"Jak postać z komiksu". Lewandowski znów to zrobił (OPINIA)

Getty Images / Alex Caparros  / Na zdjęciu: Robert Lewandowski
Getty Images / Alex Caparros / Na zdjęciu: Robert Lewandowski

Wielkanoc dawno za nami, a do Bożego Narodzenia daleko, ale w sobotę byliśmy świadkami cudu zmartwychwstania. Zwycięstwa Barcelony nad Celtą (3:2) nie da się inaczej nazwać. A Barcę z zaświatów własnoręcznie wytargał Robert Lewandowski.

Owszem, Robert Lewandowski długo był w tym meczu jak stare, wyłączone radio z piłkarskiego powiedzonka. Stary wyga Rafael Benitez doskonale wiedział, jak odłączyć "Lewego" od prądu.

Do 81. minuty Polak miał piłkę przy nodze tylko 21 razy. Dotykał ją średnio co niespełna cztery minuty. Najrzadziej w całej drużynie. Do tego rywale nie mieli dla niego litości i poniewierali przy każdej okazji.

Kogoś innego zalałaby frustracja, komuś innemu niecierpliwość obniżyłaby koncentrację, ale Lewandowski wie, że zemsta najlepiej smakuje na chłodno. Nieprzypadkowo jest jednym z najlepszych snajperów w historii futbolu. I znów to udowodnił.

ZOBACZ WIDEO: Zdecydowany komentarz po wyborze Probierza. "Jeden z najlepszych polskich trenerów"

Przez cały mecz mógł sobie nucić wielki przebój Seweryna Krajewskiego. "Czekał na tę jedną chwilę", a "zrozumiał, po co żyje", gdy w 81. minucie kapitalnym podaniem obsłużył go Joao Felix. Zachowanie Lewandowskiego po zagraniu Portugalczyka pokazało, że pogłoski o jego sportowym zmierzchu są mocno przesadzone.

Nie dość, że idealnie wkleił się w linię obrony Celty i ruszył w tempo do podania kolegi, to jeszcze błyskawicznie dopadł do piłki przed bramkarzem i wymagającym dużej sprawności uderzeniem przerzucił piłkę nad wybiegającym mu naprzeciw Ivanem Villarem.

Nie dało się tego zrobić lepiej. To była czysta perfekcja. Ta akcja znajdzie się w materiałach promujących La Ligę. Erlingowi Haalandowi Lewandowski wysłał sygnał, że nie trzeba mieć 23 lat, żeby strzelać takie gole.

Tym trafieniem Lewandowski przystąpił do resuscytacji Barcelony, a dosłownie chwilę później drugą bramką przywrócił jej funkcje życiowe. W cztery minuty, przy pomocy asystentów oczywiście, wytargał mistrza Hiszpanii zza światów.

Długo był jak bohater odcinka interwencyjnego programu "Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie...", ale w najważniejszym momencie wcielił się w jedną z postaci z komiksowego uniwersum Marvela. Tyle że dla niego to był "kolejny dzień w biurze".

W podobnych okolicznościach wybawiał Barcę z opresji w dwóch z czterech poprzednich ligowych spotkań z Osasuną (2:1) i Villarrealem (4:3) czy Polskę w meczu z Wyspami Owczymi (2:0). Tym razem nie strzelił zwycięskiego gola, ale nikt nie ma wątpliwości, dzięki komu ten sobotni cud był możliwy.

Lewandowski przeciwko Celcie zdobył swoje bramki numer cztery i pięć w tym sezonie La Ligi. Strzelił gola w piątym meczu Barcy z rzędu. A gdy nie trafił do siatki w dwóch pierwszych kolejkach, wielu wieszczyło jego koniec. Dziś to brzmi jak ponury żart. Albo myślenie życzeniowe hejterów.

Owszem, takiego falstartu nie miał od ponad dekady, ale nie był to powód do odsyłania piłkarza takiego formatu do lamusa. Na starcie sezonu Polak został w blokach, ale po 5. kolejce jest już liderem wyścigu o Trofeo Pichichi, a jego ligowe konto uzupełniają trzy asysty.

Polak ma 50-proc. wkład w zdobycz bramkową lidera La Ligi. Jest w tej chwili zarówno najlepszym strzelcem, jak i najlepszym asystentem hiszpańskiej ekstraklasy. Niektórzy chcieliby w szczycie formy robić to, co "Lewy" wyczynia u schyłku kariery.

Domniemanym schyłku, bo coś mi mówi, że - ku wielkiej uciesze socios - wypełni kontrakt z Barceloną (2026). To sportowiec, którego paliwem od blisko dwóch dekad kariery jest wyprowadzanie ludzi z błędu. W sobotę znów to zrobił.

Dziś Lewandowski "nic nie musi, wszystko może", ale w ostatnich tygodniach krytycy i krytykanci zatankowali mu bak do pełna. To też dobra informacja dla Michała Probierza, który na starcie pracy z reprezentacją Polski potrzebuje kapitana zmotywowanego, a nie zniechęconego i przy tym usatysfakcjonowanego grą w drużynie klubowej. Wszystkie puzzle wskakują na swoje miejsca.

Maciej Kmita, dziennikarz WP SportoweFakty

Źródło artykułu: WP SportoweFakty