- Bardzo łatwo wybrać sobie idola, którym będzie Michael Jordan albo Kobe Bryant. To są najprostsze decyzje, ponieważ ci ludzie biegali i latali wszędzie, gdzie było to możliwe. Moim idolem był natomiast ktoś, kto nie potrafił biegać i nie potrafił skakać i stoi tuż obok mnie - mówił Oscar Schmidt wskazując jednocześnie na Larry'ego Birda.
Było to wprowadzenie do jednej z najwspanialszych i najzabawniejszych przemów podczas ogłoszenia nazwisk wchodzących do Galerii Sław Koszykówki. Schmidt nie znalazł się tam przypadkowo, cała jego kariera to świadectwo dominacji, jaką prezentował Brazylijczyk. Wszystko, co osiągnął Oscar miało swój dodatkowy smaczek w postaci ani jednego meczu rozegranego na parkietach NBA.
Zwariowane początki
Jak sam Schmidt wspomina, jego marzeniem za dzieciaka była gra w piłkę nożną. Ciężko mu się dziwić, skoro dorastał w Brazylii, która tą dyscypliną od zawsze stała. Rodzice wiedzieli jednak, że przy jego wzroście nie będzie to możliwe i zaproponowali mu grę w koszykówkę u boku jednego z japońskich trenerów.
ZOBACZ WIDEO #dziejesiewsporcie: co za umiejętności! Tę akcję w futsalu można oglądać w nieskończoność
Oscar przyznaje, że pierwsze treningi wywoływały u niego bardziej śmiech niż początkowe zapalenie do dyscypliny. Szkoleniowiec kazał mu bowiem między innymi kozłować piłkę jednocześnie zbierając kamienie z parkietu bądź czołgać się pod krzesłami rozplątując przy tym linę. Zawodnik po latach docenił jednak japońską szkołę wytrwałości oraz dokładności, ponieważ to właśnie ona zaszczepiła w nim wszystkie fundamenty pod to, jak znakomitym graczem się stał.
W wieku zaledwie 19 lat został wybrany najbardziej perspektywicznym koszykarzem Ameryki Południowej, co zapewniło mu miejsce w reprezentacji narodowej. Rok później, Schmidt razem z drużyną zdobył brązowy medal na MŚ na Filipinach, a Oscar wybrany został do najlepszej piątki turnieju. Notował wtedy średnio 19 punktów na spotkanie.
Rekordy jak na zawołanie
W Brazylii Oscar Schmidt znany jest jako "Mao Santa", co oznacza "świętą dłoń". - Mówili tak na mnie, bo większość rzutów, które oddawałem wpadała do kosza - śmieje się po latach zawodnik. To jednak nie tylko wybujałe ego Oscara, a teoria potwierdzona jego znakomitymi osiągnięciami.
Przez 11 lat swojej kariery Schmidt grał w lidze włoskiej, gdzie podglądał go między innymi Kobe Bryant. Siedmiokrotnie zdobywał wówczas tytuł najlepszego strzelca, a we wszystkich swoich meczach we Włoszech uzbierał łącznie 13 957 punktów. Został wtedy pierwszym zawodnikiem, który w swojej karierze w tym kraju przekroczył granicę 10 000 punktów. Przekroczył, i to o ile.
Swój ślad bardzo mocno zostawił również w trakcie występów w reprezentacji narodowej. Przede wszystkim, przeciętną w tamtych czasach ekipę Brazylii udało mu się wprowadzić pięć razy z rzędy na igrzyska olimpijskie (1980-1996). Z nich, najbardziej pamiętne będą zmagania w 1988 roku w Seulu, gdzie Schmidt udowodnił, jak niesamowicie dominującą postacią jest na parkiecie.
W przegranym meczu z Hiszpanią (110-118), Brazylijczyk ustanowił do dziś niepobity rekord punktowy na igrzyskach. Oscar zaaplikował swoim rywalom wtedy aż 55 punktów. W całym turnieju reprezentacja Brazylii zajęła dopiero piąte miejsce, jednak Schmidt zostawił po sobie znak w postaci średnio 42,3 punktów na mecz, czym zdobył tytuł najlepszego strzelca imprezy, a oprócz tego pobił jeszcze 10 rekordów indywidualnych.
Ukochana Brazylia = nie dla NBA
Cztery lata przez igrzyskami w Seulu miał miejsce jednej z najbardziej pamiętnych draftów w historii NBA. Do ligi dołączyli wtedy chociażby Michael Jordan, Charles Barkley czy Hakeem Olajuwon. Wśród wybranych nazwisk pojawił się wtedy również Oscar Schmidt.
- Zostałem wybrany przez New Jersey Nets... w szóstej rundzie. To był chyba 144 wybór, jeśli dobrze pamiętam - wspomina Brazylijczyk. Pamięć delikatnie go zwiodła, jednak nie pomylił się o wiele. Nets zdecydowali się bowiem na niego z numerem 131. Po kilku treningach z zespołem został zaproponowany mu kontrakt w najlepszej lidze świata, który Schmidt postanowił odrzucić.
Przepisy FIBA w tamtych czasach były nieco bardziej rygorystyczne, niż te obecnie. Oscar doskonale wiedział, na co się pisze podejmując taką decyzję. Jeżeli zdecydowałby się na chociażby jeden mecz w lidze NBA, automatycznie straciłby prawo do reprezentowania swoich ukochanych barw narodowych. A tego, za nic w świecie Schmidt stracić nie chciał.
- Drużyny w NBA to tylko drużyny. Co chwilę coś się tam zmienia, to jest po prostu walka o bycie najlepszym w danym momencie. Powołanie do reprezentacji narodowej to coś ponad to. To wielkie wyróżnienie, ogromna duma i jednocześnie ciężar gatunkowy, który trzeba unieść, aby nie zawieść swojego kraju. Dla mnie nie było wtedy dyskusji, gra dla Brazylii to było spełnienie moich marzeń - po tych słowach Oscar Schmidt stał się prawdziwą ikoną sportu w Ameryce Południowej.
Schmidt powodem zmiany przepisów (?)
3 lata po swojej decyzji o odpuszczeniu gry w NBA, miały miejsce igrzyska panamerykańskie, w których Oscar razem z drużyną Brazylii brał udział i przyszło im się zmierzyć 23 sierpnia 1987 roku z reprezentacją USA. W jej składzie był wówczas między innymi młody David Robinson.
Amerykanie nie przegrali przed własną publicznością od 35 pojedynków, a odprawianie z kwitkiem kolejnych rywali było w zasadzie formalnością. I tak teżukładał się pojedynek z Brazylią do przerwy, kiedy to USA prowadzili 68-54. Wtedy stało się coś, czego nie spodziewał się absolutnie nikt.
Schmidt wszedł na kompletnie inny poziom pewności siebie. Oddawał rzuty stojąc kilka metrów za linią trzech punktów. Prowokował zawodników amerykańskich zostawiając im mnóstwo miejsca i krzycząc "Rzucaj! No rzucaj! Wszyscy na ciebie patrzą, lepszej pozycji nie będzie". USA kompletnie przygaśli, Oscar zdobył w tym meczu 46 punktów, a Brazylia odniosła jeden z największych sukcesów koszykarskich w historii.
Ta przegrana mogła być jednym z powodów, dla których FIBA zdecydowała się na zmianę przepisów odnośnie gry w NBA przy jednoczesnym reprezentowaniu swojego kraju. To właśnie ta zmiana spowodowała utworzenie legendarnego "Dream Teamu", który na igrzyskach w Barcelonie w 1992 roku gromił swoich rywali różnicą blisko 50 punktów na mecz.
- To przeze mnie. Choć może trochę dzięki mnie. Przegrana w tamtym meczu spowodowała, że Amerykanie nie chcieli już zaznać drugi raz smaku takiej porażki. Oni po prostu do tego nie przywykli - mówił po latach żartobliwie Schmidt.
Chociaż czy to faktycznie żart?
Czytaj także: Finansowe El Dorado. NBA bije na głowę wszystkie ligi w Ameryce
Czytaj także: NBA. Zmiany w związku zawodników. Kyrie Irving nowym wiceprzewodniczącym