- Próbowałem chodzić, ale było to strasznie trudne. Czułem się wykończony, codziennie wymiotowałem, płakałem bez powodu. Aby ukryć problemy, pod koszulę zakładałem sweter i odpowiadałem, że wszystko ze mną w porządku. Nagle słowa lekarza wbiły mnie w ziemię - skończ z tym, masz raka trzustki.
W trakcie piłkarskiej kariery kibice Sampdorii Genua kochali go tak mocno, że gdy pojawiły się plotki o jego odejściu, wywiesili transparent: "Sprzedacie go, to się pozabijamy". Prezydent Juventusu Gianni Agnelli nazywał go z kolei "Michałem Aniołem w Kaplicy Sykstyńskiej".
Gianluca Vialli był wielką legendą nie tylko Juventusu i Sampdorii, ale i całej włoskiej piłki. Z reprezentacją dotarł do półfinału Euro 1988 i zdobył brąz MŚ 1990. Niestety, był.
W piątkowy poranek zmarł w wieku 58 lat. Zaledwie kilkanaście dni wcześniej białaczka zabrała jego przyjaciela, Sinisę Mihajlovicia. Gdy 19 grudnia w Rzymie odbył się jego pogrzeb, Vialli był w Londynie. Zbyt słaby, by pożegnać kolegę. Kolejny nawrót choroby nowotworowej okazał się dla niego za mocny.
- Wciąż nie wiem, jakim wynikiem zakończy się ten mecz, ale od początku byłem nastawiony pozytywnie i wierzyłem, że to ja będę górą. Liczę też, że moja historia stanie się ważna dla innych, którzy też mają problemy i szukają inspiracji do podjęcia swojej walki - przekonywał w 2018 roku.
Bramkowi bliźniacy
A wydawało się, że Gianluca Vialli nie będzie musiał w życiu o nic walczyć, wszystko miał mieć podstawione pod nos. Już jako dziecko. Jego historia różni się od setek innych wielkich piłkarzy, dorastających w nędzy, dla których futbol stał się paszportem do lepszego świata. Urodzony w Cremonie chłopak nie mógł narzekać na nic.
Jego ojciec był bowiem właścicielem świetnie prosperującej firmy budowlanej, więc pieniędzy nigdy nie brakowało. Młody Luca dorastał w imponującym Castello di Belgioso, XIV-wiecznym zamku, w którym mieściło się 60 (!) pokoi. Nie musiał zatem narzekać na brak butów czy piłki, ale według niego rówieśnicy traktowali go przez to jako rozpieszczone dziecko, które je złotymi sztućcami.
W trakcie swojej kariery nie nosił jednak głowy ponad innymi. Wiedział, że do sukcesu potrzebuje innych. Już w barwach Cremonese miał dużo asyst, a w Sampdorii i Juventusie tworzył wielkie duety z innymi napastnikami, które prowadziły kluby do największych triumfów nie tylko we Włoszech.
Kibice Sampdorii do dziś uważają, że para Vialli - Roberto Mancini to najlepsze, co przytrafiło się w jej 73-letniej historii. Nazywano ich "i gemelli del gol", czyli bramkowymi bliźniakami. Przez sześć lat obaj wymieniali się tytułami najlepszych strzelców drużyny, która biła się o mistrzostwo Włoch, a wkrótce także o wygranie europejskich rozgrywek.
"Sprzedajcie go, to się pozabijamy"
W 1990 roku Vialli sięgnął z Sampą po Puchar UEFA (sam został królem strzelców), dwa lata później dotarł do finału Pucharu Europy, gdzie minimalnie lepsza okazała się FC Barcelona. To po tym spotkaniu klub postanowił go sprzedać, niemal doprowadzając do zamieszek w mieście. Gdy bowiem pojawiły się plotki na temat odejścia Viallego, fani na Stadio Marassi wywiesili duży transparent "Sprzedajcie go, to się pozabijamy".
Ofertę za piłkarza złożył AC Milan, jednak Vialli odpowiedział zdecydowanie: - Wolę zostać w Genui. Wolę otoczenie w Sampdorii, bo to wielki klub, a nie grupa rozpieszczonych dzieciaków chodzących z głowami w chmurach. Zirytował tym Silvio Berlusconiego, kibice Sampy pokochali go za to dwa razy mocniej, jednak ich radość była przedwczesna.
Kilka tygodni później Vialli przyjął ofertę Juventusu w wysokości 16 milionów euro i stał się w tamtym momencie najdroższym piłkarzem świata. W Turynie spędził cztery lata, a kolejny duet stworzył z Fabrizio Ravanellim. Na boisku rozumieli się znakomicie a efektem był największy sukces w karierze Viallego, czyli triumf w Lidze Mistrzów. To on 22 maja na Stadio Olimpico w Rzymie podniósł do góry puchar jako kapitan Starej Damy.
W trakcie swojego pobytu w Turynie imponował nie tylko na boisku. Gdy młody obrońca Juve Andrea Fortunato leczył białaczkę i z powodu chemioterapii tracił włosy, Vialli postanowił ogolić się na łyso. Tylko po to, żeby ten nie czuł się niezręcznie w szatni.
- Jeśli Roberto Baggio to Rafael, to dochodzę do wniosku, że Gianluca Vialli to Michał Anioł w Kaplicy Sykstyńskiej. To rzeźbiarz, który potrafi być jednocześnie malarzem - mówił o nim legendarny prezes Juve, Gianni Agnelli.
Po odejściu z Juventusu trafił do Chelsea i zakochał się w Londynie. I choć na Stamford Bridge przenosił się jako 32-letni napastnik, już dwa lata później był grającym menedżerem The Blues. Co więcej, kilka miesięcy po objęciu zespołu wygrał z nim rozgrywki Pucharu Zdobywców Pucharów, stając się najmłodszym trenerem w historii UEFA, który wygrał europejskie rozgrywki.
Nowe życie
Piłkarską karierę zakończył oficjalnie w 1999 roku, a trenerską już trzy lata później, gdy został zwolniony z Watfordu. Od tego czasu nie wrócił już na ławkę, jednak zaczął znakomicie spełniać się w innej roli. Vialli został ekspertem telewizyjnym stacji Sky Sports Italia i bezgranicznie poświęcił się tej pracy.
Z kolei w 2012 roku był ekspertem brytyjskiej stacji BBC podczas mistrzostw Europy w Polsce i na Ukrainie. Były redaktor naczelny WP SportoweFakty, obecnie szef redakcji sportowej Canal+ Michał Kołodziejczyk miał ochotę spotkać się wówczas z Włochem w nietypowej sytuacji i szybko przekonał się o jego poczuciu humoru.
Dziennikarz jechał z nim windą na PGE Narodowym w Warszawie. W pewnym momencie winda się zacięła, na co Polak zareagował słowami, że będzie mógł opowiedzieć kolegom, z kim akurat mu się przytrafiło jechać. - A wiesz co ja powiem? Że po prostu zaciąłem się w windzie - odpowiedział z uśmiechem Vialli.
- Moje życie to nieustanne podróże pomiędzy Londynem i Mediolanem, pomiędzy BBC, Sky. Pomiędzy rodziną, kolegami, polami golfowymi, pozostałymi kumplami - wspominał w książce "Goals". W niej opisywał nie tylko swoje piłkarskie życie. Ujawnił także, że zmaga się ze śmiertelną chorobą.
Zaczęło się od łydki
Zaczęło się niewinnie. Pewnego dnia poczuł po prostu ból w okolicach łydki. I choć lekarze zapewniali, że to tylko nerw kulszowy lub przepuklina, Vialli czuł się coraz gorzej. "Przez sześć tygodni praktycznie nie spałem" - wyznał. W końcu poddał się operacji i sprzeciwił lekarzom, zalecającym odpoczynek w szpitalu.
"Dzień po operacji jestem już w Londynie, a moja żona nazywa mnie szaleńcem. Ból jednak nie ustępuje, jest coraz gorzej. Mam problemy z chodzeniem, codziennie wymiotuję i tracę na wadze" - pisze. Mimo fatalnego samopoczucia nie rezygnuje z pracy. W listopadzie 2017 roku leci do Mediolanu, a przed wejściem do studia pod koszulę zakłada sweter, by ukryć utratę kilogramów.
"Jeden z kolegów zapytał mnie, czy wszystko w porządku. Odpowiedziałem, że oczywiście. Już jednak dzień później lekarz w Mediolanie spojrzał w moje żółte już oczy i powiedział: Stop. Luca, masz raka trzustki". Słowa lekarza najpierw nie zrobiły na nim wrażenia. - Nie miałem jakiejkolwiek wiedzy i rozeznania. Gdy jednak badania wykazały, że to złośliwa odmiana choroby, poczułem się jakby coś wbiło mnie w ziemię.
Wtedy też jednak decyduje się za wszelką cenę wygrać kolejny mecz w swoim życiu. "Obiecałem mojemu tacie, że nie umrę przed nim. Dzięki rodzicom, a także mojej żonie i siostrze wiedziałem, że oni mi na to nie pozwolą. To one się mną zaopiekowały i robiły więcej niż mogły, żebym czuł się lepiej".
Już kilka dni później Vialli jest znów na stole operacyjnym. "Słyszałem głosy, ale nie mogłem otworzyć oczu. Usłyszałem szepty ludzi, którzy mówili, że cała ta operacja była zupełnie bez sensu - że wystąpiły przerzuty na mózg i na płuca. Na w pół przytomny, jeszcze na stole operacyjnym, wykrzyczałem: Słyszę wszystko! W odpowiedzi odparli tylko, że nie mówią o mnie i oddzieli mnie od siebie zasłonką. To wszystko" - ujawnił traumatyczne chwile.
Po wybudzeniu okazało się, że wszystko poszło dobrze. Oczywiście ze szpitala wyszedł na własną odpowiedzialność i mimo protestów lekarzy, już po sześciu dniach. Wrócił na święta Bożego Narodzenia do domu i dopiero wtedy powiedział swoim dwóm córkom o swojej chorobie.
"Powiedziałem im, co się dzieje. Płakały. Ja też. Kiedy z nimi rozmawiałem, uświadomiłem sobie, że rak to nie jest wielki wróg, którego trzeba pokonać. To nie walka go zabije. To zaakceptowanie wyzwania, że musisz się zmienić. Kiedy skończyłem moją historię, w domu zapanowała kompletna cisza. Ale czułem ciepło".
Wkrótce rozpoczyna leczenie (chemioterapię i radioterapię), które trwa osiem miesięcy. 55-letni Vialli wychodzi z niej zwycięsko i wraca do pracy w telewizji.
"Próbuję żyć najbardziej normalnie jak tylko się da. Wkładam sweter pod koszulę i wchodzę z powrotem do studia telewizyjnego. Wiem, że potrzebuję pracy w Sky. Czasami ktoś pyta mnie o zmieniający się stan zdrowia. Prawdopodobnie komuś z kliniki czasem wymknie się jedno słowo za dużo w rozmowach. Nawet kiedy pojawiały się pytania, które sugerowały śmierć - wybuchałem śmiechem" - czytamy w wydanej w 2018 roku książce.
Nie przegrał
W 2019 roku wraca. Jest na tyle dobrze, że nie tylko pojawia się w telewizji, ale otrzymuje propozycję pracy z reprezentacją Włoch, której trenerem jest przecież jego brat-bliźniak z Sampdorii Genua, Roberto Mancini. W październiku Vialli otrzymuje stanowisko szefa delegacji kadry.
- To wielki honor i zaszczyt. Jestem trochę zardzewiały, jednak wiem, co robić - śmiał się Vialli po otrzymaniu nominacji. Jest szczęśliwy, choć już wtedy zna wyniki swoich badań. Choroba postanowiła po raz kolejny zaatakować jego organizm, a on znów poddał się leczeniu.
I kolejny raz wygrał. Podobnie jak w 2021 roku na mistrzostwach Europy, gdzie był w sztabie Azzurrich, którzy wygrywają cały turniej. Kilka miesięcy później wyznaje, że "nieproszony gość wciąż tu jest" (WIĘCEJ TUTAJ). Po kolejnych sesjach chemioterapii rak odpuszcza, ale pod koniec ubiegłego roku puka do jego drzwi po raz kolejny. Jest na tyle poważnie, że Vialli musi zrezygnować z pracy z kadrą i kolejny raz trafić w ręce lekarzy.
Jeszcze w połowie grudnia wyznaje, że to tylko zawieszenie. Ma siły i wiarę w kolejne zwycięstwo.
W piątek jego serce przestaje bić. W takich sytuacjach często powtarza się, że ktoś przegrał walkę z chorobą. To jednak niesprawiedliwe, zwłaszcza w przypadku Viallego.
- Nie wiem, jakim wynikiem zakończy się ten mecz. Wiem za to, że każdy z nas jest produktem swoich myśli. A ja uważam, że jeśli raz się poddasz, to wchodzi ci to w nawyk - mówił o swojej chorobie.
To zdanie mówi o nim więcej niż dziesiątki bramek strzelonych w czasie kariery. I właśnie tak trzeba go zapamiętać.
Tomasz Skrzypczyński, WP SportoweFakty