[b]
Karol Wasiek, WP SportoweFakty: Filip Dylewicz to dla mnie fenomen. Gra w koszykówkę w wieku 38 lat, mimo że na co dzień tą dyscypliną sportu za bardzo się nie interesuje. Jak to jest?[/b]
Filip Dylewicz, koszykarz Trefla Sopot: Czy uprawianie jakieś dyscypliny sportu obliguje od razu do tego, że trzeba być jej wielkim fanem w czasie wolnym? Ja twierdzę, że nie. Może z racji tego, że nie oglądam tego sportu tak często, to nie jestem zmęczony koszykówką w tym wieku? Cały czas cieszę się z tych chwil, które mogę spędzić na parkiecie.
Zawsze tak było? W młodości też nie interesował się pan koszykówką?
Tak. W młodości uprawiałem wiele dyscyplin sportu, byłem bardzo aktywny. Nie ukrywam jednak, że od dziecka wolałem oglądać się za samochodami na ulicy, niż oglądać sportowe programy telewizyjne. W ogóle ich nie śledziłem.
Teraz czasy bardzo się zmieniły, jest zupełnie inny dostęp do informacji. Widzę to po moim 4-letnim synie, który z dużą frajdą ogląda mecze. Ma smykałkę do sportu, chyba przejął to po mnie. W domu wszystko co robi jest związane ze sportem. Jest na etapie kozłowania, bawienia się z piłką. Jest tym wszystkim zafascynowany.
Pomarańczową piłką?
Jak najbardziej. Gdy go pytam, co będzie robił w przyszłości, to mi odpowiada: "będę koszykarzem". Cieszę się, że aktywnie spędza czas. Raz gramy w kosza, później w piłkę nożną. Sportowe geny w nim siedzą. Widzę po nim, że ma spore predyspozycje motoryczne, swobodę w łapaniu piłki.
Podobno Piotr Szybilski i Kordian Korytek sprawili, że na dobre zaczął się pan interesować motoryzacją. Tak było?
Zaczęło się od Michała Hlebowickiego. On zaszczepił u mnie pasję do motoryzacji. Później byli Szybilski i Korytek, ale wydaje mi się, że tylko ten ostatni jest w stanie mi dorównać w kwestii wiedzy.
ZOBACZ WIDEO Łowcy Wrażeń zaangażowani w nowy sport. "Padel to świetna inicjatywa dla aktywnych"
To pana prawdziwa miłość.
Zdecydowanie. Nie oglądam koszykówki, tylko czytam artykuły o samochodach, przeglądam ogłoszenia po sześć razy dziennie. To jest prawdziwa choroba... Motoryzacja jest moją największą pasją.
Kiedyś zmieniał pan samochody jak rękawiczki. Jak jest teraz?
Teraz zmieniły się priorytety. Jest rodzina, jest inny wiek, więc przestałem inwestować w różne wynalazki. Jeżdżę niezawodnym "japońcem". Mam nadzieję, że będzie mi jeszcze służył przez kilka dobrych lat. Wyszalałem się już w życiu, jeździłem fajnymi samochodami, ale teraz przyszedł czas na jazdę prawym pasem.
Pana dobry przyjaciel Przemysław Frasunkiewicz od zawsze był wielkim fanem NBA. Staram się wyobrazić taką sytuację: przychodzicie na asfaltowe boiska, on z wielką wiedzą i przemyśleniami na temat meczów i zawodników, a pan bez wiedzy. Jak to wyglądało, o czym rozmawialiście?
Może dlatego nie przychodziłem na asfaltowe boiska? (śmiech) Wszyscy wiedzieli, że ja nie interesuję się NBA, dlatego nie poruszali przy mnie tych tematów. Na streetballu nie czułem się najlepiej. Byłem raz, ale kompletnie nie rozumiałem tego systemu. Tam obowiązują nieco inne zasady. Próbowałem tam grać te swoje "haczyki" i akcje tyłem do kosza, ale za bardzo mi to nie wychodziło. Taka gra nie jest mile widziana na takich boiskach. Tam liczą się inne wartości: kozłowanie między nogami, opaski na czołach.
To nie jest styl Filipa Dylewicza.
To dlatego, że dorastałem z ludźmi pokroju Dariusa Maskoliunasa, śp. Adama Wójcika, Macieja Zielińskiego czy Dominika Tomczyka. Oni nie używali takich atrybutów, a byli wielkimi koszykarzami.
Jak się pan zachowywał względem tych zawodników? Odzywał się pan do nich tak jak młody Łukasz Kolenda do pana? Podobno na przywitanie krzyczy "siema", a gdy otwiera pan drzwi to wchodzi przed panem, a nie za. To panu nie przeszkadza?
Kiedyś takie rzeczy faktycznie były nie do przemyślenia. Mnie uczono, że trzeba mieć szacunek do starszych, ale do zachowania Łukasza i innych młodszych zawodników podchodzę pozytywnie, bo w sporcie trzeba być mocnym psychicznym, czuć swoją wartość. Oni wiedzą, że jestem w miarę wyluzowanym człowiekiem i nie czują tej presji, żeby odzywać się do mnie w inny sposób.
Gdybym miał wtedy trochę inną świadomość, to już w wieku 20 lat wyjechałbym za granicę. Nie było jednak wtedy takiej osoby, która by mi powiedziała: "jedź, spróbuj, pokaż się na campach".
Imponuje panu jego boiskowa bezczelność?
Tak. To jedyna droga do tego, żeby cokolwiek osiągnąć. W tym sporcie trzeba być trochę indywidualistą, ale jednocześnie trzeba zdawać sobie sprawę, że gra się w drużynie. Liczy się jednostka + zespół. Znalezienie równowagi jest kluczową kwestią. Bardzo mi się podoba styl gry Łukasza. Mimo młodego wieku nie boi się podejmować odważnych decyzji. Zdaje sobie sprawę z tego, że umie to robić. Niektórym tego brakuje.
Kiedyś to mówiłem Bartkowi Majewskiemu: "musisz być widoczny na treningach. Jeśli będziesz pasywny, chował się po rogach i nie podejmował odważnych decyzji, to w końcu gdzieś znikniesz. Czas będzie uciekał, a ty będziesz tylko jednym z mało liczących się ogniw w drużynie. Trzeba być odważnym, pokazywać się trenerowi. Jeśli nie wyjdzie, to trudno. To będzie oznaczało, że nie jest mój poziom."
Na kolejnej stronie Filip Dylewicz opowiada o swoich początkach w Sopocie i o tym, po kim przejął numer "8", z którym gra do dzisiaj
[nextpage]Jaki był Filip Dylewicz w wieku 18 lat?
Może nie byłem bezczelny, ale nie bałem się podejmować odważnych decyzji. Połączenie talentu i pracy przełożyło się na to, że jestem tu gdzie jestem. Ale to też nie było tak, że od razu zacząłem grać. Swoje odsiedziałem na ławce. Potrzebowałem dużo czasu na to, żeby zyskać zaufanie w oczach trenera.
U nas w Polsce jest taka mentalność, że młody gracz jest do wieku 23-25 lat. Jestem tego najlepszym przykładem. Ludzie cały czas mówili: "Dylewicz jest młody i perspektywiczny". Miałem taką przypiętą "łatkę" przez co najmniej 10 lat. I nagle z tego młodego, perspektywicznego stałem się weteranem. Ktoś zapomniał o tym, co było pomiędzy. A to wtedy było to optimum formy i moich możliwości.
Jak do tego doszło, że z Bydgoszczy trafił pan do Sopotu?
Zaczęło się od tego, że zostałem wypatrzony przez przedstawicieli Trefla w trakcie półfinałów mistrzostw Polski juniorów rozgrywanych na terenach SKT w Sopocie. Wtedy reprezentowałem barwy Astorii. Sprowadzenie mnie do Trefla było pomysłem prezesa Wierzbickiego, który budował wtedy w Sopocie młodą drużynę.
Trener Mariusz Karol przyjechał do mojego domu do Bydgoszczy na rozmowę z babcią. Chciał zaprosić na pierwszą konwersację do Sopotu z prezesem Szelągowskim. To było coś wyjątkowego. Mój brat, który pracował wtedy w Citroenie, wziął dostawczaka C15. Wsiadłem "na pakę" i w ciągu dwóch godzin dojechaliśmy do Sopotu.
Jeżdżę niezawodnym "japońcem". Mam nadzieję, że będzie mi jeszcze służył przez kilka dobrych lat. Wyszalałem się już w życiu, jeździłem fajnymi samochodami, ale teraz przyszedł czas na jazdę prawym pasem.
Podobno do Sopotu przyjechał pan z wielką torbą.
Tak. Byłem na tyle rozemocjonowany, że podczas przechodzenia główną ulicą w Sopocie ta torba wypadła mi z rąk i wszystko się wysypało.
Wszedł pan do szatni, w której było sporo wyrazistych postaci: Olszewski, Wilangowski, Czerniak. Były obawy?
Nie przeżyłem tego aż tak bardzo. Wydaje mi się, że to moja dobra cecha. Wielu pewnie zastanawiałoby się, rozmyślało na temat tego zderzenia z wielkimi postaciami i przejścia z juniora do drużyny ekstraklasowej. Robiłem swoje. Przychodziłem na treningi i nie myślałem o tym, że obok są te wielkie postacie. Tak na marginesie - nie wymieniłeś jeszcze jednego zawodnika, który robił wtedy furorę.
Kogo?
Gary'ego Alexandra. On zrobił na mnie ogromne wrażenie. Mało kto o tym wie, ale numer "8" na mojej koszulce jest nawiązaniem właśnie do jego osoby. Nie do Bryanta, ale do latającego Alexandra. Bardzo go lubiłem, mieliśmy świetne relacje. Gdy nadarzyła się taka okazja, to pozwoliłem sobie przywłaszczyć jego numer.
Pamięta pan swoje początki w ekstraklasie?
Bardzo dobrze pamiętam debiutancki ligowy mecz w Pruszkowie, a także pierwsze punkty, które zdobyłem w sparingu ze Śląskiem Wrocław w szkolnej hali w Gdyni. Zaliczyłem je z trójtaktu i Maciej Zieliński zapytał mnie wtedy "Młody, ile zapłaciłeś sędziom?" Mimo że upłynęło już 20 lat, to takie sytuacje siedzą w mojej pamięci.
I to właśnie w Pruszkowie, ale w barwach "Old Spice Pruszków", zrobił pan krok w stronę wielkiej koszykówki.
Tak, bo Trefl już wtedy miał dobry zespół. Na mojej pozycji byli doświadczeni zawodnicy: Olszewski, Kukuczka, Alexander, Hlebowicki. Tych minut mi brakowało. Chciałem grać więcej. W ostatnim dniu okienka transferowego spontanicznie wykonałem telefon do prezesa Szelągowskiego z prośbą o wypożyczenie do innego klubu.
Dlaczego spontanicznie?
Bo sytuacja wyglądała dość nietypowa. Nikt mi o tym nie powiedział, nic nie sugerował. Po prostu siedziałem sobie w domu i stwierdziłem, że trzeba coś zmienić, mimo że przecież w Sopocie miałem dobrego warunki do rozwoju.
Siedzenie na ławce pana chyba najbardziej denerwuje?
Tak, bo jestem bardzo ambitnym człowiekiem. Mimo 38 lat nadal nienawidzę siedzieć na ławce. Często trener Kloziński mówi do mnie żartobliwie: "Dylu, muszę cię zmienić, bo wyglądasz już na zmęczonego". A ja z kolei jestem zdenerwowany, bo muszę zejść z parkietu. Uwielbiam być na boisku, grać, rywalizować.
Wracając do Pruszkowa. Wypożyczenie z Prokomu Trefla było chyba strzałem w dziesiątkę.
To był punkt zwrotny. Pokazałem trenerom, że jestem gotowy na grę. Większa liczba minut na parkiecie przełożyła się na większą pewność siebie. Jeśli chodzi o sposób gry to on za wiele się nie zmienił. Ten kilkumiesięczny pobyt w Pruszkowie sprawił, że w Sopocie zauważyli to, że warto na mnie postawić w większym wymiarze czasowym.
Na kolejnej stronie Filip Dylewicz mówi o tym, który trener zrobił na nim największe wrażenie i relacjach z Tomasem Pacesasem
[nextpage]Wyjeżdżał pan z Sopotu jako jeden z wielu, a po powrocie był pan jedną z wiodących postaci. Dość szybka transformacja.
Wywalczyłem sobie miejsce w pierwszej piątce, w której byli zawodnicy światowego pokroju. Mimo wielkich klubów w CV oni wszyscy byli normalnymi ludźmi. Z przyjemnością ich podpatrywałem. Wydaje mi się, że ten spokój na boisku zawdzięczam właśnie temu, że w młodości miałem okazję grać i trenować z takimi ludźmi.
Kiedyś trener Grzybczak powiedział, że zna w lidze dwóch zawodników, którzy przed meczem nie muszą myśleć o tym, że zbliża się wielkie granie. Mogą się uśmiechać i robić swoje na boisku. To Filip Dylewicz i Łukasz Koszarek.
Teraz młody Kolenda pobiera nauki i podpatruje 38-letniego Dylewicza?
Chciałbym być w jego oczach tym, kim byli dla mnie Masiulis, Maskoliunas i Jagodnik.
Przemysław Frasunkiewicz mówi, że w PLK nikt tak dobrze nie czyta gry jak Filip Dylewicz.
Miło, że Przemek to dostrzegł. Zawsze starałem się być graczem zespołowym. Nigdy nie grałem pod siebie i pod swoje statystyki. Wiadomo, że wszyscy lubią zdobywać punkty, ale mnie osobiście cieszy fakt, że moim podaniem, ruchem sprawiłem radość u kolegi z zespołu. Ważne jest to, żeby ludzie dookoła mnie czuli się komfortowo na boisku. Taka jest moja filozofia koszykówki. Nawet gdybym był trenerem, to szukałbym przede wszystkim zespołowych zawodników.
A będzie pan trenerem?
Zobaczymy. Na razie jestem jeszcze zawodnikiem. Bycie trenerem jest wielką sztuką, znacznie trudniejszym zadaniem niż bieganie po parkiecie i rzucanie do kosza.
Umiejętności i warsztat którego trenera ceni pan najwyżej?
Żana Tabaka, ale wysoko na mojej liście jest też Andrej Urlep. Co prawda ze Słoweńcem pracowałem tylko w reprezentacji, ale nie możemy zapominać o tym, że to właśnie Urlep wprowadził nową jakość do polskiej koszykówki. Na nim wzorowało się wielu trenerów. Tabak przyjechał kilka lat później i wprowadził kolejne elementy: system szkolenia, podejście do zawodników i etykę pracy. U niego wszystko chodziło jak w zegarku. Każdy trening był dokładnie zaplanowany. Przychodził na zajęcia z karteczką z założeniami.
Podobno pewne jego słowa utkwiły panu w pamięci.
Chorwat powiedział mi kiedyś, że gry w ataku nie można się nauczyć, a obrony i owszem. To cecha wrodzona, tak jak szybkość i czytanie gry.
Wielu zarzuca panu, że nie do końca przykłada się pan do gry w obronie. Jak to jest z tą grą w defensywie?
Uważam, że jest niewielu zawodników, którzy są świetni zarówno w obronie, jak i w ataku. Chcę grać w obronie, ale nie zawsze daję radę. Poniekąd jest to wynik braku koncentracji. To nie jest żadna "szpilka" w moją stronę, bo w takim wieku zdaję sobie sprawę z rzeczy, które robię dobrze, a także z tych, które wykonuję tragicznie.
Zobaczymy 40-letniego Filipa Dylewicza na parkietach PLK?
Trudno powiedzieć. Nie da się takich rzeczy zaplanować. Przyjdzie taki moment, w którym poczuję: "wystarczy - trzeba zejść ze sceny". Na razie czuję się znakomicie. Nadal mogę utrzeć nosa wielu zawodnikom w lidze, co sprawia mi ogromną frajdę. Zwłaszcza, że zdecydowana większość z nich myśli, iż jestem już dziadkiem, który ledwo biega.
Mógł pan więcej osiągnąć w karierze?
Często się nad tym zastanawiam i wydaje mi się, że tak, ale z drugiej strony nie chcę siebie niepotrzebnie dołować. Muszę realnie spojrzeć na to, co osiągnąłem. A tego się trochę nazbierało. Jestem siedmiokrotnym mistrzem Polski, dwukrotnym MVP finałów.
Tego nie ma co kwestionować, ale skromnie wygląda liczba klubów zagranicznych. Był pan tylko we włoskim Avellino. Na dodatek po roku wrócił pan do Polski.
Gdybym miał wtedy trochę inną świadomość, to już w wieku 20 lat wyjechałbym za granicę. Nie było jednak wtedy takiej osoby, która by mi powiedziała: "jedź, spróbuj, pokaż się na campach". Do Włoch wyjechałem w wieku 30 lat, po latach gry w Prokomie Treflu. Przyswoiłem sobie pewien system gry, który we Włoszech kompletnie się nie sprawdził. Na dodatek złapałem kontuzję i to były dla mnie trudne miesiące.
Wyjechał pan z kraju, po tym jak trenerem zespołu został Tomas Pacesas. Podobno nie mieliście najlepszych relacji. Czy można mówić o konflikcie na linii Dylewicz-Pacesas?
Wiem, że dużo się mówi o naszych kiepskich relacjach, ale te informacje nie są prawdziwe. Pewnie mało kto o tym wie, ale ja z Tomasem byłem w pokoju na wyjazdach. Byliśmy dość blisko siebie. Później coś się zmieniło, ale na pewno nie jesteśmy skonfliktowani. Kilka miesięcy temu widziałem go na skrzyżowaniu i zaczęliśmy się uśmiechać. Na pewno nie jest tak, że jak on idzie ulicą, to ja muszę się chować za drzewami i przyklejać sobie wąsy. Paradoks jest taki, że to właśnie za jego rządów miałem najwięcej minut na parkiecie.
Czego życzyć Filipowi Dylewiczowi?
Zdrowia i gry w finale PLK. Chciałbym jeszcze raz poczuć tę adrenalinę.
W Polsce już tylko Trefl?
Tak. To jest mój dom. Zresztą nikt się do mnie nie odzywa. Chyba mnie nie chcą w innych klubach. Przylgnęła do mnie "łatka" konfliktowego gracza, z którym ciężko się pracuje. Ja tak samego siebie nie odbieram, ale może tak jest? W szatni mówię to, co myślę. Nie robię tego, żeby zdyskredytować trenera, ale po to żeby pomóc drużynie. Różnie jest to odbierane, ale z trenerem Klozińskim mam bardzo dobry kontakt.