Pościg za Warriors, czyli faworyci po pierwszym miesiącu sezonu NBA

Rywalizacja o mistrzostwo NBA miała być w tym sezonie niezwykle zacięta. Tymczasem po pierwszym miesiącu wygląda tak jakby Golden State Warriors grali w innej lidze niż Spurs, Cavaliers, Thunder i Clippers.

Golden State Warriors (14-0)

Przed rozpoczęciem sezonu zostało trochę powszechnie niezauważone to, że obecni Golden State Warriors - obrońcy tytułu - istnieją tak naprawdę dopiero drugi sezon. Są więc jeszcze na tym etapie, w którym każda wspólna minuta działa na korzyść synergii i chemii w ich grze.

Dopiero bowiem na jesieni zeszłego roku kontuzja Davida Lee sprawiła, że Steve Kerr wstawił do pierwszej piątki Draymonda Greena. W ten sposób Warriors zamienili klasyczną "czwórkę", w bardziej atletyczną wersję Borisa Diawa, zyskując kogoś, kogo umiejętności rzutu z dystansu i wyprowadzania piłki otworzyły grę Klayowi Thompsonowi i przede wszystkim zdjęły część odpowiedzialności za kozłowanie z barków Stephena Curry'ego.

Szybko okazało się też, że Green jest znakomitym obrońcą również i wtedy, gdy gra przeciwko pierwszym piątkom rywali. A kiedy w grudniu zeszłego roku kontuzja Andrew Boguta sprawiła, że Kerr natknął się na piątkę, w której mierzący 203 cm wzrostu Green był centrem - narodziło się coś co pisząc o tym w marcu określiłem "Kosmosem".

Dziś wygląda to jak czarna dziura.

Jest pełna napięcia scena w "Interstellar", gdy Matthew McConaughey wciśnięty w fotel statku kosmicznego leci tunelem czasoprzestrzennym, mijając po drodze różnego rodzaju obiekty gotowe, by go unicestwić. Ten błyskawiczny rajd trwa około trzech minut i zapiera dech w piersiach. Kosmos Warriors jest właśnie czymś takim - intergalaktyczna szybkość, komputerowa precyzja i wrażenie, że przemierzamy właśnie być może najszybszą podróż między jedną erą NBA a drugą.

Skwantyfikujmy tę Piątkę Śmierci, bo jest to coś nieprawdopodobnego. Piątka Curry - Thompson - Andre Iguodala - Harrison Barnes - Green (czterech obwodowych i fałszywy center) spędziła jak na razie ze sobą 54 minuty w 11 meczach. W tych minutach Warriors:

- trafiają 64 procent rzutów z gry (!) 
- trafiają 63 procent rzutów za trzy
- pozwalają rywalom trafiać 39 procent rzutów z gry
- pozwalają rywalom trafiać 21 procent rzutów za trzy
- wymuszają średnio 20,4 straty na mecz (byłby to nr 1 wynik NBA)

To aż 157 punktów zdobywane na 100 posiadań i tylko 88,9 punktów traconych. Ta piątka ma obecnie najlepszy plus/minus w NBA jakkolwiek chcesz to policzyć. Nawet dla tylko 54 minut gry jest to najlepszy w lidze plus/minus +74...

To właśnie ta piątka kończyła dla Warriors Finały NBA, gdy po meczu nr 3 Kerr wstawił do wyjściowego składu Iguodalę zamiast Boguta. Ta piątka wygrała trzy ostatnie mecze z Cavaliers i każdy zespół NBA, który będzie chciał pobić Warriors, będzie musiał znaleźć odpowiedź właśnie na to ustawienie.

To co obserwujemy to koszykarska rewolucja. To już nie jest smallball. To supersmallball.

Dziś wydaje się, że tylko trzy drużyny są w stanie zagrozić Golden State Warriors.

Nie są to już (6-6) Los Angeles Clippers, którzy w czwartek przekonali się, że nawet 23-punktowe prowadzenie z Warriors nie jest bezpieczne i że taktyka podwajania Curry'ego, którą zaczęli dwa lata temu stosować jako pierwsi, już się nie sprawdza.

(5-9) Houston Rockets z kolei teoretycznie lubią grać niskimi ustawieniami, lubią grać szybko, kochają chaos i o czym trochę się już nie pamięta, postawili Warriors bardzo trudne warunki w dwóch pierwszych meczach tegorocznych finałów Konferencji Zachodniej. Ale ta drużyna jest w tym momencie kompletnie rozbita. Jeśli myślisz, że powinni zmienić trenera, to ...już to zrobili i nic to nie zmieniło (cudem pokonali u siebie Blazers, przegrali wysoko w Memphis i w sobotę u siebie z Kristapsem God-zingisem). Rockets nie wydają się też mieć na obwodzie atletów, którzy są w stanie sprostać Warriors. Jason Terry, Marcus Thornton czy Ty Lawson na życiowym kacu, rozbiją się o pierwszy lepszy kamyk, który trafi w ich pojazd.

Kto więc zostaje?

San Antonio Spurs (10-3)

To co dzieje się w San Antonio jest albo fascynujące, albo stanowi drogę do zagłady. Zależy jak na to spojrzeć. Jest to intrygujące, bo za sterami statku Spurs siedzi Gregg Popovich, więc nie można odrzucić i już teraz przekreślić tego co robi. Nie mniej to co się dzieje jest dziwne.

Piętnaście lat temu to właśnie Popovich i Spurs zaczęli prowadzić NBA drogą zwiększonej ilości rzutów za trzy. Spurs - oparci o dominującego wówczas w grze tyłem do kosza Tima Duncana - grali wolno, za to szukali rzutów za trzy z rogów boiska (podwajany Duncan odgrywał piłkę do Bruce'a Bowena i Brenta Barry'ego), bo jako pierwsi zorientowali się, że linia w rogu jest o pół metra bliżej. Przez ponad dekadę Spurs byli albo nr 1 NBA w ilości rzutów za trzy z rogów, albo byli przynajmniej w pierwszej trójce. To jest niesamowite, ale Phil Jackson w tym samym czasie uważał, że nie można oddawać rzutów z rogów boiska, bo zawodnicy rzucający stamtąd mają z rogów dłuższą drogę, aby wrócić się do obrony. Tylko dlatego po prostu nie warto takich rzutów szukać w ataku. Ale to historia poboczna.

Dziś, gdy oddaje się najwięcej rzutów za trzy w historii i z każdym sezonem bite są kolejne rekordy, Spurs po 13 meczach sezonu zajmują 26. miejsce w próbach z dystansu (21. w próbach z rogów). Są też na 30. - ostatnim - miejscu w oddawanych rzutach wolnych i dopiero na 26. miejscu w zbiórkach ofensywnych. LaMarcus Aldridge po tym jak oddał rekordowe w karierze 105 rzutów za trzy w zeszłym sezonie, w tym oddał póki co sześć.

Ale z drugiej strony boiska Spurs mają nr 1 obronę NBA (mieli póki co dosyć łatwy terminarz), są nr 1 w ograniczaniu ilości prób za trzy rywali, nr 2 w ograniczaniu ilości prób wolnych i nr 3 w ograniczaniu zbiórek ofensywnych. Nie pozwalają rywalom na trójki i bronią bez fauli. Robią w obronie dokładnie te rzeczy, których sami nie robią w ataku.

Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego Spurs igrają z analityką w swojej ofensywie? Jest to spowodowane w dużej mierze przełożeniem ciężaru gry z Tony'ego Parkera na indywidualne akcje Aldridge'a i Kawhi'a Leonarda. Spurs są nagle nr 2 w NBA w ilości akcji tyłem do kosza ("post-up"). Może to stać się jednak potencjalnie zabójcze dla ataku Spurs w trakcie serii playoffowej, że aż trzech graczy z ich piątki nie rzuca za trzy. Nie rzucają Aldridge i Duncan, a Tony Parker oddał tylko cztery trójki. Spurs wciąż są elitą ligi w podawaniu sobie piłki (są nr 1 w liczbie podań), ale te podania nie prowadzą już do takiej ilości rzutów za trzy jak wcześniej. Spurs oddają blisko o cztery trójki mniej niż w poprzednim sezonie.

Z drugiej jednak strony to Spurs mając Leonarda i Danny'ego Greena wydają się być najbliżej ograniczenia Curry'ego i Thompsona. Będą potrzebowali jednak ataku, żeby sprostać Warriors, nomen omen topowej obronie NBA.

Oglądając jak w ostatnich dwóch tygodniach Popovich daje regularne minuty z ławki Rasualowi Butlerowi i próbuje uwierzyć w to, że Kyle Anderson wyciśnie ze swojego nadgarstka rzut za trzy, zacząłem się zastanawiać czy San Antonio nie wykona przypadkiem jakiegoś ruchu w trakcie sezonu i nie spróbuje odzyskać głębi, którą straciło, aby pozyskać Aldridge'a.

Pierwszy z czterech meczów Spurs i Warriors jednak dopiero 25 stycznia w Oakland. Kolejne 19 marca, a potem dwa w ostatnim tygodniu sezonu - 7.04 i 10.04.

[b][tag=797]

Cleveland Cavaliers[/tag] (10-3)[/b]

Cleveland Cavaliers kontynuują to co robili w playoffach - dopóki mamy LeBrona Jamesa, w pierwszej piątce może grać nawet Twój pies, kanar i pani, która nakłada śmietanę na gofry.

Cavaliers już teraz są liderem Konferencji Wschodniej i spuścili łomot zarówno drugim na Wschodzie Miami Heat, jak i zeszłosezonowym pretendentom Atlancie Hawks. Robią to wszystko bez wciąż rehabilitującego się Kyriego Irvinga, bez kontuzjowanego Imana Shumperta, z Timofiejem Mozgowem grającym na jednej nodze (a teraz wyłączonym z gry na dwa tygodnie) i z Kevinem Lovem trafiającym 43 procent swoich rzutów z gry.

James trafia 52 procent rzutów i zupełnie po cichu gra jak drugi najlepszy gracz tego sezonu, choć fakt, że jakieś dwie galaktyki za Stephenem Currym. Podobnie jak w przypadku kosmicznego ustawienia Warriors, tu też na korzyść Cavaliers działa czas i to jak dobrze wprowadził się do drużyny zastępujący Irvinga Mo Williamsa.

Cavaliers po 13 meczach zaliczają średnio 24,4 asysty (5 m. w NBA), ponad dwie więcej niż w poprzednim sezonie. To także wpływ braku Irvinga, że nagle więcej jest rytmu i podań w grze Cavaliers i po prostu płyną sobie z obrony do ataku. James ma nawet zastrzeżenia, że mogliby bardziej się starać, bo po prostu dużo rzeczy przychodzi im łatwo. Dla Cavaliers najważniejsze będzie to, żeby w kwietniu i maju mieć wszystkich w zdrowiu, nieważne z jakim rozstawieniem przystąpią do playoffów. Tym bardziej teraz, gdy wydaje się, że Warriors zamierzają zaatakować rekordowe 72 zwycięstw Chicago Bulls w sezonie regularnym.

Oklahoma City Thunder (7-6)

Thunder są na początku rozgrywek trochę w tle tego co dzieje się w NBA. Kevin Durant jest kontuzjowany od pięciu spotkań (powinien wrócić do gry w poniedziałek), a nowy trener Billy Donovan tak jak można było przypuszczać nie zrobił nagle z Oklahomy drugiego San Antonio.

Russell Westbrook jest obok Curry'ego, Jamesa, Blake'a Griffina i Paula George'a jednym z pięciu najlepszych graczy tego sezonu i kontynuuje swoje zniszczenie na każdym kto zostawi mu choć odrobinę miejsca. Ale Thunder to tylko 21,5 asyst w meczu i po prostu stara dobra/niedobra Oklahoma.

Ta drużyna ma jednak jedno fascynujące ustawienie, które może sprostać Warriors na poziomie atletyzmu i precyzji. To Westbrook, Durant jako silny skrzydłowy, Serge Ibaka jako center, Anthony Morrow jako snajper i praktycznie obojętnie kto do zestawu na obwodzie.

Co może martwić Thunder to fakt, że Donovan wyraźnie potrzebuje czasu, by nauczyć się NBA. Podobnie rzecz się ma z Fred Hoibergiem w Chicago. Obaj jeszcze nie odcisnęli piętna na swoich drużynach, które grają praktycznie identycznie jak pod Scottem Brooksem i Tomem Thibodeau.

Obie są w dodatku na minusie kiedy do końca meczu jest pięć minut, a przewaga jednej z drużyn nie jest wyższa niż pięć punktów (tzw. crunchtime).

Jest mnóstwo szczegółów, szczególików, trików i triczków - rzeczy, które trenerzy mogą robić w ostatnich sekundach meczów, zarówno w zakresie tego jak używać czasu gry, jak korzystać z fauli, czy w końcu kto ma kogo kryć lub którą część obrony rywala atakować. To wymaga wiedzy i doświadczenia. Nie tego koszykarskiego, ale doświadczenia koszykarskiego w NBA.

Donovan i Hoiberg mogą za kilka lat okazać się świetnymi trenerami, ale muszą się nauczyć NBA, po tym jak spędzili ostatnie lata w lidze akademickiej. Nie każdy jest Bradem Stevensem.

Maciej Kwiatkowski 

Komentarze (0)