Michał Fałkowski: Cztery lata i przygoda w Stelmecie Zielona Góra dobiegła końca.
Kamil Chanas: Cóż, wszystko się kiedyś kończy.
A wszystko co dobre, szybko się kończy?
- Nie wiem czy szybko, czy nie. Cztery lata to jednak kawałek czasu. Myślę, że to idealny moment, żeby zmienić otoczenie po to, by jeszcze rozwijać się sportowo.
[ad=rectangle]
Czyja to była decyzja?
- To była moja inicjatywa. Przekazałem swoje przemyślenia klubowi, klub przedyskutował tę sprawę w gronie ludzi decyzyjnych i usłyszałem, że nie będą robić mi żadnych przeszkód.
Sukcesów nie brakowało, medali również. Pod względem zespołowym możesz być bardzo zadowolony, ale indywidualnym?
- Na pewno z roku na rok moja rola malała coraz bardziej. Sukcesy są bardzo ważne, sukcesy są kwintesencją sportu, ale jednak każdy ma swoje ambicje i każdy chce grać. Czasami ciężko to pogodzić. Zespołowo te lata były świetne, mam cztery medale mistrzostw Polski, w tym dwa złote. Dodatkowo, grałem w Eurolidze, a nie każdy ma taką szansę. Ostatni rok jednak był dla mnie - pod względem indywidualnym - bardzo ciężki. I choć cieszę się, że trener Saso Filipovski odkurzył mnie po jakimś czasie i dzięki temu trochę bardziej mogłem poczuć się częścią drużyny, która wygrała mistrzostwo, to jednak uznałem, że czas odejść.
[b]
Trochę to trwało zanim trener Filipovski cię odkurzył.[/b]
- Niezależnie od okoliczności, ja starałem się wykonywać swoją pracę na maksimum możliwości i umiejętności.
Kiedy podjąłeś decyzję o rozstaniu ze Stelmetem?
- Trwało to chwilę. Myślę, że ta myśl o odejściu kiełkowała we mnie od kilku miesięcy.
Jest was tylko trzech, którzy zdobyli oba złota dla Stelmetu: Łukasz Koszarek, Quinton Hosley i ty.
- Tym bardziej jestem dumny z tego, co udało mi się w tym klubie i z tym klubem osiągnąć.
Jest taki pomysł: koszulka z numerem 13 pod kopułą hali CRS. Co ty na to?
- To trochę szalony pomysł, przyznam szczerze (śmiech). Nie wiem, czy akurat ja powinienem to komentować... W końcu to nie zależy ode mnie. Niemniej, myślę, że cała sytuacja jest trochę na wyrost. Ja obok Waltera Hodge'a to jest trochę przesadzone.
[nextpage]Medali ze Stelmetem masz więcej niż Hodge...
- No mam. Ale nie chcę porównywać się do Waltera. Nie chcę z nim konkurować. On był gwiazdą w Zielonej Górze, był jeden i wyjątkowy. Nawet jeśli sam fakt takiego pomysłu jest dla mnie po ludzki bardzo miły
Nie licząc Stelmetu, w Polsce wiszą trzy koszulki z zastrzeżonymi numerami: Igora Griszczuka i Andrzeja Pluty w Anwilu Włocławek oraz Macieja Zielińskiego w Śląsku Wrocław.
- Wszyscy trzej to postaci absolutnie nietuzinkowe i wyjątkowe. Nie chcę stawiać się w jednym szeregu z nimi. To nie moja rola. Pomysł jest miły, ale jednak cała trójka to były ikony tych klubów, postaci absolutnie pierwszoplanowe. Ale przecież nie mogę nikomu nic zabronić i jeśli klub czy kibice to rozważają, to już jest sprawa klubu czy kibiców. Dla mnie oczywiście to sympatyczny gest, choć jednocześnie trochę na wyrost.
Wróćmy do niedawnego finału. Bałeś się przy stanie 0-2?
- Bać się nie bałem, bo wiedziałem, że u siebie jesteśmy bardzo mocni i jeśli wygramy pierwszy mecz w hali CRS, to wówczas doprowadzimy do remisu w serii. A jeśli doprowadzimy do remisu, to byłem przekonany o tym, że starcie numer pięć też wygramy, bo PGE Turów może nie wytrzymać psychologicznie. I tak też było. Nas każde zwycięstwo napędzało, a zgorzelczan każda porażka frustrowała coraz bardziej.
Czym się różnił Stelmet z pierwszych dwóch meczów od Stelmetu z czterech ostatnich?
- Niczym szczególnym. Przecież w pierwszych dwóch meczach walczyliśmy do końca i przegraliśmy nieznacznie.
Jednak większość graczy PGE Turowa była zgodna i po finale powtarzała: od meczu numer trzy Stelmet zaczął grać inaczej.
- Może chodzi im o to, że graliśmy z większą pewnością siebie? Tak jak powiedziałem, nas każde kolejne zwycięstwo nakręcało i motywowało jeszcze bardziej.
W którym momencie serii poczułeś, że złoto jest wasze?
- W ogóle tak nie czułem. Wychodziłem z założenia, że jeśli mamy świętować to dopiero po zakończeniu serii finałowej, a nie w trakcie. Wielokrotnie zdarzało się, że sport karał tych, którzy zbyt szybko uwierzyli w końcowy sukces i zapominali o wysiłku i ciężkiej pracy. Bardzo mocno koncentrowaliśmy się i motywowaliśmy przed starciem numer sześć. Gdybyśmy przegrali to spotkanie, to wówczas w siódmym meczu w Zgorzelcu to PGE Turów byłby i faworytem i miałby łatwiej, a my znowu bylibyśmy pod ścianą.
Porównaj proszę dwa mistrzowskie zespoły z Zielonej Góry.
- Złota drużyna w sezonu 2012/2013 miała więcej indywidualności, które ciągnęły grę. Ta obecna to był kolektyw, w którym znalazło się miejsce i dla gwiazd, i dla graczy drugiego planu. Może mniej widocznych, ale równie ważnych.
Wyobraź sobie, że można rozegrać mecz Stelmet 12/13 vs. Stelmet 14/15. W którym zespole i dlaczego gra Kamil Chanas?
- W tym, w którym grałem więcej (śmiech). A tak poważnie: ciężko jest wybrać. Oba były świetne... (chwila zastanowienia) Dobre pytanie, ale nie mam na nie odpowiedzi. Może taka sonda dla kibiców?
Liczyłem na jedno z twoich błyskotliwych sformułowań.
- Niestety nie tym razem (śmiech).
[nextpage]Na przykład coś w stylu "zasuwaliśmy jak barany". O co chodziło?
- Tak powiedziałem, rzeczywiście. Słynne treningi u trenera Sasy Filipovskiego po dniu wolnym. Od razu zaznaczam, że wolnego to zbyt dużo jednak nie mieliśmy. A jak graliśmy w pucharach to praktycznie w ogóle. Kiedy już mogliśmy skupiać się jednak tylko na TBL, to bywały takie mikrocykle, w których jeden dzień poświęcaliśmy na odpoczynek. I treningi po tym odpoczynku były właśnie takie, że zasuwaliśmy jak barany (śmiech).
Coś więcej opowiesz?
- Zaczynaliśmy od pracy na obroną, czyli oczkiem w głowie trenera Filipovskiego. Ćwiczyliśmy bardzo intensywnie, a gdy skończyliśmy, szliśmy na siłownię na 45 minut, gdzie katował nas Cole Hairston. A gdy i to skończyliśmy, to braliśmy się za rzuty. Ale nie z pozycji statecznych - po wyjściach, po zasłonach, po slalomach, w zagrywkach. Fizycznie to było straszne. No i wieczorem powtórka, więc... zasuwaliśmy jak barany (śmiech). Ale koniec końców właśnie taka praca, taki styl pracy, dał nam złoto.
Trener Saso Filipovski to najbardziej wymagający coach, u którego miałeś okazję trenować?
- Wszyscy bałkańscy trenerzy są podobni do siebie. Wszyscy koncentrują się na szczegółach. Trener Mihailo Uvalin też dawał nam w kość z tą różnicą, że bolały inne mięśnie (śmiech). Były szkoleniowiec koncentrował się bowiem bardziej na ofensywie, a trener Filipovski na defensywie.
[b]
Spinając wywiad klamrą. Odchodzisz ze Stelmetu. Gdzie zatem zagrasz?[/b]
- Jeszcze nie wiem.
Mówi się, że masz już pracodawcę.
- Jeszcze nie wiem.
Jak w zabawie: "pomidor".
- Pomidor (śmiech).
Jednak przyznasz, że zainteresowanie tobą jest i to spore.
- Tak. I nawet jestem pozytywnie zaskoczony. Myślałem, że po sezonie, w którym za bardzo nie było mnie widać, zainteresowanie będzie mniejsze. Ale jednak prezesi, działacze, trenerzy nadal pamiętają i wiedzą na co mnie stać.
Pytanie brzmi: pamiętają, bo wiedzą, że Kamil Chanas to nadal człowiek do gry na wysokim poziomie czy pamiętają ze względu na przepis o dwóch Polakach?
- Powiem tak: grałem już w ekstraklasie gdy nie było tego przepisu, więc... ja na niego kompletnie nie patrzę. Choć oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że przepis ten wpływa na budowanie drużyny.
W nowym zespole chcesz być graczem pierwszej piątki?
- Oczywiście. Mam swoje ambicje i chciałbym być znowu starterem. W Stelmecie pokazałem jednak, że nie mam problemu z tym, by wychodzić z ławki. Przede wszystkim chodzi mi o liczbę minut i satysfakcję z wykonywania zawodu.