24 lipca 1996 roku "Black Mamba" oficjalnie został włączony do składu zespołu z "Miasta Aniołów" i podpisał trzyletni kontrakt na sumę ponad trzech i pół miliona dolarów. Nastolatek w zawodowej lidze to zawsze wielkie ryzyko, jednak działacze purpurowo-złotych byli absolutnie pewni swojego wyboru i na każdym kroku przekonywali oponentów, że Bryant tylko na papierze ma niespełna osiemnaście lat, gdyż tak naprawdę koszykarską inteligencją przewyższa kolegów, którzy mają za sobą po kilka sezonów na parkietach ligi uniwersyteckiej. - Mam zamiar ciężko harować tego lata, żeby odpowiednio przygotować się do swojej roli - mówił Kobe. - Nie chcę, żeby ktokolwiek pomyślał sobie, że jestem zwyczajnym dzieciakiem po szkole średniej, który uważa, iż z tego powodu powinien mieć taryfę ulgową. Idę do LA pracować, bo tak wybrałem i chcę, żeby ludzie tak to postrzegali.
Podczas gdy Pam i Joe twierdzili, że starają trzymać się na uboczu i nie przeszkadzać w karierze syna, prawda była zupełnie inna. Matka dbała o to, żeby Kobe zawsze miał pełny żołądek oraz zrobione pranie. Młody koszykarz na niemal każde śniadanie spożywał jajko na bekonie oraz grysik. Ojciec natomiast pilnował spraw zawodowych "Czarnej Mamby" i to właśnie dzięki niemu chłopak podpisał w 1996 roku lukratywną umowę z firmą Adidas. - Wszystko kręciło się wokół niego. Jego dwie siostry wydawały się być z tym pogodzone. To on był jedynym synem i pupilkiem rodziców - opowiada Jocelyn Ebron, ówczesna dziewczyna zawodnika Jeziorowców. Bryant junior na każdym kroku zapewniał, że pomimo uzyskania 1080 punktów na egzaminie SAT pominięcie koledżu było jego autonomiczną decyzją, lecz dawna sympatia legendarnego zawodnika temu zaprzecza i uważa, iż ogromny udział miał w tym Joe, który silnie zaangażował się w wymianę Kobego za Vlade Divaca. Zaproszenie Brandy Norwood na bal maturalny to według Jocelyn również sprawka głównie Joego i Pam.
W sezonie 1996/97 o sile Lakersów oprócz Kobego mieli stanowić m. in. Eddie Jones, Nick Van Exel, Robert Horry, Elden Campbell, Shaquille O'Neal, Cedric Ceballos, Byron Scott, Jerome Kersey, Corie Blount, Travis Knight oraz Derek Fischer. Zespół składał się więc z wielu solidnych zawodników oraz dwóch samców alfa: "Shaqa", który swoją klasę udowodnił już podczas czterech kampanii w barwach Orlando Magic oraz "Black Mamby" - cudownego dziecka licealnych parkietów. - Nie zamierzam bawić się w niańkę - mówił z przekąsem O'Neal na temat młodszego kolegi. Rosły center miał sporo racji, gdyż Kobe wbrew wcześniejszym zapewnieniom chciał od razu błyszczeć na boisku, zamiast starać się czegoś nauczyć od bardziej doświadczonych kolegów. Trener Del Harris miał ciężki orzech do zgryzienia, gdyż drużyna często cierpiała z powodu charakteru swojego młodego obrońcy z numerem "8". Dlatego też coach musiał rozsądnie dysponować czasem na parkiecie dla poszczególnych graczy, wobec czego Bryant w swoim pierwszym sezonie w NBA grał średnio tylko przez 15,5 minuty.
ZOBACZ WIDEO Dujszebajew: Czegoś takiego jeszcze nie widziałem (źródło TVP)
{"id":"","title":""}
Kobe Bryant zadebiutował w lidze zawodowej 3 listopada 1996 roku w domowym starciu przeciwko Minnesocie Timberwolves. Nastoletni zawodnik wszedł na boisko z ławki rezerwowych, ale na pierwszy punkt musiał poczekać jeszcze dwa dni. Wtedy to właśnie wykorzystał jeden z dwóch rzutów wolnych w nowojorskiej Madison Square Garden, gdzie Lakersi rozprawili się 98:92 z miejscowymi Knicks. Początki "Black Mamby" wśród profesjonalistów nie były więc zbyt huczne, ale obrońca rodem z Filadelfii mógł czuć się usprawiedliwiony rekonwalescencją po poważnej kontuzji nadgarstka, jakiej doznał na początku września podczas treningu. - Cechuje go niezwykła wręcz pewność siebie i wydaje mi się, że to dobre dla kogoś w jego położeniu - komentował sytuację kolegi Cedric Ceballos. - On wie jak o siebie zadbać i nie przypomina typowego chłopaka zaraz po liceum. Skala jego talentu jest porażająca i ciężko opisać to jak bardzo jest skupiony na koszykówce i tym, co chce w niej osiągnąć. Ludziom patrzącym z boku może wydawać się, że jest zarozumiały, ale to nieprawda. On po prostu tak bardzo wierzy w swoje umiejętności.
Luty to szczególny miesiąc dla fanów NBA. Wtedy odbywa się Weekend Gwiazd, składający się z piątkowego meczu najlepszych zawodników młodego pokolenia, soboty konkursowej oraz niedzielnej All-Star Game. W 1997 roku Kobe był jeszcze zbyt mało znaczącym graczem, żeby wziąć udział w tym ostatnim wydarzeniu, ale w dwóch pierwszych zaznaczył swoją obecność z przytupem. Podczas spotkania Rising Stars osiemnastoletni zawodnik Jeziorowców uzbierał 31 punktów i nie otrzymał statuetki MVP chyba tylko dlatego, że jego Zachód uległ ekipie Wschodu 91:96. Kolejnego dnia wystąpił jednak w konkursie wsadów i tu już nie było żadnych wątpliwości, komu należała się główna nagroda. W finale rywalizacji Bryant uzyskał 49 na 50 możliwych punktów, pokonując tym samym Michaela Finleya oraz Chrisa Carra. Jego dunk, podczas którego przełożył w powietrzu piłkę między nogami, do dziś jest jednym z najbardziej efektownych popisów w historii tych zmagań. - Świetnie było wygrać ten konkurs - mówił na gorąco. - Marzyłem o tym od dziecka. Ojciec powiedział mi kiedyś: jeśli chybisz wsad, to się nie martw, bo my nie przestaniemy cię kochać z tego powodu.
Michael Jordan stał się milionerem nie dzięki zarobkom wynikającym z kontraktu z Chicago Bulls, a głównie poprzez umowę z firmą Nike i produkcji na jej mocy sygnowanych butów do koszykówki. "Black Mamba" postanowił pójść w ślady "Jego Powietrzności" i parafował kontrakt z konkurencyjnym koncernem Adidas. Szacuje się, że sześcioletni "związek" z Bryantem kosztował niemieckiego producenta 48 milionów "zielonych". Pozostało tylko pytanie: czy Kobe zrobił dobrze wiążąc swoją przyszłość z firmą, która w tamtym czasie na rynku koszykarskiego obuwia odstawała od takich koncernów jak Nike, Reebok czy Fila? - To branża, w której konkretna osoba może zdecydować o tym, czy produkt się sprzedaje czy nie - mówił Alan Friedman, specjalista od marketingu sportowego. - Adidas nie należy w tym momencie do głównych graczy na tym rynku, dlatego dobrze robi wiążąc się teraz z utalentowanym zawodnikiem, gdyż w niedalekiej przyszłości Kobe mógłby być już poza zasięgiem tej firmy.
[nextpage]
Sowicie opłacanego kontraktu z Adidasem nie byłoby, gdyby nie... Joe Bryant. Starający do niedawna trzymać się z boku ojciec Kobego w kluczowym momencie sezonu porzucił pracę asystenta trenera na uczelni La Salle i w pełnym wymiarze godzin poświęcił się dbaniu o interesy syna. Na mężczyznę spadła z tego powodu wielka fala krytyki, a jego córka Shaya musiała nawet przenieść się z La Salle do Pepperdine. - Cokolwiek zrobimy, to i tak będziemy krytykowani - odnosił się do komentarzy postronnych osób. - Gdybyśmy nie przyjechali za Kobem do LA, to wysłuchiwalibyśmy, że zostawiliśmy nastolatka samego sobie. Gdybym nie jeździł za nim na mecze wyjazdowe, byłoby tak samo. Czy czerpię korzyści finansowe z Kobego? Cóż, mamy dom w Filadelfii, którego na pewno nie kupiłbym z pensji trenera uniwersyteckiego. Sam na to wszystko zarobiłem i nie potrzebuję pieniędzy syna.
Bryantowie zamieszkali w Los Angeles w domu przy Sunset Boulevard. Mogli przenieść się do Beverly Hills lub Doliny San Fernando, lecz ich syn z miejsca zakochał się w posiadłości z marmurową podłogą w stylu włoskim, sypialnią z jakuzzi, olbrzymią kuchnią, ogrodem z basenem oraz patio z widokiem na Pacyfik. - Tylko na nią spojrzał i rzekł: "to jest to!". Zapytałam go, czy nie chce jeszcze obejrzeć innych domów, lecz stanowczo odrzucił ten pomysł - wspomina Pam. Sypialnia z jakuzzi stała się sypialnią Kobego, rodzice też mieli swoje pomieszczenie, podobnie jak Sharia i Shaya, choć pierwsza z sióstr większość czasu spędzała w Filadelfii, gdzie studiowała i grała w siatkówkę. Oprócz tego Joe posiadał na miejscu swoje biuro, a centrum lokum stanowił salon z osiemdziesięciocalowym telewizorem. W garażu stały natomiast dwa piękne auta: czarne BMW 740 oraz Toyota Land Cruiser.
Ze względu na zamiłowanie do indywidualnych popisów, "Shaq" nadał Kobemu przydomek "Showboat". Bryant w debiutanckim sezonie nie zyskał również sympatii wielu kolegów z drużyny, ale znalazł się wśród nich taki, który próbował pomóc młokosowi w aklimatyzacji w lidze zawodowej. Ten ktoś to Eddie Jones, którego "Black Mamba" poznał kilka lat wcześniej podczas rozgrywek ligi letniej. - W wieku osiemnastu lat nie byłbym w stanie podołać temu wszystkiemu - opowiada. - Programy telewizyjne, reklamy telewizyjne i cała reszta... Świetnie, że Kobe mógł liczyć na wsparcie rodziny, i że potrafił sobie to poukładać w głowie. NBA to jednak inna bajka. Tu ciało i umysł muszą pracować na najwyższych obrotach przez cały czas. Jako zawodnik uniwersytecki dostaniesz szkołę życia, ale i tak cię nakarmią. Będąc profesjonalistą sam za siebie płacisz.
Pomimo starań Eddiego, "Czarnej Mambie" było naprawdę ciężko przystosować się do reguł panujących w NBA. Wśród czarnoskórych powszechny jest szacunek do starszych i bardziej doświadczonych. Zawodnicy o tym kolorze skóry stanowią ogromną większość w najlepszej na świecie lidze basketu, a Kobe często zapominał o tym, że to nie on jest najważniejszy w drużynie. Człowiekowi o mentalności zwycięzcy trudno jednak zrozumieć, że w hierarchii zespołu ktoś może być wyżej od niego. Bryant nie cierpiał być drugi, a co dopiero szósty, siódmy czy ósmy. - Wydaje mi się, że większość jego kumpli myślała, iż on jest skupiony tylko o sobie. Nie podobała im się taka postawa - tłumaczy Billy Hunter, ówczesny prezes stowarzyszenia zawodników ligi zawodowej.
Trudno się było dziwić zawodnikom Los Angeles Lakers, kiedy Kobe wielokrotnie wchodził w polemikę z o wiele bardziej doświadczonym i utytułowanym O'Nealem, w szatani przebierał się z dala od kolegów, a w samolocie siadał w ostatnich rzędach i zakładał na uszy słuchawki. Po spotkaniach wyjazdowych od wyjść z drużyną na miasto wolał natomiast samotne siedzenie w pokoju hotelowym i oglądanie telewizji. Czasami z sentymentu puszczał sobie kasetę pt. "Willy Wonka i fabryka czekolady", którą mama zawsze pakowała mu do torby, a poza tym nadrabiał zaległości w produkcjach, których rodzice nie pozwalali mu oglądać w domu, takich jak "Ojciec chrzestny" czy "Człowiek z blizną". - Rodzice trzymali go z dala od wszystkiego, co negatywne, brutalne i związane z seksem - opowiada Rebecca Tonahill, która zaprzyjaźniła się z Kobem podczas jego debiutanckiego sezonu w NBA. - Wydawało im się, że wyświadczają mu przysługę, ale było zupełnie na odwrót, gdyż z tego powodu Bryant nie miał o czym rozmawiać z kolegami.
7,6 punktu, 1,9 zbiórki oraz 1,3 asysty - to statystyki Kobego Bryanta w jego pierwszym sezonie w purpurowo-złotych barwach. Lakersi w sezonie regularnym osiągnęli bilans 56-26, dający czwartą pozycję na Zachodzie. W play-off's dobrnęli do półfinału konferencji, w którym ulegli 1-4 późniejszym uczestnikom wielkiego finału, czyli Utah Jazz. Ostatni mecz serii przeciwko ekipie Karla Malone'a i Johna Stocktona okazał się dla urodzonego w Filadelfii obrońcy prawdziwym koszmarem. Kobe zaprezentował w Delta Center festiwal niedolotów, a jego team przegrał po dogrywce 93:98. - Nie mogę uwierzyć w jedną rzecz: debiutant Kobe Bryant ma za sobą cztery airballe, a trener Del Harris nadal ustawia grę pod niego i nie reaguje - relacjonował na żywo Ron Boone. Po fatalnym zwieńczeniu kampanii 1996/97 "Black Mamba" wraz z rodziną wrócił do Filadelfii, żeby ochłonąć i złapać oddech przed kolejnymi rozgrywkami. - Mówił, że już wcześniej go nienawidzili, a teraz będą go nienawidzić jeszcze bardziej - przywołuje dawne czasy Jocelyn Ebron.
Koniec części piątej. Kolejna już w najbliższy poniedziałek.
Bibliografia: Los Angeles Times, Newsweek, Philadelphia Daily News, Philadelphia Inquirer, Seattle Times, nba.com, basketball-reference.com.
Poprzednie części:
Kobe Bryant - w blasku purpury i złota cz. I
Kobe Bryant - w blasku purpury i złota cz. II
Kobe Bryant - w blasku purpury i złota cz. III
Kobe Bryant - w blasku purpury i złota cz. IV