Wszystko rozpoczęło się bardzo niewinnie. W październiku generalny manager Houston Rockets, skrytykował rząd Państwa Środka za podejście do protestujących w Hong Kongu (protest dotyczył ustawy, która umożliwiłaby ekstradycję osób podejrzanych o przestępstwa do Chin). Azjaci nie pozostali dłużni i szybko ostrzegli NBA, że może być to koniec wielkiej współpracy.
Teoretycznie obie strony wypracowały rozejm, a sprawę starały się załagodzić największe gwiazdy NBA, na czele z LeBronem Jamesem. Wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę, że na konflikcie z Chinami wszyscy mogą stracić finansowo.
I stracą. We wrześniu NBA opublikowała prognozowane Salary cap na sezon 2020/21, przewidując znaczący skok z 109 mln do 116 mln dolarów. Jak donosi świetnie zorientowany dziennikarz Adrian Wojnarowski, NBA skoryguje prognozy na przyszły sezon. Zamiast 116 mln na kontrakty, kluby będą mogły pozwolić sobie na 113 mln.
"Liga chce przedstawić nowe prognozy, aby kluby mogły podejmować bardziej racjonalne decyzje. Okno transferowe w NBA zamyka się 6 lutego" - czytamy w "ESPN".
Jak podkreśla wspomniane źródło, mniejsze wpływy spowodowane są utratą przychodów związanych z Państwem Środka. Konflikt z Chinami odbija się czkawką klubom NBA. Już wiadomo, że niektóre drużyny będą musiały ograniczyć swoje wydatki i zmienić plany transferowe. W tym gronie są między innymi Brooklyn Nets, Golden State Warriors czy Houston Rockets.
Zobacz także: Blisko sensacji w stolicy. Spory niedosyt Legii Warszawa
Zobacz także: Trwa świetna passa Stelmetu. Zwycięstwo mimo bólu i problemów
ZOBACZ WIDEO Cały świat żegna Kobego Bryanta. "Gdyby odciąć mu jedno z ramion, to wypłynęłaby z niego czerwono-czarna krew"