Jakub Rzeźniczak, czyli Kuba je, je, je

PAP/EPA / FACUNDO ARRIZABALAGA / Na zdjęciu: Jakub Rzeźniczak i Willian
PAP/EPA / FACUNDO ARRIZABALAGA / Na zdjęciu: Jakub Rzeźniczak i Willian

Trzymał się Legii dziesięć lat bez przerwy, jak się puścił, to wywiało go o pięć godzin lotu, a nawet siedem ze względu na różnicę czasu od Warszawy. Do Baku i Ligi Mistrzów.

Tomasz Lipiński

Że wywiało należy traktować nie tylko w kategoriach licentii poetica. To fakt ze stolicą Azerbejdżanu kojarzony najmocniej. W końcu to miasto nieustannych wiatrów.

Drobne na bilet

Akurat w środę 27 września nawiało deszczowe chmury oraz chłodny front i w takich dość niemiłych okolicznościach przyrody w Baku odbyło się następne wielkie wydarzenie sportowe. Po igrzyskach europejskich, Grand Prix Formuły 1, mistrzostwach Europy w siatkówce kobiet przyszła pora na Ligę Mistrzów, a za dwa lata przyjdzie na finał Ligi Europy.

Azerbejdżan pękał z dumy i chwalił się, że już kilkanaście dni przed przyjazdem pierwszego z wielkich grupy C rozeszły się wszystkie bilety. Ponad 67 tysięcy ludzi miało co do krzesełka wypełnić Stadion Olimpijski. Bo to na nim z trzech dostępnych władze Karabachu Agdam, choć raczej nie w porozumieniu, ale na rozkaz głowy państwa Ilhama Alijewa zdecydowały pokazać się światu.

Gwoli ścisłości, gra na niewielkim obiekcie znajdującym się w nieefektownej klubowej bazie, gdzie od czasu do czasu pięciokrotny mistrz zalicza ligowe mecze, w ogóle nie wchodziła w rachubę. Co innego obiekt imienia Tofika Bachramowa, na którym przebijał się skutecznie przez wszystkie trzy fazy eliminacyjne. Tam czuł się najlepiej.

ZOBACZ WIDEO: Polka zachwyciła miliony internautów. Dziś jest bohaterką filmu "Out of Frame"

Jednak występy na stadionie dwa razy pojemniejszym musiały zrobić większy medialny hałas. Nie chodziło zatem o komfort piłkarzy ani też o zyski. Tym drugim specjalnie nie przejmują się w klubie. Czego nie zarobią na biletach, dołoży właściciel potężnego koncernu spożywczego Azersun i zarazem główny sponsor lub prezydent państwa podlewanego ropą. Wizerunek Stadionu Olimpijskiego znacznie lepiej wpisywał się w europejskie standardy.

Jeszcze dekadę temu być może rzuciłby na kolana każdego piłkarskiego turystę z Polski, ale kto był w Gdańsku lub Wrocławiu, ten mógł nabrać podejrzeń o plagiat. Chodziło i o bryłę, i okolicę: odludzie, otoczone ciągiem dróg dojazdowych. Co innego kontrole – wyjątkowo drobiazgowe. Podwójne, a nawet potrójne zasieki złożone z policji, wojska, bramek i skanerów jak na lotnisku. W ogóle i poza stadionem wrażenie graniczące z pewnością podpowiadało, że za mundurem Azerowie sznurem, kochają się w nim wszyscy.

W państwie jednoosobowego prawa, w którym czego jak czego, ale chleba i igrzysk obywatelom brakować nie może, nikt nie zamierzał ich szantażować rangą meczu oraz klasą rywala i windować cen do nie wiadomo, jakich rozmiarów. Kto miał drobne w kieszeni, ten miał też bilet. Trzy manaty stanowią wartość sześciu złotych, zarówno tam jak i w Polsce to mniej więcej równowartość półtora litra benzyny. Z tym że u nas na takiej ilości benzyny dojedzie się co najwyżej na trzecią ligę, u nich na Ligę Mistrzów.

Czego nie zrobiły ceny, najwyraźniej zrobiła pogoda, która zredukowała publikę o dobrych 20 tysięcy. A i ci, choć spiker, wyraźnie wzorując się na Daniele Bellinim z Napoli, nadwerężał struny głosowe i podkręcał decybele, stanowili dość trudną i oporną materię. Najzwyczajniej trybuny nie postraszyły gości, nie poniosły też gospodarzy.

Niezłomny tercet

A w tym wszystkim tkwił Jakub Rzeźniczak. Szkoda, że nie w centrum i nie dane mu było rozegrać siódmego z rzędu meczu w Lidze Mistrzów. Rozczarowany był, zaskoczony wcale nie. – Przychodziłem do klubu, w którym wiedziałem, jaka panuje hierarchia, nikt tego przede mną nie ukrywał. Wiem też kim tu jest Raszad Sadygow. Z pewnymi sprawami muszę się więc pogodzić – mówił po meczu.

Sytuacja byłego legionisty wygląda więc tak, że jest drugim prawym obrońcą – na tej pozycji wystąpił w meczu ligowym z Sumqait, na który pofatygowało się góra 500 fanów i na co dzień częściej przy takiej frekwencji odbywa się ligowa młócka. W tej samej kolejności ubiega się o grę po przeciwnej flance i pod nieobecność kontuzjowanego Ansiego Agollego biegał po niej na Stamford Bridge. A wśród stoperów nosi numer 3.

Nie po to, wspomniani Ansi i Sadygow oraz Maksim Medwiediew przebyli cały szlak bojowy, zdobyli szarże generalskie, żeby przed najważniejszą bitwą wysłać ich do rezerwy lub na emeryturę. Gdzie jak gdzie, ale w Azerbejdżanie szacunek do starego wojska i rangi obowiązuje. Weźmy skład Karabachu z III rundy eliminacyjnej Ligi Europy z 2010 roku, w której los skojarzył go z Wisłą Kraków. A już wtedy przed atakami prowadzonymi pod przywództwem Macieja Żurawskiego skutecznie obronił się wymieniony tercet. Trzy lata później ci sami plus Gara Garajew i Badavi Husejnow wybili Europę z głowy Piastowi Gliwice.

Karabach ciągle wspinał się. Zgarnął cztery kolejne tytuły, którym towarzyszyły trzy awanse do fazy grupowej Ligi Europy, aż w końcu wstąpił do piłkarskiego raju.
W międzyczasie Baku piękniało, nowocześniało i bogaciło się, a klub z Agdamu urósł do rangi symbolu. Stał się pomnikiem krzywd wyrządzonych przez wojnę z Armenią o Górny Karabach, w wyniku której miasto zostało zrównane z ziemią, tysiące ludzi zabito, a blisko milion przepędzono. Uchodźców i futbolistów przygarnęła stolica. To ciągle niezabliźniona i krwawiąca rana w Azerbejdżanie, którą chcą epatować przed obcymi, czego wyrazem był także program meczowy. Wszystko w nim było po azersku, nawet przekręcone na Kuba Jezniczak nazwisko Polaka, na włoski i angielski przetłumaczono tylko kontekst historyczno-polityczny, w który uwikłany został klub. Barcelońskie hasło: to więcej niż klub w przypadku Karabachu nabiera jeszcze innego znaczenia.

Po sąsiedzku

Za wszystkimi sukcesami stoi Gurban Gurbanow. Jako piłkarz i najlepszy w historii reprezentacji Azerbejdżanu napastnik (14 goli w 65 meczach) zbierał na europejskiej arenie głównie cięgi. Jak w marcu 2005 roku w Warszawie, kiedy po meczu Polska – Azerbejdżan musiał zawieźć do Baku ciężki jak diabli worek z ośmioma golami.

Niedługo później poszedł w trenerkę, w której powoli, ale systematycznie odkuwał się za wcześniejsze niemal same porażki. Jego pozycja w klubie jest niepodważalna, nikt mu nie podskoczy. Sprawia wrażenie człowieka z kamienia, z którego jednak kopenhaski awans umiał wycisnąć łzy. Prowadzi drużynę twardą ręką, godzinami lub dniami trzyma piłkarzy pod kluczem w bazie położonej pod miastem. Podejmuje najważniejsze decyzje, do których na przykład należy dzielenie premiami. Jeśli opuści klub, to dla reprezentacji, którą teraz z całkiem niezłym efektem dowodzi Chorwat Robert Prosinecki. Przecież trzeciego miejsca w grupie przed Czechami i Norwegią dwie kolejki przed zakończeniem eliminacji raczej nikt się nie spodziewał, ani od niego nie wymagał.

Gurbanow ceni Rzeźniczaka: za uniwersalność, doświadczenie i profesjonalizm. Nie uważa go za gorszego od kogokolwiek. Życzyłby sobie więcej takich cudzoziemców, których w sumie jest czternastu, w zespole. Sprawia wrażenie szczerego, na kurtuazję nie musi się silić. On już nic nie musi. Kiedyś stadiony będą nosiły jego nazwisko, kiedyś postawią mu pomnik, jak Bachramowowi – sędziemu liniowemu z finału mistrzostw świata w 1966 roku. Kiedyś i to już niedługo na stanowisku trenera Karabachu zastąpi go Sadygow, któremu nie podskoczy Jezniczak.

Nasz obrońca przyznaje, że to był ryzykowny ruch, ale do odważnych świat należy. W Legii mogło być dla niego tylko gorzej. Nie zastanawiał się długo. Kontrakt podpisał nieznacznie niższy niż w Legii, ale z premiami za awans do Ligi Mistrzów wyszedł już na duży plus. Na minus na razie zapisały się kontuzje. A to zderzył się z bramkarzem, a to złamał nos, a to wreszcie palec dłoni. Zamieszkał w sercu miasta, w efektownym wieżowcu, z którego zjeżdża się wprost do galerii handlowej z najdroższymi sklepami w mieście, przy bulwarze przylegającym do Morza Kaspijskiego. Za sąsiadów z bloku ma znajomych z naszej ekstraklasy: Daniego Quintanę i Wilde’a – Donalda Guerriera.

Hiszpan rozpoczął już trzeci sezon w Karabachu, wprowadził się tytułem króla strzelców, w poprzednim prześladowały go kontuzje i teraz jest na etapie odbudowywania dawnej pozycji. Kibice za nim tęsknią, czego dali wyraz głośnymi brawami na jego wejście w meczu z Romą. Nadal najchętniej porozumiewa się po angielsku, choć zapoznana w Białymstoku żona Polka pracuje nad jego polszczyzną. Natomiast Haitańczykowi nikt i nic nie są w stanie popsuć dobrego nastroju, on jest najlepszy i basta, a kto uważa inaczej, tym gorzej dla niego. W sumie mają się świetnie.

Liga azerska nie stawia wysokich wymagań. Poprzedni sezon mistrz zakończył z dziesięciopunktową przewagą i czterema porażkami w 28 meczach. Ten zaczął od pięciu zwycięstw. Sztuką nie będzie więc kolejny tytuł, ale żeby w Lidze Mistrzów nie zaliczyć kompletu porażek. – Będzie lepiej. W poprzednim sezonie z Legią po dwóch kolejkach mieliśmy zero punktów i 0-8 w golach, a na koniec obyło się bez kompromitacji. Teraz już mamy gola i tworzymy dalszą historię – mówi Cezary Baryka XXI wieku.

Źródło artykułu: