Choć to Houston Rockets przed finałami Konferencji Zachodniej posiadali przewagę parkietu, nie byli w związku z tym uznawani jako murowani faworyci do pokonania Golden State Warriors. Obecni mistrzowie to bowiem zespół niemal kompletny, posiadający kilka absolutnych gwiazd i wielu zadaniowców. W dodatku przegrany u siebie mecz nr 1 od samego początku sprawił, że James Harden i spółka musieli swoich rywali gonić, zamiast im uciekać.
Ekipa z Teksasu na dwa wyjazdowe starcia do Oakland udała się z wynikiem 1-1, co już stawiało ją w kiepskim położeniu. Niewielu sądziło, że Rockets będą w stanie urwać mecz w ORACLE Arena, a już tym bardziej nie spotkanie numer 4 po tym, jak dwa dni wcześniej ulegli GSW różnicą aż 41 punktów (85:126). Stało się jednak inaczej.
Podopieczni Mike'a D'Antoniego poradzili sobie z presją i triumfowali ostatecznie 95:92. W meczu ustrzegli się poważniejszych błędów, popełnili zaledwie 10 strat, co miało może nie kluczowe, ale na pewno bardzo istotne znaczenie. Rakiety grały rozważnie w defensywie, dzięki czemu odzyskały w serii przewagę parkietu. Problemem na kolejne gry może być jednak wąska rotacja, którą na game 4 zaproponował D'Antoni. W tym meczu co prawda się to sprawdziło, ale serii z mistrzami wygrać się tak chyba nie da. Ale to już jednak problem 67-latka.
Ozdobą czwartego pojedynku była natomiast akcja wspomnianego już Hardena, który zapakował piłkę nad bezradnym Draymondem Greenem, biorąc go na tzw. plakat. Zresztą, wygranej drużyny z Houston nie byłoby, gdyby nie doskonała gra "Brodacza" oraz Chrisa Paula. Łącznie zapisali oni bowiem na konto Rockets aż 57 punktów, 8 asyst i 4 przechwyty.
ZOBACZ WIDEO Kielecki walec przejechał po Azotach. PGE VIVE blisko kolejnego finału!