Artur Wichniarek: Nauczyłem się pokory

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Lubił pan być głaskany?

Każdy lubi, ale ja nigdy nie byłem. Albo prawie nigdy. Żona zawsze musiała mnie poprzytulać. Pamiętam nasz awans z Arminią do 1. Bundesligi. Wygraliśmy 3:1, to był ostatni mecz, strzeliłem dwa gole. Cały stadion szaleje, kibice noszą mnie na rękach. Poprosiłem ich, żeby mnie już puścili, bo na trybunach byli moi rodzice i chciałem jak najszybciej cieszyć się razem z nimi. Matka miała łzy w oczach, a ojciec powiedział, że wszystko fajnie, ale poza tymi dwiema bramkami to padlinę grałem. Ale znowu wracamy do różnych charakterów: jeden musi być pogłaskany, drugiego trzeba mocno kopnąć w tyłek, żeby nie spoczął na laurach. Historia zna też tych zagłaskiwanych na piłkarską śmierć. Ze mną nigdy nie było problemów, zawsze byłem przykładem, wzorem do naśladowania. Nie potrzebowałem specjalnego wsparcia. Jak chwalili, to dobrze, jak nie - radziłem sobie. Chodziłem po cienkiej linii, bo jak się głośno mówi swoje zdanie, to jest fajnie, kiedy jest forma i wyniki, a jak nie ma - to siła negatywnego rażenia jest podwójna.

Myśli pan, że teraz polscy piłkarze są lepiej przygotowani do wyjazdu na Zachód?

Jest kilku młodych - jak Bartosz Bereszyński czy Karol Linetty, który grają, jest też Rafał Kurzawa - który siedzi w szatni i dziwi się, że nie gra, bo nie zna języka. Jeżeli przez rok grając w Górniku Zabrze szykował się do wyjazdu, trzeba było zrobić wszystko, by to sobie ułatwić. Jest kilku piłkarzy, którzy chcą słuchać starszych kolegów, inni potrzebują sparzyć się samemu. Naprawdę można się odpowiednio przygotować do wielkiej kariery, posłuchać opowieści przy piwie czy winie starszych piłkarzy i wyciągnąć z tego wnioski. Nie jest tak, że jak ktoś weźmie do siebie moje uwagi, to wejdzie do szatni i od razu będzie kozakiem. To tak nie działa. Na końcu tej układanki zawsze jest jednak boisko, które wszędzie ma podobne wymiary i to na nim trzeba pokazać, że zasługuje się na coś więcej niż pieniądze z kontraktu.

W szatni jest trochę jak w wojsku? To nie jest chyba zbyt skomplikowane intelektualnie miejsce?

To grupa różnych charakterów, w której trzeba się odnaleźć. Albo jesteś mistrzem i wszyscy dostosują się do ciebie, bo wygrywasz im mecze, dajesz punkty, a co za tym idzie - premie i pieniądze, albo tylko jednym z zawodników, którzy muszą się dostosować. Piłkarska szatnia nie jest głupsza od szatni koszykarzy, piłkarzy ręcznych czy lekkoatletów. Każda ma podobne prawa, wszędzie znajdą się jednostki ponadprzeciętnie inteligentne, błędem byłoby wrzucanie wszystkich do jednego wora. Wielu sportowców ma pretensje do piłkarzy, że tak mało robią, a tak dużo zarabiają. Tyle że nam nikt tych pieniędzy nie wkłada do kieszeni za darmo, na piłkę po prostu jest koniunktura. Może kiedyś się zmieni i będzie na lekkoatletykę, albo cymbergaja. Zaglądanie do portfela jest nieeleganckie i głupie - każdy miał wybór, co robić w życiu. Współczuję tym, którzy zorientowali się za późno i są teraz nieszczęśliwi.

W każdej szatni jest lider, jest błazen, jest ktoś skryty. Kim pan był?

Po trochu każdym, odnajdywałem się w różnych rolach. Trenerzy postrzegali mnie jako silny charakter, który potrafił wiele znieść i mógł być dla innych inspiracją. Szatnia jest duża, pomieści każdego - cichego, głośnego, błazna i intelektualistę. Sztuką jest dogadać się ze wszystkimi. Wiadomo, że z każdym nie będziesz chciał spędzać codziennie czasu, że nie każdy będzie ci pasował, ale jeśli będzie wspólny język i wskazanie jednego celu, przed jakim stoi grupa - mogą przyjść wyniki. To, jak się idzie do tego celu, można zostawić każdemu z osobna, każdy zachowa się tak, jak potrafi najlepiej. Ja w szatni byłem na pewno inny niż w domu, z rodziną - żoną i córkami. Zawsze byłem sobą, ale trzeba było używać innego języka. Nie wyobrażam sobie, żebym tak, jak do kolegów z boiska, odnosił się do najbliższych.

To prawda, że kiedy w szczytowej formie Adam Małysz pokonywał Svena Hannavalda i Martina Schmitta, wchodził pan do szatni i udając, że nie oglądał zawodów, pytał o wyniki Polaka?

No, to właśnie było wchodzenie w rolę błazna, takie rozluźnianie napiętej sytuacji. Ale o takich rzeczach w Bielefeldzie mogłem mówić, kiedy strzelałem gole. To były dowcipy, które uchodziły komuś, kto był w formie. Dowcipów o Polakach też się nasłuchałem. Że Niemcy jadą do Polski na wakacje bez samochodu, bo on tam już jest. Sztuką jest śmiać się z siebie, a przecież w tym dowcipie było trochę prawdy. Takie były czasy. Niemcy już nie dodawali, że chłopaki ze Szczecina przyjeżdżali kraść auta na zlecenie niemieckich emerytów, którzy z ubezpieczenia chcieli sobie kupić nowe mercedesy, ale co tam. Trzeba było się pośmiać.

Pana kariera jest bardzo dziwna. Dwa razy przechodził pan do Herthy Berlin, za drugim razem nawet dopłacając do swojego transferu. Tak bardzo chciał pan udowodnić, że nadaje się do większego klubu?

Jakieś tam grosze rzeczywiście dołożyłem od siebie, ale w Berlinie dwa razy zaprzedałem się diabłu. Tłumaczenie tego szerszej publiczności mijało się z celem, kiedy mi nie wyszło, teraz po zakończeniu kariery mija się jeszcze bardziej. W kilku zdaniach da się to wyjaśnić na przykładzie Łukasza Piszczka, który po mundialu w Rosji powiedział, że jeszcze nigdy nie był tak źle przygotowany do turnieju i dlatego zawiódł. Ten sam Piszczek przeszedł później normalny okres przygotowawczy w Borussii Dortmund i jako 33-letni piłkarz jest najlepszym prawym obrońcą Bundesligi. Kiedyś trafnie moją karierę opisał mój przyjaciel. Powiedział, że w Bielefeldzie byłem koniem wyścigowym, a w Berlinie - pociągowym. Tak wyglądało moje przygotowanie fizycznie, byłem zajechany.

Ale co to znaczy, że zaprzedał się pan diabłu?

Nie powiedziałem "stop". Powinienem pójść do Huuba Stevensa czy Luciena Favre’go i wykrzyczeć, że nie tędy droga. Że mogę trenować dużo i ciężko, ale musi mieć to sens. Nie mogę pracować na pulsie 180 przez półtorej godziny, bo to mi nic nie daje poza zakwaszeniem organizmu, a ja czuję, że nie tylko się nie rozwijam, ale w tym rozwoju się cofam. W Berlinie trener przygotowania fizycznego zobaczył moje wyniki z Arminii i powiedział, że trzeba dużo poprawić. Pytałem, co niby trzeba poprawiać, bo mając takie wyniki strzeliłem 50 goli w dwa i pół roku. „Jak ja ci poprawię, to strzelisz 150” - usłyszałem. Zaufałem, chciałem, żeby tak było. No i strzeliłem. Ale sam sobie w kolano.

W Hercie miał pan problem nawet z dziennikarzami.

Zrobili wielką aferę z niczego. Z krytyką nigdy nie miałem problemu, uważałem ją za codzienność dla piłkarza, jednak nie pozwalałem mieszać spraw sportowych z rodzinnymi. Jeden dziennikarz napisał po moim słabym meczu, że jestem tak słaby, że współczuje moim dzieciom w szkole takiego ojca. To był cios poniżej pasa. Z kolejnego treningu odebrała mnie żona z córkami, jechaliśmy samochodem i zatrzymaliśmy się przy tym dziennikarzu. Otworzyłem tylne okna i powiedziałem: "Dziewczynki, powiedzcie panu, jak się czujecie w szkole". Tyle, nic więcej. Dziennikarz się zmieszał, zrobił się czerwony. Poprosiłem go, by zapytał moje córki osobiście o samopoczucie, ale jakoś nie chciał. Miałem potem duże nieprzyjemności zarówno w klubie, jak i z pracodawcą tego pismaka.

W reprezentacji Polski nie zrobił pan wielkiej kariery, a pożegnał się w swoim stylu: ogłaszając całemu światu, że w kadrze już grać nie będzie.

Wiele moich poglądów spotykało się ze ścianą zdziwienia, z jakimś dziwnym, nieprzyjemnym odbiorem. Nikt się nie zastanawiał, dlaczego nie dostaję powołań od Jerzego Engela, choć strzelam gola za golem i dwa razy zostaję królem strzelców. Engel powiedział, że drugoligowych zawodników się nie powołuje, ale kiedy Jacek Krzynówek spadł do drugiej ligi z Norymbergą, był podstawowym zawodnikiem kadry, a nawet jej kapitanem. Trenerzy szukali wymówek, żeby mnie nie powoływać. Wróciłem do kadry, kiedy przyszedł Leo Beenhakker, ale on nie znalazł czasu nawet na chwilę rozmowy ze mną. Spodziewałem się czegoś innego. Przyszedł ktoś nowy, miał być świeżą krwią, miał nie patrzeć na układy, ale widocznie słuchał swoich śmiesznych doradców, którzy mówili mu, żeby mnie nie brał, bo mam ciężki charakter. Naprawdę wtedy trzeba było szukać powodów nie do powoływania mnie, tylko do niepowoływania. Przyjechałem na zgrupowanie po ponad czteroletniej przerwie, telepałem się na Cypr, żeby zagrać jakieś marne 45 minut i zostać odstrzelonym. Żaden z trenerów nie znalazł dla mnie nawet pięciu minut. Zmiana powrotna, panu już dziękujemy. No to ja też już podziękowałem za takie wycieczki.

Była później jakaś okazja, by z tymi trenerami porozmawiać, o co chodziło? Na jakiejś rocznicy, wigilii?

Nie zapraszają mnie na jubileusze, na wigilie też. Jakbym dostał zaproszenie, to pewnie parę osób usłyszałoby taką prawdę, o której woleliby nie słyszeć, bo zburzyłaby im idealny świat. Oni żyją w swoim świecie, wymyślonym, dobrym dla ich samopoczucia. I to nieważne, że prawda jest gdzie indziej. Ale akurat z selekcjonerami to nie mam o czym gadać. Miałbym dziesięć lat po czasie zapytać Beenhakkera, dlaczego ze mną nie pogadał? Nie jestem pamiętliwy, w czym by mi to teraz pomogło? Zagrałem w kadrze dziewiętnaście meczów, strzeliłem cztery gole. Mogło być tego dużo więcej, ale nie było, świat się nie zawalił. Niektórzy po karierze się załamują, wpadają w depresję gangstera, bo nie potrafią odnaleźć się w codziennym życiu bez sportowych emocji. A ja się odnalazłem, płynne przeszedłem z kariery piłkarskiej do biznesowej.

Bardzo dużo ma pan tych interesów. Sklep w Berlinie, sklep w Duessledorfie, doradztwo personalne. Znajduje pan na to wszystko czas?

Mam tak wszystko poukładane, że zajmuję się już rozwijaniem kolejnych pomysłów. Mam firmę pośrednictwa pracy w Niemczech, szukam następnych wyzwań. Nie ma sensu siedzieć w domu i czekać aż kasza manna spadnie z nieba, trzeba działać. To jest ten element wychowania, który dostałem od rodziców i który chciałbym przekazać córkom. Mógłbym przecież stwierdzić, że wystarczy mi do końca miesiąca i w związku z tym dłużej sobie pośpię, a później pójdę pograć w tenisa. Mógłbym siedzieć w domu cały dzień i nie widzieć w tym problemu. Tylko czy byłoby to dobre dla moich dzieci, które widziałyby mnie na kanapie przed wyjściem do szkoły i w tym samym miejscu, kiedy by z niej wracały? Ojciec jest w domu, pieniądze też są. Nie można dawać takiego przykładu, bo nie na tym polega życie. Stawiam sobie cele także, by spełniały funkcje wychowawcze.

Jest pan rodzinny?

Jednym z powodów, dla których zdecydowałem nie zostawać trenerem, była właśnie rodzina. Bo piłkarz to nie ma czasu w weekendy, ale po treningu pędzi do domu, ma też wakacje, jakieś dni wolne. Trener jest w pracy ze 362 dni w roku, bo przez trzy jest chory. Moja żona poświęcała dla mnie swój czas, kiedy ja robiłem karierę, teraz w jakimś stopniu chcę oddać to, co dostałem. Miałem komfort pracy, teraz staram się go tworzyć. Chcę mieć wolne weekendy, żebyśmy mogli spędzać je wspólnie. Mam świadomość, że czas ucieka bardzo szybko i nic nie jest dane raz na zawsze. Życia też nie daje się na sto lat do dowolnego wykorzystania. Bardzo przeżyłem śmierć mojej mamy, która odeszła w wieku 53 lat, czyli dużo za wcześnie. Wiem, że trzeba robić wszystko, by zdążyć się spełnić, by być dobrym i szczęśliwym. Ja się spełniam z rodziną, cieszę się, że mogę patrzeć, jak dojrzewają moje córki. Jedna ma już 17 lat, druga wkrótce skończy 14. To, że jestem częścią ich życia, jest dla mnie najważniejsze.

Czego je pan uczy poza tym, że pieniądze nie są najważniejsze?

Każdy rodzic próbuje przekazać swoim dzieciom jakieś życiowe wartości, ale to jest tak, że jak się same nie sparzą, to ciężko im się do nich przekonać. Jest etap w życiu, kiedy nie myśli się, co będzie jutro. U mnie też się to zmieniało. Kiedy byłem w Widzewie, potrafiłem wyjść z Marcinem Zającem i Mirkiem Szymkowiakiem na Piotrkowską i dostać w ryj. Najważniejsze jednak, żeby z błędów, które się popełnia, umieć wyciągać wnioski. Bo błędy popełni każdy, także moje dzieci. Nie ochronię ich przed całym złem świata. Błędy trzeba jednak najpierw zauważyć, nazwać je, a później przegadać. Mam parę firm, zatrudniam kilku ludzi. Zawsze powtarzam im, że zasłużą na drugą szansę, ale tylko wtedy, jeśli będą potrafili się przyznać, że coś zrobili nie tak. Jeżeli przyjdą i powiedzą o swoim błędzie, nie będę widział w tym problemu, może da się to jeszcze wszystko naprawić. Ale jeśli zobaczę błąd, którego pracownik do samego końca będzie się wypierał, to szlag mnie trafi.

Miałby pan coś przeciwko, gdyby pana córka spotykała się z piłkarzem?

Wiem już o tym, że to nie ja decyduję, z kim będzie spotykała się moja córka. Nawet najmniejsza chęć wpłynięcia na jej wybór mija się z celem, a może mieć nawet odwrotny efekt. Trzeba być otwartym. Oczywiście, kiedyś myślałem, że będę miał schowany za drzwiami kij bejsbolowy i każdy, kto przyjdzie do moich córek, dostanie najpierw po kolanach, ale później zweryfikowałem swoje plany. Nauczyłem się pokory.

Ale ścianę chwały w swoim domu w Berlinie pan ma. Powycinane zdjęcia z gazet, tytuły o "Królu Arturze".

Ściana to efekt szacunku do prezentów, które dostałem. To są pamiątki z trzydziestych czy czterdziestych urodzin, z zakończenia kariery. Mógłbym wszystko wrzucić do piwnicy, tyle że ja nie mam piwnicy. Żona mnie namówiła, żeby to wszystko ładnie pokazać, bo trzeba być dumnym z tego, co się osiągnęło. Uważam, że ma rację, chociaż nie jest tak, że jak nie pójdę każdego ranka do tego pokoju, to nie potrafię normalnie żyć. A z "Króla Artura" bardzo się cieszę, bo to przydomek, który dostałem w Niemczech, jako obcokrajowiec. Ochrzcili mnie tak kibice i tak mówią na mnie w Bielefeldzie do dziś. Szkoda, że nie przeniosło się to do Berlina, tutaj mógłbym być najwyżej jakimś paziem. Korona spadła mi głęboko. Do piwnicy, której nie mam.

Przeczytaj pozostałe teksty tego autora ->

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×