Tomasz Rząsa: Czasami dziesięć centymetrów na boisku decyduje o całym życiu

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
No i poradził pan sobie.

Tak, było bardzo fajnie, bo ciągle graliśmy do przodu, mogłem się zapędzać. Ale w piłce tak to jest, że nie znosi stać w miejscu. W Lidze Mistrzów graliśmy świetnie, ocierając się o ćwierćfinały. Przeszliśmy przez pierwszą fazę grupową, w drugiej nasze losy ważyły się do ostatniego meczu. Mistrzostwa Holandii jednak nie obroniliśmy i Beenhakkera zastąpił Bert van Marwijk. Wprowadził jeszcze więcej dyscypliny taktycznej i zaczął ograniczać moją grę w ofensywie. Teraz oglądamy półfinał Ligi Mistrzów i widzimy, jak gola dla Realu strzela Marcelo po podaniu Daniela Carvajala - czyli jeden boczny obrońca po podaniu drugiego bocznego obrońcy. Kiedyś to było nie do pogodzenia - jak jeden się włączał do akcji w ataku, drugi musiał zostać, asekurować, pomagać stoperowi. Ja przed sobą miałem najpierw Petera van Vossena, a później Robina van Persiego i jakby to powiedzieć - nie byłem im niezbędny w ofensywie. Van Marwijk tłumaczył mi na spokojnie, że taki van Persie to sobie jakoś poradzi nawet z dwoma przeciwnikami i nie muszę mu pomagać. "Oczywiście, możesz mu pomóc, iść na obieg, ale wiesz, tak nie za często" - wyjaśniał. A teraz od gry bocznych obrońców zależy przecież cała ofensywa najlepszych drużyn.

Jest pan przykładem na to, że da się zrobić karierę za granicą z niewymawialnym w obcym języku nazwiskiem.

Byłem Raza. Rzaza w Szwajcarii. Rząza też.

A w Serbii?

Rżaza.

W Serbii stał się pan bohaterem kibiców Partizana po tym, gdy jako jedyny piłkarz poszedł im pan podziękować za doping. Na następnym meczu wywiesili transparent: "Tomek, oni wszyscy są chuje oprócz ciebie".

To podziękowanie za doping wydawało mi się naturalne, ale nie ma co się oszukiwać - nikt mnie nie poinformował, czy oni bardziej kibicują, czy wyzywają. Nie znałem wszystkich smaczków kibicowskich, widziałem grupę kilkuset osób, która przyjechała wspierać nas na jakąś straszną wieś. Boisko było fatalne. Musieliśmy tam wygrać, żeby dalej walczyć o mistrzostwo, nawet remis dawał tytuł Crvenej Zvezdzie.

Nie wygraliście.

Było 0:0. Kibice wygwizdywali nas, bo uważali, że nie chcieliśmy wygrać tego meczu, co przynajmniej w moim przypadku nie było prawdą. Ten sezon zwyczajnie przerósł całego Partizana, graliśmy w Lidze Mistrzów, zremisowaliśmy z Olympique Marsylia, Realem Madryt czy Porto, które później wygrało całe rozgrywki, ale na koniec w krajowych rozgrywkach zabrakło nam pary. Kibice po zakończonym meczu nas wygwizdali, ale przecież wspierali drużynę przez cały czas, mieli prawo być rozgoryczeni. Później dowiedziałem się, że między fanami też był rozłam, że podziękowałem ultrasom, którzy w tym momencie nie sprzyjali całemu klubowi. Nie wiedziałem o tym.

Podobno po następnym meczu, tym z transparentem, przetłumaczył pan miejscowym dziennikarzom jego treść jako: "Tomek, jesteś najlepszy!".

A co im miałem opowiadać? Śmiałem się, puszczałem oko. Ale cały pobyt w Serbii wspominam bardzo miło. Ludzie byli życzliwi, a przeżycia za sobą mieli przecież straszne. I były to świeże rany, rozdrapane. Grałem z zawodnikami, którzy kopali piłkę podczas bombardowań swojego miasta, kiedy konflikt o Kosowo był najgorętszym w Europie. Ciepli, otwarci ludzie, nigdy nie czułem się w Belgradzie samotny. Już pierwszego poranka po nocy w hotelu InterContinental zadzwonił do mnie telefon i ktoś łamanym angielskim poprosił mnie, żebym nie zamawiał taksówki ani nie prosił nikogo o transport, bo ma po drodze i mnie zawiezie. To był nowy kolega z zespołu. Czekałem na niego na kanapie w lobby, wszedł radośnie przez drzwi i krzyczy: "A ty wiesz na jakiej kanapie siedzisz? Kilka lat temu Arkana na niej zastrzelili. Wpadli do hotelu i załatwili go paroma strzałami". No jakoś nie wiedziałem. Takie miałem przywitanie w Serbii.

Poznał pan żonę Arkana - Cecę?

Diwa narodowej muzyki, najpopularniejsza piosenkarka Bałkanów, twierdziła, że bardzo interesuje się futbolem i w jej przekonaniu bardzo się na nim znała. Po śmierci Arkana prezesowała Obiliciowi Belgrad, z którym kilka lat wcześniej Dragomir Okuka wywalczył mistrzostwo kraju. Kiedyś po jakimś meczu mieliśmy rozbieganie, rozciągaliśmy się, kiedy na boisko weszła właśnie Ceca w towarzystwie kilku ważących po 120 kilogramów gości. Szła przez środek, tylko po to, żeby porozmawiać o meczu. Obcasy miała chyba piętnastocentymetrowe i skórzaną spódniczkę mini. Nawet Lothar Matthaus szeroko oczy otwierał, kiedy zderzał się z serbskimi zwyczajami.

Szybko się pan zaaklimatyzował?

Mówili o mnie "Dobar Polak" - że chociaż Polak, to dobry. Kwestie religijne bolały w Serbii bardzo. Opowiadano mi, że mając serbskie rejestracje nie można pojechać do Chorwacji, bo auto zostanie zniszczone, w drugą stronę było podobnie. Czuło się różnice kulturowe, wiara mocno dzieliła oba kraje. O muzułmanach nawet nie ma co wspominać, nie byli akceptowani przez żadną ze stron. Ze mną, jako Polakiem-katolikiem, nikt jednak nie miał żadnego problemu. Poznałem tam wielu przyjaciół.

Na zakończenie kariery trafił pan jeszcze do austriackiego Ried. Szybko pan przekraczał granice w głowie?

Do Austrii już na piłkarską emeryturę trafiłem przez Holandię, grałem jeszcze w Heerenveen i Hadze. W Austrii nic mnie już nie dziwiło, za dużo wcześniej widziałem, za dużo przeżyłem, by nagle coś miało mnie zaskoczyć w tak spokojnym kraju. Byłem tam postrzegany jako ktoś, kto liznął dużo większego futbolu niż poziom austriackiej ligi. Z szacunkiem do mnie podchodzili. Kiedy odchodziłem z ADO Den Haag, z klubu walczącego o utrzymanie, bardzo średniego pod względem sportowym, to po przyjeździe do Austrii tempo i tak wydawało mi się jeszcze dwa, trzy razy wolniejsze. Wiedziałem, że jeśli chodzi o poziom rozgrywek, schodzę po schodach.

W reprezentacji Polski rozegrał pan wiele meczów, ale nigdy nie był pan gwiazdą i chyba nigdy nie poczuł się pan kadrze niezbędny?

Nie miałem w reprezentacji za dużo szczęścia. Kiedy tak myślę na spokojnie, to czuję, że większość występów była tak jakby na siłę. Oczywiście miałem olbrzymią satysfakcję i byłem dumny z tego, że mogę grać dla Polski, ale te mecze nie dawały mi takie sportowej radości jak te klubowe. W rundach zasadniczych europejskich pucharów rozegrałem pięćdziesiąt spotkań, dzięki którym zostałem po latach ponownie zauważony i na nowo odkryty przez kolejnych selekcjonerów.

Największą przykrością w pana karierze jest brak powołania na mundial w 2006 roku przez Pawła Janasa?

To był bardzo przykry i dziwny moment. Byłyby to moje drugie mistrzostwa świata i sportowo absolutnie zasłużyłem na powołanie. Wiem, że za zasługi nie jedzie się na wielką imprezę, ale ja w dziewięciu na dziesięć meczów eliminacyjnych wybiegałem w pierwszym składzie i wspólnie z drużyną wywalczyłem awans. Selekcjoner obiecywał, że pojadą ci, którzy grają w swoich klubach, a ja w lidze rozegrałem wtedy chyba 26 spotkań. Byłem na zgrupowaniu we Wronkach przed powołaniami, bo liga holenderska wcześniej skończyła rozgrywki, wyniki testów wydolnościowych i wytrzymałościowych miałem znakomite. W ostatnim meczu, tuż przed decyzją Janasa, byłem nawet kapitanem zespołu. Chyba nikt nie przypuszczał, a na pewno już ja, że nie zmieszczę się nawet w szerokiej kadrze.

Rozmawiał pan o tym później z Janasem, już po zakończeniu kariery?

Tak, ale nie chcę o tym opowiadać.

Który mecz w kadrze był pana najlepszym?

Jacek Krzynówek zawsze żartuje: "nie mów, ile meczów rozegrałeś w kadrze, ale powiedz, ile z nich było dobrych". Jacek podobno zagrał 93 dobre mecze w reprezentacji, a 3 bardzo dobre.

No to pan zagrał 36 meczów. Ile z nich było chociaż dobrych?

W pamięci utkwił mi mój debiut, kiedy jeszcze jako napastnik w towarzyskim meczu z Arabią Saudyjską strzeliłem jedynego gola w kadrze. Wróciłem do reprezentacji po wielu latach, powołany przez Jerzego Engela w nagrodę za dobre występy w Lidze Mistrzów. Obejrzał moją grę przeciwko Chelsea, Lazio, Olympique Marsylia czy Borussii Dortmund i zdecydował się dać mi szansę, ale miał jednak w drużynie kilku dobrych obrońców i zawsze byłem tym drugim wyborem. I to w najlepszych czasach dla mnie jeśli chodzi o grę w klubie. W kadrze zawsze miałem olbrzymią konkurencję. Dopiero Janas na mnie postawił. Ale też - tylko w eliminacjach.

Po zakończeniu kariery powiedział pan, że wreszcie będzie czas zobaczyć miejsca, które do tej pory widział pan tylko z okien klubowych autokarów. Udało się w końcu pozwiedzać?

Nie. Staram się nie zatrzymywać, chce się dalej rozwijać, pracować, dużo czasu poświęcam dzieciom. Chcę im pomagać przystosować się do rzeczywistości. Jak to było w "Dniu Świra" - nie chodzi o to, żeby dzieciom rzucać koła ratunkowe, ale żeby nauczyć je pływać. Życie mi płynie i nie mam czasu na podróże, i tak na dobrą sprawę to nie wiem, kiedy go znajdę. Wszyscy żyjemy w pędzie. Czasami, nie tylko w pracy, ale i w życiu prywatnym, brakuje nam lekkiego przyhamowania i spojrzenia z innej perspektywy. Jakiejś refleksji, żeby żyć inaczej, że coś zrobić inaczej.

Pierwszą piłkę, taką wiązaną, dał panu dziadek. Mówił, że trzeba ją pompować, że ma duszę. Współczesna piłka ma jeszcze duszę czy to już tylko biznes?

Chciałbym wierzyć, że ma. Bo jednak na samym końcu gra się dla kibiców, dla ludzi, którzy przychodzą na trybuny i utożsamiają się z klubem. Dla nich to nie jest biznes, to miłość, bardzo ważna część życia. Piłkarze czy inni pracownicy klubu muszą o tym pamiętać każdego dnia i podporządkowywać się temu. Nie powiem panu, że pieniądze nie są ważne, ale one nie przyjdą bez serca wkładanego w pracę. Futbol to biznes, ale kiedy w grę wchodzi jakieś poczucie wspólnoty, przywiązania do barw, postrzeganie przez nie świata, to jednak okazuje się biznesem bardzo specyficznym.

Jako dyrektor reprezentacji współpracował pan też z selekcjonerem Franciszkiem Smudą podczas Euro 2012. To było trudne wyzwanie?

Bardzo bogate doświadczenie. Po kilku latach przerwy znowu mogłem wejść do szatni reprezentacji i już jako starszy, były piłkarz przeżywać wszystko na nowo. Relacje ze Smudą miałem bardzo dobre, to człowiek, który ma olbrzymie doświadczenie, a wiedzy, którą posiada, nie można deprecjonować. Chciałbym, żeby miał możliwość podzielenia się nią z innymi trenerami.

Serio?

Nie mówię o nowoczesnym sposobie zarządzania czy najnowszych trendach w taktyce, ale o postrzeganiu piłki nożnej. To naprawdę jest trener, który ma na ten temat najbogatszą wiedzę w Polsce.

Ale o Gombrowiczu to nie porozmawialiście?

Nie. Ale o futbolu.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×