Nie ma chyba fana NBA lat dziewięćdziesiątych, który nie słyszałby o takim zawodniku jak Wardell Stephen Curry. Gracz ten może nie był pierwszoplanową postacią w swoich klubach, lecz w sezonie 1993/94 otrzymał nagrodę dla najlepszego rezerwowego ligi zawodowej, a w kampanii 1998/99 został najskuteczniejszym strzelcem za trzy punkty. Dell, jak go zdrobniale nazywano, spędził na parkietach NBA aż szesnaście sezonów, reprezentując kolejno barwy Utah Jazz, Cleveland Cavaliers, Charlotte Hornets, Milwaukee Bucks oraz Toronto Raptors. Jako wieczny zmiennik wypracował całkiem niezłe średnie z całej kariery: 11,7 "oczka", 2,4 zbiórki, 1,8 asysty oraz 0,9 przechwytu.
[ad=rectangle]
Zanim Wardell trafił do ligi zawodowej, był gwiazdą uczelni Virginia Tech. W swoim ostatnim sezonie akademickim załapał się nawet do drugiej piątki All-American. Podczas studiów poznał również niejaką Sonyę Adams, najlepszą zawodniczkę zespołu siatkarek, w której bardzo szybko się zakochał. - To była naprawdę niebrzydka dziewczyna - mówi Michelle Bain-Brink, jej ówczesna współlokatorka. Młoda kobieta odwzajemniła uczucie, wobec czego para szybko wzięła ślub, a Dell rozpoczął karierę w NBA. Wkrótce Sonya zaszła w ciążę, a 14 marca 1988 roku w Akron w stanie Ohio na świat przyszedł pierworodny syn Currych - Wardell Stephen junior, zwany pieszczotliwie Steph.
Od dzieci znanych sportowców często oczekuje się, że będą kultywować rodzinne tradycje. Dell i Sonya zdecydowali jednak, że ich pociechy otrzymają pełną wolność wyboru. - Patrzyłam na inne dzieciaki zawodowych sportowców, które zwyczajnie myślały, że rywalizacja na boisku czy bieżni to ich przeznaczenie - mówi mama Stepha. - Zastanawiałam się co zrobić i postanowiłam od początku tłumaczyć im, że sport to praca tatusia. Nie tworzyłam wokół tego żadnej niepotrzebnej otoczki. Dwa lata po pierworodnym pierwszy krzyk wydał z siebie Seth - drugi syn Currych. W 1994 roku urodziła się natomiast ich pierwsza i jedyna córka - Syndel. Rodzice dbali o to, żeby młodzi mieli w życiu odpowiednie priorytety. Na piedestale zawsze była rodzina, wiara oraz edukacja, a sport dopiero gdzieś w tle. - Sport od początku był bardzo ważny w naszym życiu, ale nie najważniejszy - wspomina Steph. - Wielokrotnie byłem karany za zawalenie czegoś w szkole czy niedopełnienie obowiązków domowych. Nie mogłem wtedy trenować i grać.
Charlotte, Karolina Północna. To z tym miastem Dell Curry wiąże najwspanialsze wspomnienia z koszykarskich parkietów. Miasto to znane jest nie tylko z zespołu NBA pod nazwą Hornets, czy przez pewien czas Bobcats, lecz również z tego, iż na tamtejszym torze Charlotte Speedway odbył się 19 czerwca 1949 roku pierwszy wyścig niezwykle popularnej w USA serii NASCAR. Spora część obecnych zawodników najlepszej ligi basketu nie wychowywała się w najlepszych warunkach. Steph Curry miał jednak ten przywilej, że był synem znakomitego gracza i dorastał w przepięknej posiadłości, zajmującej powierzchnię prawie trzech tysięcy metrów kwadratowych. W domu znajdowało się sześć sypialni i dziewięć łazienek, a do dyspozycji były również takie atrakcje jak basen, jacuzzi oraz boisko do koszykówki. Po prostu raj na Ziemi.
Dell jako zawodowy koszykarz mnóstwo czasu spędzał poza domem, lecz Sonya za wszelką cenę starała się dbać o ciepło domowego ogniska. - Kiedy miałem pójść do pierwszej klasy, mama zdecydowała się otworzyć Szkołę Montessori - wspomina Stephen. - Pełniła funkcję dyrektora, moja ciotka była nauczycielką, a babcia kucharką. Uczęszczałem tam razem z moim rodzeństwem. To błogosławieństwo, że wraz z bratem i siostrą mamy tak wspaniałych rodziców. Pielęgnowali w nas wiarę w Boga. W każdą środę chodziliśmy do kościoła czytać Biblię, a każdej niedzieli służyliśmy do mszy.
Ojciec bardzo kochał swe pociechy i lubił się nimi chwalić, dlatego od czasu do czasu zabierał je na mecze ze swoim udziałem. Steph jednak wspomina, że najwspanialsze spotkania jakie pamięta z dzieciństwa, to nie te, w których występował Dell. - Może i mój tata grał w NBA, ale ja najlepiej bawiłem się na przydomowym boisku razem z młodszym bratem - opowiada. - Graliśmy całymi godzinami. Na dworze często było już ciemno, a plac oświetlały lampy. Wracaliśmy do domu dopiero, gdy mama zaczynała na nas krzyczeć przez okno. W czasie tych meczów często było naprawdę gorąco, ale to norma pomiędzy braćmi.
Większość artykułów poświęconych Stephowi zaczyna się od nawiązania do koszykarskiej kariery Della, lecz to Sonya miała największy wpływ na kształtowanie charakteru najstarszego syna. - To silna kobieta - opowiada as Golden State Warriors. - Dorastaliśmy w domu gracza NBA, który mnóstwo czasu spędzał w podróży, a ona wykonywała świetną pracę przy mnie i moim rodzeństwie. Zasługuje za to na wszystko co najlepsze. Edukacja domowa metodą Marii Montessori to przede wszystkim położenie nacisku na swobodny rozwój dziecka. Przeciwstawia się systemowi "szkolnej ławki", który tłumi aktywność najmłodszych. Jednocześnie wspiera ich rozwój fizyczny, duchowy, kulturowy i społeczny. Metoda Montessori uczy również samodzielności oraz odpowiedzialności. - Jeśli trafisz na trudną przeszkodę, nie zniechęcaj się - mówi Sonya. - To pomoże odkryć ci, kim jesteś. Życie stawia przed tobą różne wyzwania i musisz to zrozumieć. Steph w szkole był prawdziwym prymusem. Zawsze dbał o to, żeby odrobić zadanie domowe przed oddaniem się relaksowi.
- Moja mama ma naprawdę silną osobowość - opowiada gwiazdor Warriors. - Wiedziała co trzeba robić, żeby stać się dobrym i odnoszącym sukcesy człowiekiem. Jestem prawie pewien, że swoją wiedzę czerpała z błędów, które popełniał tata - dodaje z uśmiechem na ustach. Sonya dbała również o dyscyplinę. Kiedy na dzień przed swoim pierwszym koszykarskim meczem w gimnazjum Steph nie pozmywał naczyń, zabroniła synowi wychodzić na boisko. - Wiedzieliśmy, że w życiu są także inne wartości niż sława taty czy sport - kontynuuje. - Przecież nie było żadnej gwarancji, że będziemy kultywować rodzinne tradycje.
Gdy Dell występował w barwach Toronto Raptors, cała rodzina Currych przeniosła się do Kanady. Tam Steph i Seth uczęszczali do Queensway Christian College, grając w drużynie Saints pod batutą Jamesa Lackeya. Coach do dnia dzisiejszego wspomina mecz, w którym przeciwny team robił wszystko, żeby zniechęcić do gry najlepszego zawodnika Świętych. Niewysoki Steph był potrajany, popychany i brutalnie faulowany, a jego zespół przegrywał w końcówce 6 punktami. Trener wziął czas. - Nie wiem, co mam wam powiedzieć - przemówił. - Macie jakieś pomysły? Pomóżcie mi! Zapadła niezręczna cisza, lecz po chwili odezwał się trzynastoletni wówczas Curry: - Dajcie mi piłkę, a wygramy. W ustach niskiego i chudego chłopaka, ubranego w przyduży strój oraz Jordany, tamte słowa zabrzmiały dość zabawnie, lecz po końcowej syrenie jego rywalom nie było już do śmiechu. James Lackey od początku był bardzo poważny: - Słyszeliście - powiedział do reszty drużyny. - Dajcie mu piłkę i zejdźcie z drogi. Jak zakończył się tamten mecz? Cóż, Steph zdobył 9 z 12 ostatnich punktów swojego teamu, a Saints zwyciężyli różnicą 6 "oczek" i mogli się szczycić mianem niepokonanych w całych rozgrywkach.
- Nie mogłem uwierzyć w to, że można mieć taką wiedzę o koszykówce w tak młodym wieku - mówi coach Queensway Christian College o nastoletnim Currym. Steph potrafił dostarczać kolegom piłkę na setki różnych sposobów. Szkoleniowiec musiał instruować pozostałych zawodników Świętych, żeby zawsze trzymali ręce w górze, kiedy Curry jest na boisku. Niektórzy nie słuchali, po czym opuszczali parkiet z krwawiącym nosem. - Trenerze, nie miałem pojęcia, że on może podać mi piłkę w ten sposób - tłumaczył się później każdy z nich.
[nextpage]
Rodzina Currych nie mieszkała w Toronto zbyt długo, ale mimo wszystko Sonya i Dell angażowali się w życie szkoły, do której uczęszczały ich pociechy. Kobieta pomagała przy drużynie siatkówki, a mężczyzna występował w głównej roli podczas tradycyjnych grillowań. Steph oraz Seth dziś są zawodowymi koszykarzami i wiele w tym temacie zawdzięczają swojemu ojcu, który sporo z nimi grał i nigdy nie dawał forów. Podczas tradycyjnych meczów nauczyciele kontra uczniowie pilnował swojego starszego syna i blokował rzut za rzutem. - Stephen nauczył się wszystkiego od swojego taty - opowiada Muggsy Bogues, który w NBA grał z Dellem w jednym teamie aż przez jedenaście sezonów. - Młody przychodził na nasze treningi porzucać sobie trochę do kosza. Obserwował jak to wszystko wygląda, a informacje te zostały w jego głowie i wraz z wiekiem zaczęły procentować.
Steph już jako nastolatek był bardzo ambitnym młodzieńcem. Pewnego razu podczas zajęć na siłowni podszedł do Jamesa Lackeya i rzekł: - Tata powiedział, że muszę zmienić technikę rzutu. Trenera wtedy dosłownie zamurowało. - Zdobywasz w każdym spotkaniu 40 czy 50 punktów - odparł w końcu. - Z twoim rzutem wszystko jest w porządku. Curry nie dawał jednak za wygraną: - Nieprawda. W liceum czy na studiach będę ciągle blokowany. Chłopak postawił na swoim i z biegiem czasu opanował technikę rzutu znad głowy, którą z powodzeniem stosuje dziś na parkietach NBA.
Po sezonie 2001/02 Dell Curry zakończył swoją karierę zawodowego koszykarza, wraz z rodziną opuścił Kanadę i wrócił do Charlotte. W największym mieście stanu Karolina Północna mężczyzna objął posadę asystenta trenera koszykówki w liceum Charlotte Christian High School, gdzie nauki pobierał Steph. - Nigdy nie zauważyłem, żeby obecność syna w drużynie wpływała na jego zachowanie - wspomina Shonn Brown, główny coach Knights. - On był po prostu trenerem Currym. Nie emocjonował się nadzwyczajnie, gdy Steph zrobił coś wielkiego lub naprawdę głupiego. Zawsze miał łeb na karku. Stephen już jako czterolatek bywał na spotkaniach NBA z udziałem swojego taty, ale nie zawsze było tak, że miał w głowie to, iż któregoś dnia będzie w ten sam sposób zarabiać na życie. Chłopak odziedziczył bowiem również talent do baseballu. Co ciekawe, jego tata w 1985 roku został wybrany w czternastej rundzie draftu przez należący do MLB klub Baltimore Orioles. - Rzeczywiście, nie zawsze miałem w głowie chęć zostania zawodowym koszykarzem - opowiada Curry junior. - W końcu musiałem podjąć decyzję, ale ojciec zawsze powtarzał, że będzie nas wspierał bez względu na to, jaką drogę wybierzemy. On nigdy nas do niczego nie zmuszał. Nie budził nas z samego rana, żebyśmy szykowali się na trening, ale kiedy sami chcieliśmy pójść, to z chęcią nam towarzyszył. To mi bardzo pomogło, bo moja etyka pracy polega na tym, że robię wszystko po swojemu i nie lubię, kiedy ktoś mnie do czegoś zmusza.
Gdy Steph był w trzeciej klasie liceum, trener Brown na początku roku szkolnego ogłosił, że przygotował nagrodę dla zawodnika, który nie opuści żadnego treningu. Chłopak i jego młodszy brat wzięli udział we wszystkich zajęciach z wyjątkiem jednych. W związku z tym starszy z rodzeństwa pewnego dnia udał się do coacha i zagadnął: - Trenerze, raz nie dotarliśmy i to moja wina. Moglibyśmy przyjść jutro z samego rana i nadrobić nieobecność? Szkoleniowiec nie potrafił odmówić: - Oczywiście - odparł, a młodzieńcy stawili się w sali gimnastycznej następnego ranka o godzinie 6:00.
Państwo Curry wychowywali swoje dzieci bardzo staromodnie. Steph w liceum miał ustanowioną "godzinę policyjną", przed którą musiał pojawić się w domu. W pierwszej klasie była to 21:00, w drugiej 22:00 i tak dalej. Nie wolno było się spotykać z młodzieżą z nizin społecznych i należało regularnie uczęszczać do kościoła. Koledzy chętnie zapraszali chłopaka na imprezy, lecz ten ciągle musiał wymyślać różne wymówki, gdyż wstydził się powiedzieć, że mama mu zabrania. Zanim umówił się z jakąś dziewczyną, najpierw jego rodzice musieli poznać jej rodziców. W przeciwnym razie z randki były nici.
W Toronto Steph Curry był prawdziwą gwiazdą dziecięcej koszykówki, lecz gdy wrócił do Stanów Zjednoczonych i zaczął grać w ekipie Rycerzy pod wodzą Shonna Browna, nie było mu już tak łatwo i mógł zapomnieć o średniej punktów na poziomie najlepszych sezonów legendarnego Wilta Chamberlaina. Niemniej jednak radził sobie całkiem nieźle, ustanawiając rekord szkoły w liczbie zdobytych "oczek", których łącznie uzbierał ponad 1400. Oprócz tego rzucał za 3 punkty z 48-procentową skutecznością i poprowadził team z Charlotte Christian High School do trzech tytułów mistrza konferencji, samemu łapiąc się do zespołu gwiazd stanu Karolina Północna. Jego osiągnięć jednak nie doceniała żadna topowa uczelnia. Curry zawsze marzył o grze dla Virginia Tech, tak jak jego rodzice, lecz szkoła ta była skłonna zaoferować mu stypendium jedynie w przypadku, gdyby w pierwszym sezonie pozostał nieaktywnym zawodnikiem. Trenerzy uznali bowiem, że chłopak pod względem fizycznym nie był jeszcze gotów do rywalizacji na akademickich parkietach.
Zaistniała sytuacja sprawiła, że Steph postawił na Davidson College z siedzibą w niewielkim miasteczku położonym trzydzieści pięć kilometrów na północ od Charlotte. Młodzieniec właściwie nie miał wyboru, bo to była jedyna uczelnia, która zaoferowała mu konkretne warunki. Przed zaangażowaniem chłopaka urodzonego w stanie Ohio ekipa Żbików nie cieszyła się dużym prestiżem, gdyż od 1969 roku nie zdołała wygrać ani jednego spotkania w turnieju NCAA. Taki stan rzeczy jednocześnie działał jednak na plus młodego zawodnika, który z miejsca mógł się stać pierwszoplanową postacią teamu i zwiększyć tym samym swoje szanse na angaż przez któryś z klubów NBA.
- Poczekajcie aż zobaczycie w akcji Stepha Curry'ego. To wyjątkowy zawodnik - zapowiadał coach Davidson Wildcats - Bob McKillop, który pracował z ekipą Żbików od 1989 roku. Absolwent Charlotte Christian High School dołączył do drużyny mierząc zaledwie 188 centymetrów i nie wyglądał wówczas na chłopaka, który w szybkim tempie stanie się liderem. Pozory jednak często mylą, a Steph już w swoim pierwszym sezonie na uczelni notował średnio 21,5 punktu, 4,6 zbiórki, 2,8 asysty oraz 1,8 przechwytu, prowadząc team Davidson College do bilansu 29-5 i pierwszej rundy turnieju NCAA, zakończonej porażką z Maryland. W kampanii 2007/08 było jeszcze lepiej zarówno pod względem indywidualnym, jak i drużynowym. Curry zdobywał średnio 25,9 "oczka", zbierał 4,6 piłki, wykonywał 2,9 kluczowego podania oraz zaliczał 2 "kradzieże". Wildcats natomiast wypracowali bilans 29-7, sensacyjnie docierając w turnieju NCAA aż do finału regionalnego, gdzie musieli uznać wyższość Kansas Jayhawks z Mario Chalmersem na czele. Steph za swoje osiągnięcia został doceniony nominacją do drugiej piątki All-American i wzrósł jego apetyt na odniesienie ze Żbikami jakiegoś spektakularnego sukcesu w kolejnej kampanii. Ten jednak nie nadszedł, choć Curry radził sobie na parkiecie jeszcze lepiej niż dotychczas, notując 28,6 "oczka", 4,4 zbiórki, 5,6 asysty oraz 2,5 przechwytu. - Twój syn pewnego dnia będzie zarabiał na koszykówce całkiem niezłe pieniądze - coach McKillop szepnął pewnego dnia na ucho Dellowi. Rodzina Currych starała się przychodzić na jak najwięcej meczów z udziałem Stepha i to nie tylko tych rozgrywanych w domowej hali. Publiczność dosłownie uwielbiała niepozornego młodzieńca, słynącego już wtedy z niesamowitych "wjazdów" pod kosz czy podań bez patrzenia. Na zakończenie kampanii 2008/09 zawodnik Wildcats został uhonorowany włączeniem do pierwszej piątki All-American, a rywale często go podwajali lub potrajali, żeby uniemożliwić mu łatwe zdobycie punktów.
[nextpage]
W zamierzchłych czasach koszykarze bardzo często spędzali w lidze akademickiej pełne cztery sezony, zanim przechodzili na zawodowstwo. Dziś takie przypadki można policzyć na palcach jednej ręki. Multum młokosów decyduje się na przystąpienie do draftu NBA już po pierwszym roku studiów, a przez pewien okres było to możliwe nawet bezpośrednio po ukończeniu szkoły średniej. Steph zawsze miał w głowie to, że nauka nie powinna być mniej ważna od sportu, lecz w 2009 roku był już na takim etapie, że musiał zdecydować, co chce w życiu robić. W końcu poinformował Boba McKillopa, że w rozgrywkach 2009/10 Żbiki będą musiały sobie radzić bez niego.
Draft NBA 2009 tradycyjnie miał miejsce w nowojorskiej Madison Square Garden. 25 czerwca największymi gwiazdami loterii byli Blake Griffin, Hasheem Thabeet oraz James Harden, a Steph Curry z numerem siódmym trafił do Golden State Warriors. Wojownicy poprzednie zmagania zakończyli z bilansem 29-53, a urodzony w stanie Ohio rzucający obrońca występujący również na pozycji rozgrywającego przez chwilę mógł mieć nadzieję na angaż w bardziej medialnym klubie. - Warriors mieli wiele znaków zapytania, a New York Knicks potrzebowali rozgrywającego z prawdziwego zdarzenia - mówi Dell Curry, ojciec Stepha. - Czuliśmy, że nasz syn będzie idealnie pasował do zespołu pod wodzą Mike'a D'Antoniego. Ten team grał szybką koszykówkę, a Steph marzył o występach w Madison Square Garden. Nowojorczycy wybierali jako ósmi z kolei i Wojownicy ich uprzedzili. Inną opcją był angaż w Phoenix Suns, którzy posiadali czternasty pick, a także możliwość oddania Amar'e Stoudemire'a w zamian za "siódemkę" i kilku graczy. Życie jednak tak się potoczyło, że wymiana nie doszła do skutku i Steph Curry związał się kontraktem z drużyną z kalifornijskiego Oakland.
- Eksplozywność i muskulatura znacznie poniżej standardów NBA - opisywali młodego koszykarza eksperci w czasie draftu. - 190 centymetrów wzrostu to zdecydowanie za mało jak na rzucającego obrońcę w lidze zawodowej. Pomimo tego, że w minionym sezonie występował jako rozgrywający, to nie jest to jego naturalna pozycja i żaden klub NBA nie powinien liczyć na to, że Steph przejmie dowodzenie na parkiecie. Opinie o Currym nie brzmiały zachęcająco, lecz obok tych negatywnych pojawiały się również pozytywne: - Pomimo tego, że prawdopodobnie nigdy nie stanie się playmakerem na kształt Steve'a Nasha czy Chrisa Paula, to doskonale czuje grę i powinien w przyszłości zostać zawodnikiem w stylu Mike'a Bibby'ego.
Mike Bibby? Na parkietach NBA spędził aż czternaście sezonów, lecz tylko raz udało mu się wypracować średnią "oczek" powyżej 20. Nigdy nie zagrał również w Meczu Gwiazd. Steph Curry natomiast od początku obecności w lidze zawodowej czyni wielkie postępy, a rozgrywki 2013/14 zakończył notując 24 punkty, 4,3 zbiórki, 8,5 asysty oraz 1,6 przechwytu. Kampanię 2011/12 w większości stracił z powodu urazu kostki, ale kolejną Wojownicy po kilku latach przerwy zakończyli na plusie i dotarli do półfinału Konferencji Zachodniej, odpadając po porażce 2-4 z San Antonio Spurs. Gracz Warriors słynie nie tylko z kapitalnych "wjazdów" pod kosz czy totalnie zaskakujących podań. Curry wzorem ojca świetnie sobie radzi na dystansie. W kampaniach 2012/13 i 2013/14 zaliczył najwięcej celnych "trójek" w lidze. Na linii rzutów wolnych jest natomiast niemal niezawodny. Trzymając w zębach ochraniacz na... zęby, trafia osobiste z niemal 90-procentową skutecznością. W lutym 2014 roku głosami kibiców został wybrany do pierwszej piątki Zachodu na All-Star Game w Nowym Orleanie. Podczas tamtego Weekendu Gwiazd wziął również udział w konkursie rzutów za 3 "punkty" oraz Shooting Stars Competition, gdzie wystąpił w jednym teamie ze swoim ojcem. Gracz Wojowników z All-Star Weekend ma bezpośrednią styczność już od 2010 roku, kiedy to mogliśmy podziwiać jego umiejętności podczas meczu debiutantów z drugoroczniakami. Rok później wystąpił w tym samym spotkaniu, a także pojawił się w Skills Challenge, czyli konkursie dla rozgrywających, który to nieoczekiwanie wygrał, pokonując Russella Westbrooka, Derricka Rose'a, Johna Walla oraz Chrisa Paula. Rok później obronę tytułu uniemożliwiła mu kontuzja, a po następnych dwunastu miesiącach wystąpił w turnieju "trójek", lecz bez powodzenia.
- To jest typ chłopaka, na którego się patrzy i mówi: "chciałbym, żeby mój syn taki był" - zwierza się Mark Jackson, były coach Wojowników. - Poszedłem do jego rodziców i podziękowałem im za to, że wychowali go na takiego człowieka. To dla mnie błogosławieństwo, że miałem okazję go trenować. Jeśli miałbym postawić na kogoś swój dom, to z pewnością byłby nim ten facet o wspaniałym charakterze. W 2010 oraz 2014 roku Steph Curry wraz z reprezentacją USA brał udział w mistrzostwach świata i za każdym razem wracał do domu ze złotym medalem na szyi. Po swoim pierwszym sezonie w NBA został wybrany do pierwszej piątki debiutantów, a już po piątym był na ustach całych Stanów Zjednoczonych i mógł szczycić się obecnością w drugiej drużynie ligi. Może to i mało przy takich legendach jak Michael Jordan, Magic Johnson czy Larry Bird, lecz należy pamiętać o tym, że Steph jak na razie zdobywa punkty dla organizacji, która od dawien dawna nie miała mistrzowskich aspiracji. - On jest spokojnym, zrównoważonym człowiekiem o niewyobrażalnej wręcz wierze - dodaje Jackson, który jest także pastorem w kościele w kalifornijskim Van Nuys. - Gra w ten sposób, żeby być najlepszym zawodnikiem zarówno na początku, jak i na końcu spotkania. Świetnie się go ogląda. On sprawia, że jego koledzy z zespołu wznoszą się na szczyt swoich umiejętności.
Jako dziecko i nastolatek Steph uczęszczał w Charlotte na przykościelne spotkania młodzieży. Gdy miał piętnaście lat, poznał tam śliczną, czarnoskórą dziewczynę - Ayeshę Alexander. - To zabawne, bo nasi rodzice żartowali sobie jak ślicznie razem wyglądamy, a my wtedy nie mieliśmy o tym pojęcia - opowiada młoda kobieta. Co ciekawe, Steph i Ayesha w tym samym czasie przenieśli się na krótko do Toronto, po czym odkryli, że uwielbiają te same lokalne słodycze - żelki Fuzzy Peach. - Przynosiłam mu je, ale nic nie mówiłam, ponieważ byłam bardzo nieśmiała - wspomina Ayesha. - Po prostu wręczałam opakowanie i odchodziłam bez słowa. Koszykarz również nie należał do najśmielszych, więc nie potrafił zagadnąć do dziewczyny, która bardzo mu się podobała.
Ayesha ma talent do aktorstwa i modelingu, więc po ukończeniu szkoły średniej wyjechała do Los Angeles w poszukiwaniu doświadczenia oraz nowych wyzwań. Uczęszczała na kurs, którego zwieńczeniem był występ w jednym z epizodów serialu "Hannah Montana". W tym samym czasie Steph przybył do "Miasta Aniołów" na obóz koszykarski, po czym odnalazł dziewczynę na Facebooku i wysłał jej wiadomość z prośbą o spotkanie. - Próbowała mnie spławić, proponując wspólne wyjście przy okazji mojej następnej wizyty w LA - opowiada rozbawiony Curry. - Nie miała pojęcia, że będę tam już w przyszłym tygodniu.
Na pierwszej randce Stephen i Ayesha biegali po Hollywood, pili chai tea latte i robili sobie zdjęcia z sobowtórami Marilyn Monroe. Gdy dziewczyna wróciła do Charlotte, zaczęli się regularnie spotykać. Po trzecim sezonie w Davidson Wildcats chłopak zdecydował się przenieść do NBA, choć myślał, że jego nowy klub będzie miał siedzibę znacznie bliżej rodzinnego domu. - Byłem niemal przekonany, że trafię do Nowego Jorku - wspomina. - Knicks wybierali z "ósemką", ale ubiegli ich posiadający "siódemkę" Golden State Warriors. Nie mam jednak pojęcia, jak potoczyłyby się sprawy, gdybym wylądował w Nowym Jorku.
[nextpage]
Po kilku latach znajomości z Ayeshą Steph zaczął myśleć o oświadczynach. Tamtego dnia dziewczyna czyniła ostatnie przygotowania do parapetówki w swoim nowym mieszkaniu w Charlotte. - Byliśmy na meczu siatkówki, w którym grała jego siostra, a potem wróciliśmy do mieszkania - opowiada kobieta. - Był naprawdę dobrze ubrany, miał świeżo przystrzyżone włosy i rewelacyjne okulary przeciwsłoneczne. Popatrzyłam na niego i wrzasnęłam: "Wooow, jak ty wyglądasz!". Po meczu para odwiedziła jeszcze rodziców chłopaka, żeby wziąć od nich grę planszową Pokeno. W pewnym momencie Steph przystanął na podjeździe. - Zapytał mnie, czy wiem, gdzie teraz stoimy - wspomina Ayesha. - To było miejsce naszego pierwszego pocałunku. Nagle przyciągnął mnie do siebie i zaczął mówić różne miłe rzeczy, po czym uklęknął. Byłam w głębokim szoku. - Spojrzała na pierścionek i zapytała czy jest prawdziwy - śmieje się Steph. - Następnie zobaczyłem ludzi krzyczących z wnętrza domu. Cała moja rodzina czekała na tę chwilę. To było niesamowite.
Ślub Stepha i Ayeshy odbył się 30 lipca 2011 roku w Charlotte, w kościele, do którego oboje uczęszczali od dzieciństwa. Wesele na czterystu dwudziestu gości zaplanowała znana w mieście Tiffany Ratliff, a za fotografie odpowiadała Kristin Vining. - Ona potrafi uchwycić te wszystkie wyjątkowe momenty - mówi Ayesha. - Po prostu musieliśmy ją mieć. Zamiast prezentów ślubnych małżonkowie poprosili o datki dla fundacji ThanksUSA.org, zajmującej się stypendiami dla dzieci weteranów amerykańskiej armii. Po uroczystości młoda para udała się w dziesięciodniową podróż poślubną na Bora-Bora, po czym trzeba było wrócić do codzienności. Świeżo upieczona Pani Curry przez Internet kończyła studia biznesowe, a Steph postanowił wykorzystać lockout w NBA i... wrócił do Davidson College, żeby skończyć studia socjologiczne, które przerwał po angażu w lidze zawodowej. Trzy miesiące po ślubie Ayesha odkryła, że jest w ciąży. 19 lipca 2012 roku na świat przyszła mała Riley. - To tak jakby przez nasz dom przeszła trąba powietrzna - Steph opowiada o narodzinach córki. - Bez wątpienia musiałem szybko dorosnąć. Oczywiście chcieliśmy mieć dzieci, lecz nie spodziewaliśmy się, że to się stanie tak szybko. Młodym rodzicom ciężko się było z dnia na dzień dostosować się do nowej sytuacji. - Riley jest wspaniałym dzieckiem, dlatego zabieramy ją ze sobą wszędzie gdzie jest to możliwe - opowiada Ayesha. - Tak naprawdę do dnia dzisiejszego nie dotarło do nas to, co się stało. Wciąż jesteśmy na etapie "ojej, ona naprawdę jest nasza?".
Curry wychowywał się w chrześcijańskiej rodzinie, dlatego do dnia dzisiejszego Bóg odgrywa bardzo ważną rolę w jego życiu. - On powierzył mi naprawdę wielką odpowiedzialność - mówi koszykarz Golden State Warriors. - Wezwał mnie do tego, żebym był duchowym przewodnikiem całej rodziny. Jeśli jesteś sam, wszystko jest bardzo proste, ale sytuacja zmienia się, gdy masz wokół siebie inne osoby i jesteś za nie odpowiedzialny. Ayesha stara się z całych sił wspierać męża i opowiada, że codziennie wspólnie modlą się i czytają Biblię. - On wykonuje niesamowitą pracę - mówi małżonka Stepha. - Ciężko mi to w ogóle opisać, ale czuję tę jego siłę każdego poranka. Stephen naprawdę jest zaprzeczeniem stereotypowego zawodnika NBA. - Ja żyję w zupełnie innym świecie niż większość moich kolegów z drużyny czy innych graczy w lidze - mówi o sobie Curry. - Różne sytuacje, różne priorytety, różne interesy. Osobiście muszę walczyć o to, żeby jednocześnie być częścią zespołu i podążać swoją drogą. Moim priorytetem jest być mężczyzną i dzieckiem bożym. Pragnę nie ulegać pokusom i nie pakować się w problemy, w jakie wpada wielu innych facetów. Rodzina bez wątpienia mi w tym pomaga. Moja wiara przenosi się na moich bliskich, czyniąc ich szczęśliwymi. Dzięki temu wiem, że podążam właściwą drogą. Słowa Stepha o Bogu i rodzinie od razu przywołują na myśl postać legendarnego centra San Antonio Spurs - Davida Robinsona. Jeśli zawodnik Wojowników nadal będzie podążał obraną drogą, to bez wątpienia wiele osiągnie nie tylko na parkiecie, ale przede wszystkim poza nim.
- Stephen jest napędzany przez chęć bycia jak najlepszym - mówi o swoim synu Dell Curry. - Jego celem zawsze było pokonanie swojego ojca i udało mu się to dość wcześnie. Teraz więc myśli: "hej, mogę być naprawdę dobry w NBA po tym jak przyszedłem do tej ligi jako niedoceniany zawodnik". Na parkiecie lider Golden State Warriors stara się podpatrywać Steve'a Nasha oraz Chrisa Paula, ale ich nie naśladuje. Wyłapuje najlepsze zagrania i stara się je zaadaptować do swojego systemu gry. Ojciec go nie krytykuje i udziela mu porad jedynie na wyraźne żądanie. Od czasu do czasu mężczyźni wychodzą wspólnie na boisko i grają w H-O-R-S-E. Steph lubi wracać do rodzinnego domu w Charlotte i spotykać się z rodzicami oraz rodzeństwem. - Nasze dzieci są bardzo rodzinne - kontynuuje Dell. - Uwielbiają przebywać w domu i kochają grę, w którą kiedyś grał ich ojciec. Ciężko pracują i zazwyczaj trzymają się z dala od kłopotów, więc jesteśmy z żoną bardzo szczęśliwi. W dzisiejszych czasach na życiowe wybory dzieciaków i młodych dorosłych ma wpływ tak wiele czynników, że można jedynie zadbać o dobre wychowanie, a potem mieć nadzieję, że podejmowane przez potomków decyzje będą właściwe.
Steph Curry na obiad uwielbia łososia, a na DVD najchętniej ogląda "Hrabiego Monte Christo". Ma wspaniałe wspomnienia z Toronto, leżącego nad jeziorem Ontario, dlatego od czasu do czasu lubi wracać do tego miasta i zajadać się lokalnymi żelkami. Żeby utrzymać właściwą kondycję, indywidualnie trenuje sześć dni w tygodniu i zdrowo się odżywia. W wolnym czasie chętnie gra w golfa lub jeździ na rolkach czy rowerze. W NBA przez pierwsze cztery sezony zarobił prawie trzynaście milionów dolarów, a od kampanii 2013/14 obowiązuje go czteroletnia umowa z Wojownikami, opiewająca na czterdzieści cztery miliony "zielonych". Jak każdy gwiazdor ligi zawodowej, Curry zarabia również na reklamach, a całkiem niezłe sumy przyniosło mu promowanie swoim wizerunkiem takich firm jak Foot Locker, Nike czy Under Armour. Pieniądze i sława nie zmieniły go, gdyż jako syn znanego koszykarza od dziecka był przyzwyczajony do różnych luksusów. W odróżnieniu od wielu kolegów po fachu, nie pokrył również niemal całego swojego ciała tatuażami. Posiada tylko dwa, umiejscowione na nadgarstkach. Pierwszy to "TTC 30", odnoszący się do słów "wiara", "zaangażowanie" i "opieka", stanowiących jego życiowe motto oraz numeru, z jakim występuje na parkiecie. Drugi zrobił sobie całkiem niedawno, a widnieje na nim maksyma "miłość nigdy nie zawodzi", zapisana po hebrajsku.
W kampanii 2014/15 Golden State Warriors pod wodzą Steve'a Kerra wygrywają mecz za meczem, a Steph Curry utrzymuje genialną formę, co w tym momencie czyni z niego jednego z faworytów do nagrody MVP sezonu zasadniczego. Rozgrywający Wojowników na parkiecie ma znakomitych partnerów w osobach m.in.: Harrisona Barnesa, Andrew Boguta, Draymonda Greena czy Klaya Thompsona. Nazywany jest czasem "zabójcą o twarzy dziecka", co ma swoje uzasadnienie. Po zakończeniu zmagań 2013/14 koszykarz udał się z żoną do California Pizza Kitchen, żeby coś przekąsić. Curry do posiłku chciał się napić piwa i spowodował tym nie lada zamieszanie. - Nie miałem ze sobą dowodu osobistego, ponieważ zostawiłem go w samochodzie, ale miałem nadzieję, że mnie rozpoznają - opowiada rozbawiony. - Kelnerka jednak zapytała mnie o dokument, więc poprosiłem o zamienienie słowa z menadżerem, mając nadzieję, iż on mnie rozpozna. Na szczęście tak się stało. Kelnerka zwyczajnie nie wiedziałem kim jestem, a według niej nie wyglądałem na faceta, który ma skończone dwadzieścia jeden lat.
Wielu zawodowych sportowców marzy o tym, żeby pewnego dnia móc przywdziać strój klubu ze swoich rodzinnych stron. Ojciec Stepha, Dell, przez wiele lat zdobywał punkty dla Charlotte Hornets. Po parafowaniu nowej umowy z Golden State Warriors ciężko jednak uwierzyć w to, że znakomity strzelec zmieni otoczenie przed sezonem 2017/18. - Zawsze o tym myślałem - mówi Curry. - Kto by nie chciał grać przed ludźmi, którzy mogli patrzeć jak dorastałeś? Nazwa Hornets znaczy wiele dla mnie i mojej rodziny, ale w chwili obecnej jestem na etapie budowy czegoś nowego z Warriors. W Oakland również czuję się jak w domu.
Bibliografia: Charlotte Observer, Sports Illustrated, USA Today , basketball.realgm.com, basketball-reference.com, billygraham.org, christopherapage.com, espn.go.com, fca.org, foxsports.com, grantland.com, heavy.com, ifollosports.com, mercurynews.com, nba.com, nbadraft.net, nbcsports.com, observer.com, sfgate.com, sportsspectrum.com, sports-reference.com, startribune.com, orthsidesf.com, vavel.com.
Poprzednie odcinki:
Gwiazdy od kuchni: James Harden
Gwiazdy od kuchni: Blake Griffin
Gwiazdy od kuchni: Derrick Rose
Gwiazdy od kuchni: Luis Suarez
Gwiazdy od kuchni: Sergio Aguero
Gwiazdy od kuchni: Russell Westbrook