnej młodości zawodnika z Englewood przypada era dominacji ekipy z "Wietrznego Miasta", napędzanej przez najlepszego koszykarza w dziejach - Michaela Jordana. Derrick pytany o swojego sportowego idola bez chwili zastanowienia wskazuje właśnie na "Jego Powietrzność". - Dla mnie, mieszkańca Chicago, Michael Jordan był po prostu wszystkim - mówi. - Dorastałem oglądając Bulls i kibicując im z całego serca. Byki od zawsze były moją ulubioną drużyną.

Brenda Rose ciągle powtarzała: - Idziesz na boisko pograć w kosza, ale kule nie znają przecież twojego imienia. Kobieta za wszelką cenę chciała zadbać o jak najlepszą przyszłość dla swoich dzieci. Wierzyła, że jest w stanie uchronić synów przed złym wpływem otoczenia, a dziś może powiedzieć, że jej się to udało. W końcu każdy z nich uczęszczał do koledżu, a obecnie może pochwalić się dobrze płatną pracą. - Moja mama przechadzała się ulicą i zabierała nas do domu, kiedy wiedziała, że pakujemy się w jakieś kłopoty - wspomina Dwayne. - Nawet dilerzy narkotyków, gdy ją widzieli, przestawali zajmować się swoją robotą i mówili jej, gdzie nas szukać.

Derrick niemal codziennie chodził na boisko z braćmi i podpatrywał ich najlepsze zagrania. Był jeszcze zbyt młody, żeby uczestniczyć w podwórkowych meczach "starszyzny", ale pewnego dnia jego rodzeństwo uznało, iż posiada już odpowiednie umiejętności, żeby mierzyć się ze sporo większymi oraz silniejszymi od siebie. - Byłem jedynym dzieciakiem w swoim wieku, który mógł z nimi grać - wspomina. - Moim rówieśnikom wciąż powtarzali, że muszą jeszcze podrosnąć. Kumple mogli więc tylko patrzeć i mnie dopingować.

Thomas R. Green słynie w całym stanie Illinois ze szkolenia młodych chłopców na doskonałych graczy licealnych oraz uniwersyteckich. Los sprawił, że pod jego skrzydła trafił właśnie najmłodszy z Rose'ów, dzięki czemu koszykarze Beasley Elementary wywalczyli dwa tytuły mistrzowskie na poziomie szkół podstawowych. Derrick był oczywiście najbardziej wyróżniającą się postacią w zespole. - W siódmej i ósmej klasie podczas każdego meczu otaczała nas dosłownie armia trenerów ze szkół średnich - opowiada Green. - On był jak miejska legenda. Człowiek patrzył na jego grę i myślał: "Co on teraz zrobi? Rzuci lobem, czy może poda przez długość całego boiska? A może jednak przeprowadzi jakąś spektakularną akcję lub tak będzie pilnował najlepszego strzelca przeciwnika, że ten nie zdobędzie ani jednego punktu?". Występujący na pozycji rozgrywającego "Poohdini" na parkiecie najlepiej rozumiał się ze skrzydłowym Timem Flowersem. To właśnie ten duet poprowadził Beasley Elementary do dwóch fenomenalnych sezonów, podczas których podopieczni Thomasa R. Greena zanotowali zaledwie jedną porażkę. - Był niesamowitym talentem - coach Green komplementuje Derricka. - Świetnie panował nad piłką, miał atletyczną budowę ciała, fantastyczny przegląd pola gry i potrafił dzielić się piłką. Każdy uwielbiał z nim grać, bo to był prawdziwy rozgrywający. W jego naturze nie leżał instynkt zabójcy. To nie był samolubny zawodnik, który za wszelką cenę próbował sam wykańczać wszystkie akcje. Pomimo altruistycznego charakteru, Rose posiadał również cechy prawdziwego lidera. Kiedy jego zespołowi nie szło, brał cały ciężar gry na siebie i jeśli ostatni rzut miał zdecydować o wyniku, to zawsze on go oddawał.

Młodziutkiego "Poohdiniego" często porównywano do Allena Iversona czy Dwayne'a Wade'a. Takie zestawienia nie dziwią nikogo, bowiem boiskowe popisy gracza chicagowskich Byków przypominają wyczyny tych dwóch nie mniej sławnych jegomościów. Trener Green posunął się jednak o wiele dalej. Szkoleniowiec młodzieży w Derricku widział... Mahatmę Gandhiego. - Chodzi o jego poświęcenie, zaangażowanie oraz lojalność - tłumaczy coach. - Po ukończeniu ósmej klasy, w czerwcu 2003 roku, Rose opuścił mury szkoły. W październiku natomiast zmarła moja żona i nie miałem zielonego pojęcia, że Derrick wraz z mamą pojawi się na pogrzebie. Oni mieszkali w bardzo nieciekawej dzielnicy, nie posiadali samochodu, a ceremonia miała miejsce w listopadzie o dość później porze i przy deszczowej pogodzie. "Poohdini" nigdy by sobie jednak nie darował, gdyby tamtego dnia nie wziął udziału w uroczystości. Na miejsce wraz z Brendą dotarł trzema autobusami, a potem jeszcze kawałek drogi pokonał piechotą. - Rodzina, lojalność, drużyna - kontynuuje Green. - Zawsze trzymaliśmy się w grupie i mieliśmy do siebie zaufanie. Nie mam pojęcia, czy pod moimi skrzydłami rozwinął swoje umiejętności. Trenowaliśmy stałe zagrywki i wykonywaliśmy podstawowe ćwiczenia, wszystko według wzorców.

Derrick Rose
Derrick Rose

Englewood to prawdziwe piekło. Właśnie w tej części Chicago mieszkał XIX-wieczny seryjny morderca H.H. Holmes, którego zbrodnie opisał Erik Larson w bestselerowej powieści pt. "Diabeł w Białym Mieście". Rejon ten znalazł się na pierwszych stronach amerykańskich gazet w 1998 roku, kiedy to siedmio- oraz ośmiolatka niesłusznie oskarżono o zamordowanie jedenastoletniej dziewczynki. Pięć lat później natomiast siedmiolatka została tam zastrzelona. W żadnej innej części "Wietrznego Miasta" nie notuje się więcej rozbojów, napaści oraz pobić prowadzących do ciężkich uszkodzeń ciała lub śmierci. Derrick szybko stał się znany w okolicy jako materiał na dobrego koszykarza. Tam niemal każdy młodzieniec należał do jakiegoś gangu, lecz sportowcy objęci byli dyspensą. Jeśli ktoś miał szansę na lepsze życie, nie brano go pod uwagę podczas rekrutacji. Za Derrickiem zawsze wstawiali się jego starsi bracia. To również oni dbali o to, żeby chłopak miał jak najlepsze warunki do sportowego rozwoju. - Oni znają się na koszykówce, a ja w ogóle - mówi Brenda. - Powiedziałam im więc, żeby się tym zajęli. Dwayne, Reggie oraz Allan starali się zastąpić Derrickowi ojca. Jeden z nich zawsze pokonywał z nim drogę z domu do szkoły i z powrotem. Najmłodszy Rose na wszystkie treningi również uczęszczał pod okiem opiekuna. Bracia pilnowali także, żeby chłopak miał ubrania oraz buty, a kiedy trzeba było go za coś ukarać, ani trochę mu nie pobłażali. - Staraliśmy się być dla niego jak dobry i zły glina - opowiada Reggie. "Wielka trójca" nie spuszczała najmłodszego z oczu ani na chwilę. Bracia zawsze wiedzieli, z kim Derrick się spotyka i rozmawia, a jeśli akurat nie mogli być w pobliżu, to wysyłali kogoś zaufanego. Ich metody wydają się nieco totalitarne, lecz głównie dzięki nim "Poohdini" trzymał się z daleka od złego towarzystwa i mógł skupiać się na treningach, żeby pewnego dnia opuścić zapyziałe Englewood.
[nextpage]
Po ukończeniu Beasley Elementary, Rose kontynuował naukę w Simeon Career Academy, będącej czteroletnim odpowiednikiem naszego liceum profilowanego. Chłopak oczywiście załapał się do szkolnego zespołu koszykówki - Wolverines. W pierwszym sezonie zgodnie z panującą tam tradycją występował w drużynie rezerw, notując średnio 18,5 punktu, 6,6 asysty, 4,7 zbiórki oraz 2,1 przechwytu. Dzięki bardzo dobrym statystykom zyskał uznanie trenera Roberta Smitha, który już w kampanii 2004/05 promował go do pierwszej drużyny. Co ciekawe, rozgrywający Rosomaków tak bardzo skupiał się na dostarczeniu piłki kolegom, że trener niemal zmuszał go do częstszego rzucania do kosza. - Mieliśmy taką zasadę, że jeśli nie odda przynajmniej dziesięciu prób w meczu, cała drużyna będzie za karę biegać podczas najbliższego treningu - opowiada szkoleniowiec. - On w ogóle nie chciał rzucać. Pragnął tylko podawać z wyjątkiem pewnych sytuacji, w których naprawdę potrzebowaliśmy punktów.

Na koszulce Simeon Wolverines Derrick nosił numer "25" w hołdzie Benowi Wilsonowi - zawodnikowi, który w 1984 roku poprowadził Rosomaki do mistrzostwa stanu, a następnie został zastrzelony na ulicy dzień po przyjęciu stypendium sportowego na University of Illinois. - Derrick jest zbyt młody, żeby pamiętać jego historię - mówi Reggie Rose. "Poohdini" wiele jednak słyszał o Benie i wziął przykład ze słynnego absolwenta Simeon Career Academy, Nicka Andersona, który również przywdziewał trykot z "25" na cześć Wilsona. Choć od śmierci młodego koszykarza minęło wiele lat, bracia Derricka mieli świadomość, że Englewood nie zmieniło się od tamtych czasów ani trochę, wobec czego starali się zbudować niewidzialną ścianę pomiędzy młodzieńcem a niebezpieczną dzielnicą. - On nie pamiętał również historii Lena Biasa czy innych utalentowanych gości, którzy jednym błędem wszystko przekreślili - kontynuuje Reggie. - Budowaliśmy ten mur, żeby upewnić się, iż nikt nie zachęci go do podjęcia decyzji, która mogłaby zmienić nie tylko bieg jego sportowej kariery, ale i całego życia.

Metody coacha Smitha odniosły skutek. W drugim sezonie w Wolverines rozgrywający załapał się do trzeciej piątki All-American, zdobywając 19,5 "oczka" i dokładając do tego 8,5 asysty, 5,1 zbiórki oraz 2,4 przechwytu. Koledzy z ławki rezerwowych zawsze pilnowali liczby oddanych przez niego rzutów. - Ile prób jeszcze mu zostało do dziesięciu? - któryś zawsze pytał coacha w końcowych minutach spotkania. Po otrzymaniu odpowiedzi natychmiast krzyczał w kierunku parkietu: - Derrick, musisz jeszcze oddać trzy rzuty!

Najmłodszy z Rose'ów doskonalił swoją grę nie tylko w szkolnej drużynie. Derrick występował również w amatorskiej lidze AAU, gdzie team Mean Street Express prowadził jego brat Reggie. "Poohdini" tworzył wówczas zabójczy duet z Erikiem Gordonem, grającym obecnie dla New Orleans Pelicans. Obaj chłopcy jak mieli dobry dzień, potrafili w jednym spotkaniu zdobyć po 30 "oczek". - Rzeczywiście, graliśmy razem całkiem nieźle - mówi Gordon. - W tamtym czasie po prostu staraliśmy się pokazać ludziom, że jesteśmy najlepsi. Preferowaliśmy akcje up-tempo i uwielbialiśmy atakować kosz.

W swojej trzeciej kampanii w Rosomakach Derrick wreszcie mógł świętować wielki sukces. Młody rozgrywający notował średnio 20,1 punktu, 8,7 asysty, 5,4 zbiórki oraz 2,6 przechwytu, prowadząc swoją ekipę do pierwszego mistrzostwa stanu od czasu ostatniego występu Bena Wilsona. "Poohdini" w starciu przeciwko Richwoods High School pokazał się jako prawdziwy lider, trafiając na zakończenie dogrywki rzut decydujący o rezultacie spotkania. Wolverines w całym sezonie wypracowali bilans 33-4, a Derrick znalazł się w pierwszej drużynie stanu Illinois oraz drugiej piątce All-American.

Statystyki Rose'a z roku na roku szły w górę, ale obserwując jego grę miało się wrażenie, że zawodnik często na siłę próbuje dzielić się piłką z kolegami. - Wydaje mi się, że każdy trener powtarzał mi to samo: "musisz być bardziej agresywny" - opowiada Derrick. - Mogłem zdobywać więcej punktów, ale wiedziałem, że postępując w inny sposób moi koledzy będą mieć więcej radości z gry. Po prostu byłem świadom tego, że czeka mnie kariera w zawodowej koszykówce, na którą moi kumple z drużyny raczej nie mogli liczyć. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale zwyczajnie tak czułem. Chciałem, żeby oni byli szczęśliwi, i żeby wszystko grało. Coach Smith często strofował Rose'a za jego altruistyczne poczynania: - Musiałem mu powiedzieć: "Nie możesz podawać piłki , kiedy twój partner nie jest na to gotowy. Znajdujesz się trzy kroki przed nim, a on nawet nie ma świadomości, iż chcesz mu podać".

Ostatni rok nauki w szkole średniej to dla utalentowanych zawodników zawsze olbrzymi stres. Wtedy bowiem najczęściej przyciągają oni wzrok skautów drużyn uniwersyteckich i pragną prezentować się jak najlepiej na parkiecie, żeby zapewnić sobie stypendium na prestiżowej uczelni. Derrick Rose zasypywany był ofertami jeszcze na długo przed ukończeniem liceum. Najzacieklej walczyły o niego Indiana University oraz University of Illinois, lecz on zdecydował się na inną opcję - University of Memphis, odległym od "Wietrznego Miasta" o prawie dziewięćset kilometrów. Swój wybór ogłosił podczas specjalnie zwołanej konferencji prasowej w... chicagowskim kompleksie bankietowym Martinique w obecności stu czterdziestu gości. - Muszę przyznać, że jestem trochę zestresowany - zaczął swoje przemówienie. - Po wielu wizytach na różnych uczelniach usiadłem wraz z rodziną do stołu, żeby przedyskutować sprawę. Zapytali mnie, gdzie chcę kontynuować swój rozwój. Kiedy wreszcie wyrzuciłem to z siebie, bardzo spoważniałem. W końcu to decyzja, która odmieni moje życie i jeśli okaże się błędna, to może zaważyć na całej mojej sportowej karierze. Młody koszykarz dość długo wahał się, czy grać dla lokalnego Illinois pod okiem Bruce'a Webbera, czy dla Memphis pod przewodnictwem Johna Calipariego. - Illinois to dobra szkoła i nic do niej nie mam, ale Memphis było dla mnie lepszym wyborem - tłumaczył rozgrywający. - To była tylko i wyłącznie moja opinia i właśnie dlatego zdecydowałem się na tę uczelnię.

W trakcie swojego ostatniego sezonu w Simeon Wolverines na "Poohdinim" nie ciążyła już żadna presja. Młodzieniec wiedział na jaką uczelnię powędruje po otrzymaniu świadectwa końcowego i mógł po prostu cieszyć się grą w basket. W jego poczynaniach było tyle radości, że wypracował najlepsze statystyki od chwili wstąpienia w szeregi Rosomaków: 25,2 punktu, 8,8 asysty, 9,1 zbiórki oraz 2,7 przechwytu. Dosłownie zawodnik-instytucja. Spotkanie pomiędzy Simeon Career Academy a Oak Hill Academy było nawet transmitowane przez telewizję ESPN i okrzyknięte starciem dwóch doskonale zapowiadających się rozgrywających - Derricka Rose'a oraz Brandona Jenningsa. Rosomaki triumfowały wówczas 78:75, a "Poohdini" zakończył spotkanie z dorobkiem 28 "oczek", 9 kluczowych podań i 8 zebranych piłek. Świetnie spisywał się również w defensywie, nie pozwalając swojemu oponentowi na celny rzut aż przez trzy pierwsze kwarty. W kampanii 2006/07 podopieczni Roberta Smitha po raz drugi z rzędu sięgnęli po mistrzostwo stanu, pokonując w decydującej potyczce O'Fallon High School 77:54. Co ciekawe, Derrick w tamtym spotkaniu zainkasował jedynie dwa punkty, dokładając do tego 8 asyst i 7 zbiórek. - Wciąż pamiętam tamten mecz - wspomina coach Smith. - "Te chłopaki mogą już nigdy nie mieć okazji do zagrania o podobną stawkę. Mnie na pewno się to uda, a za kilka lat będę już w NBA", powiedział do mnie. Wiedząc, jakim typem osoby on jest, interpretacja jego postawy w tamtym spotkaniu o mistrzostwo może być tylko jedna.

Chłopak z Englewood po rozgrywkach 2006/07 został odpowiednio doceniony. Młody rozgrywający znalazł się w pierwszej piątce stanu, otrzymał nagrodę Mr. Basketball dla najlepszego koszykarza licealnego w Illinois, a także trafił do pierwszego zespołu All-American oraz wystąpił w tradycyjnym meczu pod patronatem McDonald's, w którym mierzą się topowi zawodnicy na poziomie szkół średnich. Ekipa Zachodu z nim w składzie pokonała Wschód 114:112. Partnerami Rose'a na parkiecie Freedom Hall w Louisville w Kentucky byli m. in. Eric Gordon, Blake Griffin, James Harden czy Kevin Love.
[nextpage]
Memphis to w porównaniu do gigantycznego Chicago mała mieścina, licząca niespełna siedemset tysięcy mieszkańców. Na tamtejszym uniwersytecie kształci się obecnie ponad dwadzieścia jeden tysięcy studentów, a najsłynniejszym sportowcem, który pobierał nauki na tej uczelni, jest w dzisiejszych czasach... Derrick Rose. Mierzący 191 centymetrów wzrostu rozgrywający nigdy nie odebrał jednak dyplomu, gdyż w stanie Tennessee spędził zaledwie jeden sezon. W kampanii 2007/08 miejscowi Memphis Tigers zanotowali bilans 38-2 i dotarli aż do finału NCAA, przegrywając w decydującym starciu z Kansas Jayhawks 68:75. Pod drodze wyeliminowali jednak Texas, Michigan State oraz UCLA, więc podopieczni Johna Calipariego naprawdę mogli być z siebie dumni. Występujący z numerem "23" "Poohdini" był wyróżniającym się zawodnikiem Tygrysów, ale nie miał wcale niebotycznych statystyk. Jego dokonania to 14,9 punktu, 4,7 asysty, 4,5 zbiórki oraz 1,2 przechwytu. Dały mu one miejsce w trzeciej piątce All-American. Jak na pierwszoroczniaka to całkiem nieźle, lecz historia ligi akademickiej zna wielu debiutantów, którzy radzili sobie znacznie lepiej.

Rozgrywający Memphis Tigers wiele zawdzięcza coachowi Calipariemu, który uczynił z niego pełnokrwistego koszykarza. - Kiedy podczas treningu nie grałem wystarczająco agresywnie, przerywał zajęcia, wyzywał, a potem kazał kontynuować - wspomina Derrick. - Zawsze chciał, żebym dawał z siebie wszystko. Przed przyjściem na studia nie byłem wystarczająco agresywny. On sprawiał, że przez całe spotkanie grałem z pełną intensywnością. Wielu zawodników pod skrzydłami Calipariego rozgrywało w lidze akademickiej zaledwie jeden sezon, żeby potem przejść na zawodowstwo. W kuluarach mówi się, że coach ten całą swoją reputację zawdzięcza ściąganiu najlepszych graczy licealnych i bazowaniu na ich umiejętnościach. - To bzdury - ucina te spekulacje Rose. - Pod jego okiem człowiek staje się bardziej zdyscyplinowany. Po przyjściu do koledżu wszystko jest dla ciebie nowością. Jeśli nie trafisz pod opiekę dobrego szkoleniowca, jesteś na straconej pozycji.

20 maja 2008 roku stało się jasne, że jako pierwsi w czerwcowym drafcie NBA wybierać będą Chicago Bulls. Kampanię 2007/08 Byki zakończyły z bilansem 33-49 i miały tylko 1,7 procenta szans na otrzymanie pierwszego picku. Szczęście jednak dopisało ekipie z "Wietrznego Miasta", a szefostwo na swojej liście życzeń miało tylko dwa nazwiska: Derrick Rose oraz Michael Beasley. - Mając pierwszeństwo wyboru, znajdujesz się w wyjątkowej sytuacji, pozwalającej uczynić twoją drużynę jeszcze lepszą - mówił John Paxson, generalny menadżer Bulls. - Wiadomo, że to był łut szczęścia, lecz teraz trzeba zrobić wszystko, żeby go wykorzystać. Cieszę się, że nasi fani wykazywali się cierpliwością przez ostatnich dziesięć sezonów, będąc z nami na dobre i na złe. Już tyle czasu minęło od naszego ostatniego mistrzostwa, a oni konsekwentnie wypełniają halę. Nasi kibice naprawdę zasługują na lepsze czasy i mam nadzieję, że one wreszcie nadejdą.

Myśląc o Chicago Bulls, niemal każdy kibic basketu ma przed oczami Michaela Jordana i dwie trylogie mistrzowskie w latach 1991-93 oraz 1996-98. "Air" był wówczas siłą napędową Byków, lecz miał również wokół siebie zawodników robiących różnicę. Bulls nowej generacji stanowili zbieraninę całkiem niezłych graczy, pozbawionych lidera z prawdziwego zdarzenia, który w decydujących momentach potrafił wziąć na siebie ciężar gry i zdobyć ważne punkty lub obsłużyć któregoś z kolegów finezyjnym podaniem. 26 czerwca 2008 roku w nowojorskiej Madison Square Garden definitywnie okazało się, że kandydatem na następcę "MJ'a" będzie miejscowy chłopak - Derrick Rose. - Zawsze marzyłem o tym, żeby być numerem jeden w drafcie - mówił "Poohdini", ubrany w ciemny garnitur, białą koszulę oraz czapeczkę Chicago Bulls. - Cudownie się czułem, słysząc swoje nazwisko przy graczu wybranym z "jedynką". To super sprawa, że mogę uzupełnić skład tego zespołu. Jestem wdzięczny Bogu za to w jakim miejscu się znajduję, bo naprawdę jest to dane nielicznym. Myśl, że naprawdę niewiele dzieli nas od stania się teamem aspirującym do tytułu napawa mnie dodatkowym optymizmem.

To niesamowite jak szybko dla najmłodszego z Rose'ów marzenia stały się rzeczywistością. Jeszcze w 2007 roku młodzieniec grał w licealnej drużynie i jedynie śnił, że pewnego dnia przyjdzie mu wystąpić w hali United Center, przed którą stoi pomnik samego Michaela Jordana. Ba, kibice Byków po latach posuchy byli tak spragnieni sukcesów, że widzieli w Derricku właśnie nowego "MJ'a". Najciekawsze jest jednak to, że... poniekąd mieli rację. "D-Rose", jak na niego również się woła, zadebiutował w NBA dokładnie 28 października 2008 roku w domowym starciu przeciwko Milwaukee Bucks. Koszykarze Vinny'ego Del Negro triumfowali 108:95, a rozgrywający z numerem "1" na koszulce wyszedł na parkiet w pierwszej piątce i uzbierał 11 "oczek", 9 asyst, 4 zbiórki oraz 3 przechwyty. W całej kampanii 2008/09 Byki uzyskały bilans 41-41, odpadając w pierwszej rundzie play-off's po porażce 3-4 z Boston Celtics. Derrick notował średnio 16,8 punktu, 6,3 kluczowego podania oraz 3,9 zbiórki, zdobywając nagrodę dla debiutanta roku. O sile Bulls oprócz niego stanowili głównie Ben Gordon, Tyrus Thomas, Joakim Noah oraz Luol Deng, ale to było jeszcze zbyt mało, żeby myśleć o trofeum im. Larry'ego O'Briena. "Poohdini" miał również swoje pięć minut podczas lutowego All-Star Weekend w Phoenix. Rose wystąpił w piątkowym Meczu Wschodzących Gwiazd, a także wygrał sobotni Skills Challenge, czyli konkurs sprawdzający umiejętności rozgrywających.

Kampania 2009/10 w wykonaniu Byków to niemal kalka poprzednich zmagań. Zespół wciąż prowadził Vinny Del Negro, a ekipa z "Wietrznego Miasta" znów wypracowała bilans 41-41 i pożegnała się z play-off's w pierwszej rundzie, tym razem ulegając 1-4 Cleveland Cavaliers. Nieco zmieniła się tylko etatowa pierwsza piątka chicagowskiej drużyny, w której oprócz Rose'a najczęściej znajdowali się Taj Gibson, Luol Deng, Joakim Noah oraz Kirk Hinrich. Sam Derrick zanotował natomiast spory progres, stając się najlepszym strzelcem zespołu ze średnią 20,8 "oczka". Wychowany w Englewood zawodnik dokładał do tego 6 asyst i 3,8 zbiórki, zdobywając w ten sposób przepustkę do występu w lutowym Meczu Gwiazd, który miał miejsce na gigantycznym stadionie Dallas Cowboys w Arlington. W nagrodę za dobrą postawę na parkietach NBA trener Mike Krzyzewski zabrał go do Turcji na mistrzostwa świata, gdzie reprezentacja USA sięgnęła po złoty medal.

Michael Jordan swoją pierwszą statuetkę MVP sezonu zasadniczego wywalczył w czwartej kampanii na parkietach ligi zawodowej. Larry Bird dokonał tego w swoich piątych rozgrywkach, a Magic Johnson dopiero w ósmych. Zmagania 2010/11 dla Derricka Rose'a były trzecimi w roli profesjonalisty, a odbierając w wieku dwudziestu dwóch lat nagrodę dla MVP regular season stał się on jej najmłodszym zdobywcą w dziejach. Bulls pod przewodnictwem nowego coacha, Toma Thibodeau, osiągnęli bilans 62-20, dający im nie tylko pierwsze miejsce w Konferencji Wschodniej, ale i w całej NBA. "Thibs" uczynił z Byków zespół przede wszystkim doskonale radzący sobie w defensywie, co przecież jest niezbędne, jeśli chce się walczyć o najwyższe cele. W mieście odżyły nadzieje powrotu czasów jordanowskich, bo oprócz Derricka na parkiecie widoczni byli inni zawodnicy, nawet rezerwowi. "Poohdiniemu" dzielnie partnerowali m. in. Luol Deng, Keith Bogans, Carlos Boozer, Joakim Noah, Kurt Thomas, Taj Gibson, Ronnie Brewer, C.J. Watson oraz Kyle Krover. Lista iście imponująca, lecz to właśnie odpowiednie rotowanie składem było najsilniejszą bronią Thibodeau. Derrick w kampanii zasadniczej zdobywał 25 "oczek", 7,7 asysty, 4,1 zbiórki oraz przechwyt, a statuetkę dla najbardziej wartościowego zawodnika otrzymał jak najbardziej zasłużenie. W All-Star Game w Los Angeles uczestniczył już natomiast jako gracz pierwszej piątki. Miewał perfekcyjne mecze, tak jak lutowy przeciwko San Antonio Spurs, kiedy uzbierał 42 punkty, czy marcowy z Milwaukee Bucks, zakończony z 17 asystami.

W momencie odbierania nagrody MVP regular season, Derrick podziękował Bogu, zarządowi Byków, fanom oraz trenerom. Był wdzięczny także Michaelowi Jordanowi, Scottiemu Pippenowi, rodzinie oraz przyjaciołom: - Motywujecie mnie, a budząc rano i upewniając się, że dotarłem na trening sprawiacie, że jestem pewien, iż podążam właściwą drogą. To dla mnie błogosławieństwo, że mam was w swoim życiu. Słysząc tamte słowa, Brenda wycierała już łzy chusteczką. Po chwili syn zwrócił się bezpośrednio do niej: - Na końcu chciałbym podziękować mojej mamie. Za to kim jestem, dlaczego gram i jak gram. Zawsze o niej myślałem, kiedy nie czułem się zbyt dobrze, kiedy szedłem na trening lub po prostu w ciężkich chwilach. Pamiętałem o mamie, gdy musiała mnie rano obudzić, iść do pracy i jeszcze czuwać nad moim bezpieczeństwem. To były naprawdę trudne czasy. Teraz jednak jest lepiej, bo robię w życiu to co kocham, czyli gram w koszykówkę. Dawałaś mi siłę. Kocham cię i dziękuję ci, że jesteś przy mnie.

Michael Jordan swoją pierwszą statuetkę MVP otrzymał w wieku 25 lat. "Poohdini" miał na karku zaledwie dwadzieścia dwie wiosny, dlatego zaczęto spekulować, że młody rozgrywający pewnego dnia prześcignie legendarnego rzucającego obrońcę pod względem osiągnięć indywidualnych. Warto dodać, że Rose w głosowaniu zdystansował nie byle kogo, bo Dwighta Howarda, LeBrona Jamesa, Kobego Bryanta oraz Kevina Duranta. - Na razie nie zbliżyłem się do tego kolesia choćby na centymetr - komentował "D-Rose" porównania do "MJ'a". - Jestem daleko w tyle. Oczywiście byłoby wspaniale zbliżyć się do niego pewnego dnia. To jednak inny zespół i inna epoka. W tej chwili skupiamy się na tym, żeby wygrać najbliższy mecz.

W play-off's zawodnicy Toma Thibodeau zawędrowali aż do finału konferencji, eliminując kolejno Indianę Pacers i Atlantę Hawks. Nie sprostali dopiero Miami Heat, napędzanymi przez krwiożercze trio LeBron James - Dwayne Wade - Chris Bosh. Choć niedosyt pozostał, kampanię 2010/11 Byki mogły jednak zaliczyć na plus. Ekipa z "Wietrznego Miasta" w kolejnych zmaganiach miała powalczyć o jeszcze wyższe cele, ale nikt nie przypuszczał, że skrócone ze względu na lokaut rozgrywki zakończą się dla Byków już w pierwszej rundzie play-off's nie tylko katastrofą sportową, ale i personalną. Na niespełna półtorej minuty przed końcem inauguracyjnego starcia przeciwko Philadelphii 76ers, przy dwunastopunktowym prowadzeniu Bulls, Rose nagle złapał się za lewe kolano i zaczął zwijać się z bólu. Już wtedy było wiadomo, że jego uraz jest groźny, ale ostateczna diagnoza lekarzy brzmiała fatalnie: zerwanie więzadła krzyżowego przedniego (ACL).
[nextpage]
Rozgrywki 2011/12 od początku nie układały się po myśli "D-Rose'a", który ze względu na pomniejsze dolegliwości opuścił aż 27 z 66 spotkań skróconego regular season. W lutowej All-Star Game w Orlando zaliczył z tego powodu tylko krótki występ, ale nikt nie spodziewał się, że tamte zmagania skończą się dla niego aż tak tragiczne. Takie kontuzje wymagają wielomiesięcznego leczenia i istniała obawa, że "Poohdiniego" zabraknie nie tylko na początku kampanii 2012/13, a we wszystkich jej meczach. - Czuję się teraz naprawdę dobrze, ale tak jak mówiłem wcześniej, jeżeli będzie taka potrzeba, nie będę miał nic przeciwko temu, żeby odpuścić ten sezon - mówił już w lutym, kiedy kolejne play-off's zbliżały się wielkimi krokami. Koszykarz czuł głód powrotu na parkiet, ale po konsultacjach z lekarzami oraz zarządem Bulls nie chciał podejmować nieprzemyślanych kroków, dlatego ostatecznie w sezonie 2012/13 nie zagrał ani minuty. Bez niego ekipa z "Wietrznego Miasta" potrafiła osiągnąć bilans 45-37 i dotrzeć do drugiej rundy play-off's, gdzie uległa późniejszym czempionom ligi - Miami Heat.

- Nie wrócę, dopóki nie będę na to gotów w stu dziesięciu procentach - Derrick kwitował pytania dziennikarzy na temat daty swojego powrotu na parkiety NBA. W lipcu 2013 roku wreszcie mógł ogłosić, że wyzdrowiał i wraz ze startem rozgrywek 2013/14 będzie do dyspozycji Toma Thibodeau. Zawodnik w trakcie rehabilitacji miał ciężko pracować nad wzmocnieniem lewego kolana, w związku z czym wielu ekspertów spekulowało, że może się to przyczynić do tego, iż jako następne ucierpi prawe kolano rozgrywającego. "D-Rose" w pierwszych meczach po dziewiętnastu miesiącach przerwy wyglądał na nieco zardzewiałego - niczym Michael Jordan po przygodzie z baseballem. Zdobywał średnio około 16 punktów, dokładając do tego po 4 asysty i 3 zbiórki. W trzeciej kwarcie starcia przeciwko Portland Trail Blazers poczuł ból w prawym kolanie. Początkowo nie wyglądało to na groźny uraz, ale wkrótce okazało się, że potrzebna będzie operacja łękotki. W związku z kolejną kontuzją, rozgrywający Byków nie zagrał już do końca sezonu, który jego drużyna zakończyła w pierwszej rundzie play-off's, tym razem ulegając 1-4 Washington Wizards.

Pod koniec czerwca 2014 roku media obiegła informacja, że Rose wreszcie trenuje na pełnych obrotach i już wkrótce powróci na parkiet. Trener Mike Krzyzewski śledził jego postępy i zdecydował się powołać rozgrywającego na sierpniowo-wrześniowe mistrzostwa świata w Hiszpanii. Rose wchodził z ławki, notując średnio 4,8 "oczka", 3,1 asysty oraz 1,9 zbiórki. Momentami miał przebłyski geniuszu, ale rzucał z fatalną skutecznością 15/59 z pola. Mimo wszystko Amerykanie wywalczyli złote medale, a w Chicago wszyscy wierzyli, iż Derrick wróci do dawnej dyspozycji i wreszcie poprowadzi Byki do jakiegoś znaczącego sukcesu, tak jak choćby w kampanii 2010/11.

Dzięki basketowi "D-Rose" z chłopaka ze slumsów zmienił się w milionera. Niedawno za prawie trzy miliony "zielonych" nabył luksusowe mieszkanie na osiemdziesiątym czwartym piętrze wieżowca Trump International Hotel and Tower. Przy jego zarobkach to jednak jak pójście do sklepu po tabliczkę czekolady. Młodzieniec za pierwsze cztery kampanie w Bulls zarobił ponad dwadzieścia dwa miliony "zielonych", a przed sezonem 2012/13 parafował pięcioletnie przedłużenie kontraktu, dzięki któremu na jego konto wpłynie dodatkowo ponad dziewięćdziesiąt pięć milionów "baksów". Rozgrywający Byków zarabia krocie również na swoim wizerunku. "Dożywotni" kontrakt z firmą Adidas gwarantuje mu przychód w wysokości dwustu sześćdziesięciu milionów zielonych! Są to sumy, o których zwykły zjadacz chleba nawet nie marzy. - Ja chyba naprawdę mam boże błogosławieństwo - mówi Derrick o umowie z producentem odzieży i obuwia. - Oczywiście myślałem nad zawarciem z nimi długoterminowego kontraktu. Spotkaliśmy się, ale w ogóle nie zastanawiałem się nad ostateczną kwotą. To po prostu szaleństwo. "Poohdini" w swoim gigantycznym mieszkaniu ma do dyspozycji m. in. trzy sypialnie, cztery łazienki oraz profesjonalną kuchnię. W każdej chwili może również skorzystać z basenu czy siłowni lub wezwać room service. - Przebywając w tym miejscu czuję się niesamowicie - mówi.

Derrick Rose obecnie nie jest już żyjącym w ciągłym niebezpieczeństwie dzieciakiem z Englewood, lecz nigdy nie zapomniał o swoich korzeniach. Kiedy na jednej z branżowych imprez zaprezentowano reklamę Adidasa, dokumentującą jego żmudną rehabilitację, zwyczajnie się rozpłakał. Czuł wsparcie kibiców oraz wszystkich wokół. Miał świadomość, że fani są z nim na dobre i na złe, a to znaczy dla niego bardzo wiele, bo to przecież kibice z jego rodzinnego miasta - Chicago. Jannero Pargo, zawodnik również wywodzący się z Englewood, jest zdania, iż Derrick w przyszłości może stać się dla ludzi z "Wietrznego Miasta" kimś ważniejszym niż Michael Jordan. - On jest stąd, dlatego więcej dzieciaków może się z nim identyfikować - mówi. - Oni wiedzą skąd on pochodzi i mają możliwość pokonania dokładnie tej samej drogi, jaką on przeszedł. Fakt, że Derrick jest z Chicago naprawdę wiele zmienia. To jednak przede wszystkim niesamowity zawodnik, który wlewa hektolitry nadziei w serca dzieciaków.

Rozgrywający Byków jest w posiadaniu fortuny, dzięki której mógłby choć trochę odmienić los najmłodszych mieszkańców Englewood. Sam zawodnik jest jednak świadom, że pieniądze nie rozwiążą wszystkich problemów. - Przede wszystkim potrzebni są odpowiedzialni dorośli ludzie, którzy będą potrafili zarządzać tym projektem - mówi jego brat - Reggie. Nie ma jednak wątpliwości, że to bieda jest główną przyczyną wysokiej przestępczości w tym rejonie "Wietrznego Miasta". To jednak niemożliwe, żeby jeden człowiek wyłożył kilka czy kilkanaście milionów dolarów i pozbył się wszystkich problemów jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. - Wszystko co mogę zrobić, to być pozytywnej myśli - mówi Derrick, zaznaczając jednocześnie, że swoją postawą chce dawać ludziom motywację do działania. Na różnych spotkaniach opowiada dzieciakom o swojej drodze do NBA i stara się przekonywać, że da się wyrwać z biedy, a przynależność do któregoś z gangów nie jest jedynym możliwym wyborem w życiu. We wrześniu 2014 roku "D-Rose" postanowił pomóc również w inny sposób. Młody zawodnik przekazał milion dolarów na organizację charytatywną, zajmującą się organizowaniem praktyk zawodowych dla młodzieży. - Kiedy masz za sobą silną społeczność, która wierzy w twój potencjał, wszystko się może zmienić - napisał w specjalnym oświadczeniu. - Wielu ludzi zainwestowało we mnie, więc teraz ja chcę zrobić to samo dla innych nastolatków w Chicago.

Chłopak, który wyrwał się ze slumsów i został MVP sezonu zasadniczego NBA. Filantrop, służący zawsze dobrym słowem. Wydawać się może, że na wizerunku Derricka Rose'a nie ma ani jednej rysy, lecz to nieprawda. W 2009 roku NCAA prowadziła śledztwo w sprawie nieuprawnionego zawodnika, występującego w kampanii 2007/08 w barwach Memphis Tigers. Szybko okazało się, że organizacja poddała w wątpliwość wynik uzyskany przez "D-Rose'a" na egzaminie SAT oraz kilka ocen na jego świadectwie końcowym z liceum, które miały zostać sztucznie zawyżone. Wcześniej koszykarz trzykrotnie oblał test ACT w Chicago, a na SAT wybrał się do Detroit i dziwnym trafem tam uzyskał zaliczenie. Śledczy NCAA podejrzewali, że podczas tego drugiego egzaminu obecny był nie Derrick, a podstawiona osoba. W całym procederze pomagać miał ówczesny szkoleniowiec Tygrysów - John Calipari. Odkryto również, że dbający o interesy "D-Rose'a" Reggie czasem podróżował z ekipą Tigers za darmo, co również było zgodnie z regulaminem NCAA niedopuszczalne i stanowiło podstawę do anulowania wyników Tygrysów w kampanii 2007/08. - Wiem, że sam pisałem ten test - mówił Derrick, gdy sprawa wyszła na jaw. Niemniej jednak w maju 2010 roku trener oraz zawodnik podpisali ugodę, na mocy której mieli zapłacić po sto tysięcy dolarów zadośćuczynienia i uniknąć dzięki temu odpowiedzialności karnej za popełnione przewinienia. Coach Calipari oraz dyrektor sportowy Tygrysów, R.C. Johnson, zobowiązali się ponadto do zwrotu wszelkich bonusów związanych za awansem do Final Four NCAA 2007/08. Dodatkowo zespół Memphis Tigers został zobligowany do wykreślenia ze swoich kronik wszelkich osiągnięć w wyżej wymienionej kampanii. Calipari musiał również zwrócić wszystkie premie, jakie otrzymał z funduszu stypendialnego podczas czteroletniej pracy na University of Memphis, a Derrick Rose zobowiązał się dokonać pokaźnej darowizny na rzecz tego funduszu w ciągu pięciu lat. Szczęściem w nieszczęściu było to, że wschodzący gwiazdor opuścił ligę akademicką po zaledwie jednych rozgrywkach, bo aż strach myśleć, jakie konsekwencje by go spotkały, gdyby afera ujrzała światło dzienne jeszcze w czasie pobierania przez niego nauk. Do dziś nie wiadomo także, czy był jedynie narzędziem w rękach starszych i bardziej cwanych, czy działał z premedytacją.

Derrick w ostatnim czasie stara się nie tylko dawać dobry przykład dzieciakom i im pomagać, ale spełnia się również w roli ojca. Jego syn, PJ, przyszedł na świat w 2012 roku jako owoc długoletniego związku z Mieką Reese. Para rozstała się jednak w październiku 2013. W kuluarach mówiło się, że koszykarz zdradził kobietę ze striptizerką. Jest to więc kolejna gruba rysa na jego wizerunku. - Teraz to PJ jest w centrum mojego życia - napisała w oświadczeniu Reese. - Nie jesteśmy już razem z Derrickiem, ale będziemy wspólnie wychowywać naszego syna. Pozostaniemy przyjaciółmi i mam nadzieję, że z biegiem czasu ta przyjaźń będzie coraz silniejsza. - Większość ludzi w moim zawodzie nie ma szans uczestniczyć w wychowywaniu swoich dzieci - dodaje Rose. - Fajnie jest mieć tego malucha przy sobie, ponieważ wtedy mój umysł uwalnia się od wszystkiego. Nie mogę się poddawać, bo mam syna, który cały czas na mnie patrzy. Kiedy dorośnie, zda sobie sprawę z tego, co się działo i mam nadzieję, że to będzie dla niego motywujące, gdy odkryje, jaką drogę musiałem przejść, żeby znaleźć się tu, gdzie jestem. Liczę, że to będzie dla niego impuls do doskonalenia samego siebie.

Sportowym idolem Derricka Rose'a jest Michael Jordan, a poza tym młody rozgrywający ceni swoją matkę oraz Malcolma X - radykalnego przywódcę ruchu działającego na rzecz równouprawnienia Afroamerykanów. Za najlepsze miasto na świecie uważa swoje rodzinne Chicago, a za najtrudniejszego rywala LeBrona Jamesa. - Chicago to jedno z takich miejsc, które można pokochać po jednej tylko wizycie - mówi. - Wystarczy poczuć tutejszą energię, życzliwość oraz miłość fanów i już chce się być w stałym kontakcie z tym miastem. Przechodząc na sportową emeryturę, "Poohdini" chciałby zostać zapamiętany przede wszystkim jako zwycięzca. Ma wielką nadzieję, że w barwach Byków będzie grał do końca kariery, i że władze klubu w dalszym ciągu będą kontynuować budowę teamu zdolnego walczyć o najwyższe cele. - Wiemy, że mamy przed sobą spore możliwości, jeśli chodzi o włączenie się do walki o mistrzostwo. Być może nie w tym roku, być może nie w przyszłym, ale czuję, że mamy w sobie siłę. Wiem, że wygram tytuł w przyszłości, mam takie przeczucie - mówił przed startem kampanii 2014/15.

Derrick Rose
Derrick Rose

Kolejny sezon NBA zbliża się wielkimi krokami, a Derrick Rose pomalutku odzyskuje sprawność, jaką czarował kibiców w fenomenalnej dla siebie kampanii 2010/11. Zawodnik Byków zrobi wszystko, żeby udowodnić niedowiarkom, iż nie będzie kolejnym piekielnie utalentowanym graczem, któremu kontuzje zniszczyły karierę. 16 października Bulls pokonali w sparingu przed własną publicznością Atlantę Hawks 85:84. "D-Rose" spędził na parkiecie 21 minut, kończąc swój występ z dorobkiem 10 punktów, 4 zbiórek oraz asysty. Z jego skutecznością znów nie było najlepiej, bo trafił zaledwie 3 z 9 prób z pola. Cztery dni później w wygranym 101:96 starciu z Charlotte Hornets, "Poohdini" rzucał już na 50-procentowej skuteczności, inkasując 17 "oczek" Do startu ligi pozostało jeszcze trochę czasu i wszyscy sympatycy rozgrywającego z Englewood wierzą, iż w końcu uda mu się wrócić na właściwe tory. - Czuję się dobrze - twierdzi Rose. - Wiem, że moje ciało wytrzyma. Staram się być cierpliwym i robić to co mi każą. Optymistą przed zbliżającymi się rozgrywkami jest również coach Byków - Tom Thibodeau: - Chcemy, żeby Derrick powolutku zmierzał we właściwym kierunku. Musimy każdego dnia kontynuować naszą ciężką pracę, a rezultaty same przyjdą. To zajmie trochę czasu, bo Rose przez naprawdę długi czas znajdował się poza grą. Każdego dnia jest jednak coraz lepiej. Derrick musi podążać swoją drogą. Już raz ją przeszedł, więc teraz wie z czym to się je. Te letnie mecze również na pewno zaprocentują. Trzeba po prostu zedrzeć rdzę.

Bibliografia: Sports Illustrated, Chicago Tribune, Chicago Sun-Times, Chicago Magazine, CBS, Belmont and Belcourt Biographies - Derrick Rose: An Unauthorized Biography, aol.com, espn.go.com, lybio.net, thenewsburner.com, nba.com, sports-reference.com, basketball-reference.com.

Poprzednie odcinki:
Gwiazdy od kuchni: James Harden
Gwiazdy od kuchni: Blake Griffin

Komentarze (9)
avatar
Radek Gałęzowski
22.10.2014
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
Dobre, pozdrawiam z Chicago. Go Bulls 
avatar
Westsiders
22.10.2014
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
zajefajny arytkol 
avatar
jaet
21.10.2014
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
Fajna rzecz, pozdrawiam autora ;). 
avatar
MaroNBA
21.10.2014
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
To jak propozycje, to moje - Kevin Durant, i mój osobiście ulubiony SG w lidze - Dwyane Wade. 
avatar
Rajon22
21.10.2014
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
Ziemo piękne pióro, bardzo interesujące.W następnym artykule z tej serii dałbyś radę opisać Rajon'a Rondo? :)