Oto #HIT2019. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.
Kamila ma radość w oczach, uśmiech jak promień słońca. Ściska chrześnicę w potężnych ramionach. Ich zdjęcie stoi na półce w centrum pokoju. Obok biała świeca, przez ramkę przewieszony drewniany różaniec. I słonie, wszędzie słonie. Czarne, kremowe, większość z porcelany. Trąby w górze. Kolekcja talizmanów.
Kamila patrzy też z drugiej strony. Elegancka fotografia wysoko na ścianie. Uśmiech szeroki, jakby bardziej nieśmiały. W fotelu Robert, ojciec. Potężna postura - w końcu były ciężarowiec, olimpijczyk, wicemistrz świata. Spojrzenie pogodne. On siedzi, ona nad nim. Pilnuje. Czuwa.
- Kamila jest ciągle z nami, mamy ją w świadomości. Czujemy, że się opiekuje i pomaga - mówi Robert. - To są proste rzeczy. Wchodzę do domu i czuję, że nie mam portfela. Wypadł. I teraz zastrzegaj karty, wyrabiaj nowe dokumenty. Tyle pracy! Wracam do samochodu, a on tkwi między fotelem i drzwiami. Mógł wypaść na ulicę, ale się znajduje. I już wiem, że Kamila go przypilnowała.
ZOBACZ WIDEO Show Krzysztofa Piątka! Kapitalne gole Polaka i zwycięstwo Milanu [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]
Teresa się uśmiecha. Wysoka, szczupła, brunetka. Kiedyś rzucała dyskiem. Charakterystyczny, dźwięczny głos. Bije od niej dobra energia. - Była noc, kolejnego dnia rano mieliśmy jechać do Ostrawy. Nagle coś obudziło Roberta. Podniósł się, wszedł do salonu, a tam wszystko płonie! Kolumna, telewizor, firanki. Połowy pokoju nie ma! Gęsty dym, my cali czarni. Mąż wstał w ostatniej chwili. To nie mógł być przypadek, Kamila czuwała - mówi.
- Śniła mi się. Pytała: "Mamo, czemu nie przychodzisz, ile mogę czekać?" - kontynuuje Teresa. - Po śmierci Kamili przez pół roku nie mogłam wejść do jej mieszkania. Jak to, przecież szykowałam je dla niej! Po pożarze uznaliśmy, że czas na przeprowadzkę. To była świetna decyzja. Nie ma nic gorszego niż śmierć dziecka. Pustka, ból na całe życie. A tutaj mam ją wszędzie! Meble, pamiątki - ona wszystko wybierała, układała. Często rozmawiamy.
Dzień, kiedy zostaje mistrzynią
18-latka bierze głęboki oddech. Ciągle jest w niej Mazurek Dąbrowskiego, który wcześniej na podium słyszy Robert Korzeniowski. Patrzy w dół. Wolno, ospale odwraca się w kierunku siatki. Zarzuca młot, robi trzy obroty i posyła kilkukilogramowe żelastwo ku niebu. Leci za granice: rekordu Polski, rekordu olimpijskiego, rekordu świata juniorów (71,16 m). Nikt nie rzuca dalej. 29 września 2000 roku Kamila zostaje najmłodszą mistrzynią olimpijską w dziejach polskiego sportu.
- Byłam w pracy, śledziliśmy wyniki. Co chwila dzwoniłam do męża. Po pierwszym spalonym rzucie powiedział: "Cholera, dupa będzie!" - opowiada Teresa. Kiedy Kamila zdobywa złoto, w jej banku strzelają szampany. Koledzy gratulują, ściskają. Przekazują klientom, że ta pani w okienku to matka mistrzyni. Wreszcie szef odsyła ją do domu. Musi rzucić palenie, to cena za medal. Obiecała. Udaje się, wytrzymuje dziewięć miesięcy.
Na lotnisku jej córkę witają tłumy, koledzy ze szkoły przywożą transparent: "Skolimowska, jesteś boska". - Wchodziłam do wielkiego sportu i nagle stanęłam na szczycie. Tamten dzień zmienił wszystko - przyznaje później Kamila.
Zdobywa medale mistrzostw Europy: srebrny (2002) i brązowy (2006). Jest czwarta na mistrzostwach świata w Edmonton (2001) i Osace (2007), na piątym miejscu kończy igrzyska w Atenach (2004). Cztery lata później w Pekinie ma problemy ze zdrowiem. Czuje się kiepsko, boli ją pachwina. Dzień przed eliminacjami płacze, nie chce startować. Awansuje do konkursu, bierze blokadę, nie zalicza rzutu. Podchodzi do Anity Włodarczyk i mówi: "Teraz twoja kolej, mój czas się skończył". Przez strefę wywiadów przechodzi z płaczem.
Dzień, kiedy się uczy i pracuje
- W wieku 18 lat była spełnionym sportowcem, ale nie oszalała - mówi jej przyjaciel z kadry, dyskobol Piotr Małachowski. Nic dziwnego. Rodzice powtarzają Kamili: im większy mistrz, tym bardziej skromny.
Popularności uczy się powoli. Zaskakuje ją, że obcy się uśmiechają, gratulują. Machają z ulicy, kiedy prowadzi samochód. Kurs dojrzewania zaczyna jednak znacznie wcześniej, na zgrupowania jeździ już w wieku 13 lat. Jest duszą towarzystwa. Szybko staje się tą, która potrafi wszystko załatwić, przy której wszystko jest proste.
Dorosła Kamila twardo stąpa po ziemi, treningi łączy z nauką. Robi licencjat w Wyższej Szkole Społeczno-Ekonomicznej, kończy studia menedżerskie na Uniwersytecie Warszawskim. Myśli o doktoracie. Zaczyna pracę jako sierżant instruktor w Oddziale Prewencji Policji w Iwicznej. Jest na komendzie od ósmej do szesnastej. Najpierw praca, później trening. Nie chce taryfy ulgowej.
Uczy się do dziś. - Jej przyjaciółka Wiola opowiedziała mi, jak we śnie rozmawiała z Kamilą. Pytała ją, gdzie jest i co robi. Ona odpowiedziała, że studiuje. I zaczęła wymieniać nazwiska narciarzy, kolarzy. Wiola nie znała żadnego z nich. Kolejnego dnia sprawdziła w internecie. Wszystkie nazwiska były prawdziwe - mówi Robert.
Dzień, kiedy idzie do dentysty
Kamila siedzi na fotelu. Dentysta przygotowuje wiertło, ona wygląda za okno. Wiosna, topniejący śnieg. Brat, Robert junior, pcha kulą. Idzie na boisko. Kilka razy wbija oszczep w ziemię, bierze do ręki kulę. Trener Zbigniew Pałyszko zaprasza ją na zajęcia. Mówi, że spróbują rzutu młotem. To u kobiet młoda konkurencja, zawodniczki i trenerzy są Kolumbami. Szybko się wkręca, robi błyskawiczne postępy. 21 czerwca 1996 zostaje mistrzynią i rekordzistką Polski. Ma 13 lat.
Na sport jest skazana, chce być jak tata. Wyciska szczotkę, później 1,5-calową rurkę. Dwukrotny mistrz olimpijski Waldemar Baszanowski mówi Robertowi: "Ona ma to, czego ty nie miałeś". Ma rację. Jest 1993 rok, mistrzostwa kraju. Kamila zdobywa brąz. Jej przygodę z ciężarami kończy zmiana przepisów. Władze ustalają, że dziewczyny w oficjalnych zawodach mogą startować dopiero po ukończeniu piętnastego roku życia.
Zaczyna uprawiać wioślarstwo. W łódce bije rekordy szkoły, na korytarzu wygrywa z kolegami siłowanie na rękę. Wreszcie idzie do dentysty.
Kilkanaście lat później podczas spotkania w szkole uczeń pyta ją, dlaczego została młociarką. - A myślisz, że z taką figurą mogłabym zostać tancerką? - odpowiada.
Dzień, kiedy wysyła walentynkę
- Urodziła się, żeby pomagać. Zawsze miała dla wszystkich czas. Nawet do szkoły zabierała więcej kanapek i dzieliła się z innymi. Kiedy Robertowi zdarzyło się podnieść głos, ze spokojem odpowiadała: "Tato, ale ja i tak cię kocham". Mi zawsze powtarzała: "Dbaj o siebie, pomożesz mi wychować dzieci" - opowiada Teresa. Po igrzyskach w Pekinie Kamila planowała ślub i trójkę dzieci.
Robert przynosi walentynkę. Błyszczące serce, delikatna oprawa. W środku: "Dla moich dwóch Kochanych Walentynek. Kocham was, moi Rodzice. Jesteście dla mnie prawdziwymi przyjaciółmi, bo przy was mam odwagę być sobą". Elegancki krój pisma, odręczne buźki i serduszka. Kamila wysyła ją z Portugalii. Do rodziców dociera cztery dni przed jej śmiercią.
[nextpage]- Niczego się nie bała. Był wypadek, samochód dachował. Zachowała zimną krew, podbiegła, wyrwała drzwi. Bo tak trzeba - wyjaśnia Teresa.
Kamila odbiera kolejne telefony, załatwia sprawy. Narzeczony Marcin wypala: "Kiedy ty wreszcie zadbasz o siebie?". Odpowiada: "Od tego mam ciebie!". Wtedy dbał o nią, teraz pomaga w jej imieniu. Razem z Robertem prowadzi "Fundację Kamili Skolimowskiej". Organizuje memoriał (ostatnia edycja przyciągnęła na Stadion Śląski największe światowe gwiazdy i 40 tys. widzów), popularyzuje lekką atletykę, wspiera kontuzjowanych w powrocie do czynnego uprawiania sportu.
Dzień, kiedy poznaje Marcina
Ona, skromna dziewczyna, co kocha ludzi i po igrzyskach ma świat u stóp. On, dziennikarz-chojrak, co nie widzi innych i po trupach chce zdobywać świat.
Ona pewnego dnia powie o nim: - Wywrócił moje życie do góry nogami.
On pewnego dnia powie o niej: - Nauczyła mnie kochać.
Umawiają się na wywiad, Marcin ma genialny plan. Chce ją zażyć, przyprzeć do muru. Pyta, jak to jest, że mistrzyni olimpijska od trzech lat nie wygrywa. Kamila się uśmiecha, spokojnie odpowiada. Mówi o tym, że są różne momenty, zdarzają się urazy. On dociska, przecież kontuzje nie biorą się z niczego, może źle trenuje. Ona cierpliwie tłumaczy tajniki sportu i postanawia, że będzie pierwszym dziennikarzem, z którym nigdy więcej nie porozmawia.
Kiedy bije rekord Polski, Marcin znowu umawia się na wywiad. Kamila nie kojarzy nazwiska, pojawia się na miejscu. Dostrzega rozmówcę, mówi przyjaciółce: "Nie, tylko nie on". Ale podchodzi. Przełamanie lodów, przeprosiny, spokojna rozmowa. Kilka miesięcy później są na wspólnej imprezie po mistrzostwach Europy w Geteborgu. Rozmowy, SMS-y. Kamila rozstaje się z chłopakiem, "przypadkiem" wpada na Marcina, kiedy ten przygotowuje w Warszawie materiał. Coś się rodzi, dojrzewa.
Marcin jest szczupak, waży 73 kg. Ona 30 więcej. Wysyła go na siłownię. Śmieje się, że jeśli ma go przedstawić rodzicom, musi wyglądać inaczej. Bierze to do serca, mężnieje - na zewnątrz i w środku. Dziś jest zupełnie innym człowiekiem. Wziętym menedżerem, ulubieńcem lekkoatletów. Nikt nie powie o nim złego słowa. Wszystko dzięki niej.
Dni, których zabrakło
Kamila podczas igrzysk w Pekinie czuje się kiepsko, mdleje na treningu. Szybko się męczy, brakuje jej oddechu. Lekarze mówią: "smog". Dają suplementy. Po powrocie do kraju robi rajd po lekarzach, ale nikt nie patrzy na jej problemy kompleksowo.
Marcin kupuje garnitur. Dostaje rabat, ona radzi: "Weź też czarny, będzie na każdą okazję". Kamila prezentuje mu krawat, pod kolor. Jakby ubierała go na swój pogrzeb. Pół roku wcześniej spisuje testament.
Koniec stycznia. Marcin odprowadza ją na samolot przez wylotem na zgrupowanie do Portugalii. - Wróciłem do domu, nie mogłem się skupić. Było mi niesamowicie smutno, czułem pustkę. Myślałem: "Dwa i pół tygodnia bez niej! Jak ja sobie dam radę?" - opowiada. Regularnie rozmawiają na Skype. Na początku jest dobrze, Kamila solidnie trenuje. Z czasem pojawia się zmęczenie. Coraz więcej śpi.
Po powrocie do kraju ma iść do szpitala. Kilka dni w łóżku, kompleksowe badania. Termin: 22 lutego. Lekarze na pewno zdiagnozowaliby zakrzepicę, która powoduje zator tętnicy płucnej i doprowadza do śmierci. Zabraknie kilku dni.
Dzień, kiedy śmieje się ostatni raz
18 lutego. Marcin pracuje na meczu siatkówki. Przed wyjazdem dostaje od Kamili SMS-a: "Kochanie, są trudne warunki na drodze, uważaj na siebie". Między wejściami antenowymi patrzy na telefon: 40 nieodebranych połączeń. Robert, Wiola. Oddzwania. Słyszy: "Kama nie żyje". Nie rejestruje, umysł nie dopuszcza absurdalnej informacji. Kolejne wejście na żywo, jeszcze jeden telefon. Prawda dociera. Mrozi.
Robert wychodzi z basenu. Dzwoni trener Kamili Krzysztof Kaliszewski. Niedobrze, zemdlała na siłowni, ale już czuje się lepiej. - Wróciłem do domu. Znowu zadzwonił telefon. Strzał - mówi. - Mieliśmy w domu stolarza, brał wymiary na meble w kuchni. Ulotnił się szybko, bez słowa.
Kamilę boli łydka. Idzie do fizjoterapeuty, masaż prawdopodobnie uwalnia zakrzep. Ten rusza w drogę, którą kończy podczas popołudniowego treningu. Doprowadzi do zatoru. Na razie Kamila bierze sztangę. Robi kilka powtórzeń. Słabnie, osuwa się na ławkę, mdleje. Ktoś wzywa karetkę, ona przytomnieje. Zaczyna się śmiać, jakby wróciła po ten ostatni uśmiech. Do ambulansu idzie sama. Wsiada. Znowu mdleje. Reanimacja. Walka. Koniec.
Marcin: - Wsiadłem po meczu w samochód, pędziłem z Częstochowy do Warszawy. Śnieżyca, fatalne warunki. Koszmar. Na niczym mi nie zależało, dwa razy wpadłem do rowu. Myślałem: "Po co ja jeszcze jestem na tej ziemi, po co?".
Kamila odchodzi, gdy nie może być już lepsza
Marcin leci do Portugalii. Identyfikuje ciało. Kamila wygląda, jakby spała. - Bardzo lubiłem jej zapach, poprosiłem o ubrania. Znalazłem moją ulubioną bluzę. I nic nie poczułem. Zapach wrócił dopiero w Polsce, w domu - wspomina.
Pogrzeb to dla niego dwa momenty. Pierwszy: minister Mirosław Drzewiecki mówi: "Odchodzimy wtedy, gdy nie możemy być już lepsi". Później hasło trafia na nagrobek. Drugi: idzie z trumną. Czuje pustkę. I pyta: "Co teraz będzie? Kama, co teraz będzie?".
Robert pamięta tylko tyle, że na pogrzebie był. Organizację oraz formalności biorą na siebie policja, Polski Związek Lekkiej Atletyki i Polski Komitet Olimpijski. Zakład pogrzebowy sprowadza ciało Kamili do kraju na swój koszt. Rodzice wybierają tylko miejsce na cmentarzu. Dziś o córce mówią z pogodnym smutkiem. - Była osobą spełnioną - podkreśla Robert. - Czas płynie dalej. Najważniejsze jest, co możemy teraz zrobić dobrego w jej imieniu - dodaje Teresa.
Marcin: - Cieszę się, kiedy 1 listopada staję nad jej grobem i widzę mnóstwo zniczy. My, Polacy, jesteśmy ludźmi, którzy szybko zapominają. Błyskawicznie rośniemy i opadamy. A pamięć o Kamie trwa. Ostatnio widziałem przy jej grobie rodzinę. Ojciec, matka, dziecko. I usłyszałem, jak tata mówi do synka: "Kochanie, pamiętasz te zawody, na których ostatnio byliśmy? One były poświęcone właśnie tej pani".
Autor na Twitterze: