Rafał Gikiewicz: W Polsce jest mnóstwo nienawiści

Getty Images / Michael Kienzler/Bongarts / Na zdjęciu: Rafał Gikiewicz
Getty Images / Michael Kienzler/Bongarts / Na zdjęciu: Rafał Gikiewicz

- Usłyszałem: jak koledzy zobaczą, że przyszła ci...a, to cię zgaszą - mówi Rafał Gikiewicz. Bramkarz Unionu Berlin ma dwa cele: awans do Bundesligi i powołanie do reprezentacji Polski.

Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: Gra w Bundeslidze to pana marzenie?

Rafał Gikiewicz, bramkarz Unionu Berlin: To byłoby największe osiągnięcie w karierze, większe niż zdobycie mistrzostwa Polski ze Śląskiem Wrocław.

Mocne słowa.

W sezonie 2011/12, gdy wygraliśmy ekstraklasę, rozegrałem tylko sześć meczów w lidze. Dołożyłem małą cegiełkę do tytułu, wielu lepszych ode mnie piłkarzy nie ma w CV mistrzostwa Polski. Union Berlin jeszcze nigdy nie występował w Bundeslidze, kibice żyją naszymi wynikami, możliwością wywalczenia awansu, marzą o derbach z Herthą. Gram w każdym meczu, jestem jednym z liderów szatni, piszę swoją historię. Wolę być królem na małym statku niż majtkiem na wielkim okręcie. Do Niemiec trafiłem z rezerw Śląska, bez znajomości języka, nikt nie dawał mi szans. Teraz kibice Unionu mówią, że będą malować murale z moją podobizną, o czymś to świadczy.

ZOBACZ WIDEO Krzysztof Piątek szokuje. "W jednej akcji potrafi trafić dwa razy"

Oni tak na poważnie?

Czuję, że mnie lubią. Jestem otwarty na kontakt z kibicami, często zapraszam ich na spotkania ligowe. Lubię podejść pod trybuny po meczu, rzucić swoją koszulkę, piątkę przybić. Jestem normalnym, uśmiechniętym gościem, nikogo nie udaję. Bez względu na sytuację trzeba pozostać człowiekiem, dla mnie to najważniejsze. W Niemczech szanuje się mnie za to, jak gram, jaki mam wpływ na zespół. Nikt z drużyny nie obraża się, że nie poszedłem z nim na miasto, czy nie napiłem się wspólnie piwa. Tych różnic pomiędzy polską a niemiecką piłką jest wiele.

Dlaczego Kapustka nie przebił się we Freiburgu? Trener Christian Streich miał jedną podstawową i najważniejszą zasadę: trzeba zap...ć w defensywie.

Ostatnio był pan na meczu Lecha z Legią w ekstraklasie. Jak wrażenia?

Dobrze, że przynajmniej jakieś gole padły. Parę lat nie byłem na meczu ekstraklasy i szczerze przyznam, że spodziewałem się większych emocji, szczególnie jeżeli mówimy o dwóch czołowych zespołach ligi.

Jak hit naszej ligi wypada na tle 2. Bundesligi?

Drużyny nie pokazały pomysłu na grę, intensywności i prób rozegrania akcji od tyłu. W zasadzie była tylko walka. Nasze topowe zespoły miałyby ciekawą przeprawę w starciach z moim zespołem, Hamburgiem, FC Koeln, St. Pauli czy kilkoma innymi drużynami z drugiej ligi niemieckiej. W Niemczech jest lepsza organizacja gry, wyższy poziom wyszkolenia taktycznego. Mamy w Polsce dobrych piłkarzy, ale spotkanie Lecha z Legią nie było najlepszą reklamą naszej piłki. Zmartwiła mnie też otoczka.

To znaczy?

Na Union przychodzi ok. 20-23 tysięce kibiców na każde spotkanie. Fani piją piwo, jedzą kiełbaski i świetnie dopingują. Natomiast w Polsce jest mnóstwo nienawiści. Wzajemne wyzywanie się, czyhanie na błąd piłkarza, żeby tylko go obśmiać, zbluzgać. Nie potrafię tego zrozumieć. Pokazywałem chłopakom z szatni Unionu zdjęcia z trybun w Poznaniu, byli pod wrażeniem wielkości stadionu i oprawy. W Niemczech kibice bardziej skupiają się na piłce, dopingu, potrafią bić brawo nawet po stracie piłki, za sam pomysł odważniejszego zagrania. A, i jeszcze jedno, nie jestem w stanie zrozumieć wymówek po meczach polskiej ligi.

Co pan ma na myśli?

Na przykład trenera Legii, Ricardo Sa Pinto, który tłumaczył, że murawa była zła, że sędzia przeszkodził. Szanujmy się trochę, warunki dla dwóch drużyn są zawsze takie same. Nasz trener w Unionie, Urs Fischer, nie szuka winnych dookoła, gdy damy ciała. Po prostu mówi, że zawiedliśmy. 2. Bundesliga to w Polsce niedoceniane rozgrywki, a występuje w niej tylko dwóch Polaków: ja i Waldemar Sobota w St. Pauli. Kolega z drużyny Carlos Mane mówił, że miał ofertę z Legii, ale wolał przyjść na wypożyczenie do Unionu. Poza tym dziwi mnie jeszcze jedna rzecz.

Jaka?

Zdarza się, że w szatni polskiego klubu nie można porozumieć się w ojczystym języku, tylko trzeba dostosować się do przyjezdnych. To absurd. Mój trener w Unionie powiedział, że nawet gdybym był mistrzem świata, a nie znał niemieckiego, to i tak siedziałbym na ławce. W Niemczech jestem już piąty rok, to był świetny ruch.

Przeczytaj: Arkadiusz Milik dla WP SportoweFakty: Chcę więcej

Dotąd grał pan regularnie w Eintrachcie Brunszwik przez dwa sezony w 2. Bundeslidze, później spędził dwa lata na ławce rezerwowych Freiburga w Bundeslidze i od lata 2018 roku jest pan zawodnikiem Unionu, który walczy o awans do najwyższej ligi w Niemczech.

Gdy podpisywałem kontrakt w Unionie powiedziałem, że przyszedłem zrobić awans. Dyrektor sportowy się zaśmiał i zapytał, czy zdaje sobie sprawę, które miejsce zajęli w zeszłym sezonie. Wiedziałem, że ósme, tak samo jak zdawałem sobie sprawę, że mają kłopoty w defensywie. "Ja to przyszedłem zmienić!" - stwierdziłem. Dyrektor się śmiał.

Obecnie jesteście na trzecim miejscu dającym grę w barażach o Bundesligę, a do lidera tracicie tylko trzy punkty.

Dlatego mówię wprost: gramy o awans. W klubie mamy niby zakaz wypowiadania się na ten temat, ale ja już się raz wychyliłem. Trener wziął mnie później na rozmowę i przyznał, że szanuje moje nastawienie, że potrzebuje kilku wariatów w drużynie. W tabeli jest straszny ścisk, każdy z każdym może punkty zgubić, trzeba je wyszarpać, dlatego bardzo ważna jest koncentracja i powtarzalność. To wszystko mnie jednak nakręca: zainteresowanie mediów, fakt, że nasze mecze pokazują w telewizji, w najlepszych godzinach. Czuje się tę presję, adrenalinę.

Bardzo chciałbym wywalczyć awans z Unionem, to niezwykły klub. Nie ma tu komercji, gonienia za pieniądzem. Wszyscy zarabiamy podobnie, nikt nikomu noża w plecy nie wbija. Drużynę otaczają wspaniali ludzie. Jest na przykład pan Joachim, ma 80 lat, jakiś czas temu zmarła mu żona i zwrócił się do klubu o dożywotni karnet. Poprosił też o możliwość pracy na terenie Unionu, bo jak stwierdził: "w domu to on też zaraz umrze". Grabi liście, przychodzi na każdy nasz trening, nawet na zbiórki, gdy jedziemy na spotkanie wyjazdowe. Życzy mi zawsze meczu bez straty gola. Wie, że mój cel to dwanaście takich spotkań w sezonie. Pan Joachim w każdy poniedziałek kupuje niemieckie gazety, wycina każdy artykuł na temat drużyny i chowa do plastikowego pudełka na kanapki. Awans do Bundesligi to jedyne marzenie tego człowieka. Bardzo chciałbym je spełnić.

To pana najlepszy czas w karierze?

W Eintrachcie też miałem dwa super sezony, robię swoje, ale to nie jest moje ostatnie słowo. Cieszę się, że jestem wysoko ocenimy za to, co robię w tym sezonie. W domu na lodówce wisi kartka, na niej kilka celów na 2019 rok. Jeżeli zrobimy awans, to pójdą za tym grubsze rzeczy.

Na kartce zapisał pan też słowo "reprezentacja"?

Wstaję rano po to, żeby realizować swoje cele. Najlepszą rzeczą, jaka może spotkać piłkarza, to gra w drużynie narodowej, dlatego reprezentacja to moje marzenie. Przy Arturze Borucu jestem przecież młodzieniaszkiem, a on w wieku 39 lat występuje w Premier League (Gikiewicz ma 31 lat - przyp. red). Łukasz Fabiański też mówi, że może jeszcze wiele poprawić, a jest straszy ode mnie, ma 33 lata. To dlaczego mam o kadrze nie marzyć? Przecież nigdzie się nie wpraszam. Jak trzeba będzie, to ugoszczę selekcjonera w Berlinie, trenerzy przyjadą na Union, wygodnie usiądą na trybunach, zobaczą, jak bronię, jak wyprowadzam piłkę nogami. Kadra to dla mnie deser. Jak się tam pojawię, to wstydu nie przyniosę.

Niedawno spotkał pan selekcjonera, ale byłego. Na wakacjach.

Trafiłem na trenera Adama Nawałkę w styczniu tego roku, w Omanie. Śmiałem się, że gdybym spotkał pana trenera rok wcześniej, to dopytałbym, dlaczego mnie nie powołał. To bardzo sympatyczny i rodzinny człowiek, miło porozmawialiśmy. Trener wspomniał, że podczas jego kadencji pan Tkocz śledził moje losy. Na moim meczu z Borussią w poprzednich rozgrywkach był również asystent Bogdan Zając.

I na przykład z powodu reprezentacji nie żałuje pan dwóch lat na ławce we Freiburgu?

Tak ciężko jak tam, nigdy nie trenowałem. Miałem świetny kontakt z trenerem bramkarzy Andreasem Kronenbergiem. Analizy z tym szkoleniowcem wiele mnie nauczyły, poprawiłem grę na linii, grę jeden na jednego, wyprowadzenie piłki. We Freiburgu nauczyłem się, że trening jest jak mecz. Gdybym miał wybierać jeszcze raz, niczego bym nie zmieniał.

Potrafi pan wytłumaczyć, dlaczego we Freiburgu nie przebił się jeden z większych talentów polskiej piłki Bartosz Kapustka? W Bundeslidze zagrał tylko siedem razy.

Kapustka to wielki talent, z piłką przy nodze jest niesamowity. Ale miał problem z grą w defensywie, no i trochę z wykańczaniem akcji. Nie odstawał bardzo, ale nie był też na topowym poziomie, a taki trzeba utrzymywać, żeby grać w Bundeslidze. Poza tym trener Christian Streich miał jedną podstawową i najważniejszą zasadę: trzeba zap...ć w defensywie.

A pan jest gotowy na Bundesligę? Do tej pory zagrał w tych rozgrywkach tylko dwa razy.

Niektórzy świetnie spisują się na treningach, zakładają kolegom siatki, dryblują, ale wysokich umiejętności nie potrafią pokazać w meczu. Pamiętam swój mecz w poprzednim sezonie w Dortmundzie. Gdy wybiegłem na boisko z szatni to kibice Borussii zaczęli tak mocno gwizdać, że czułem wiatr na policzkach. Wolę, gdy 80 tysięcy ludzi na mnie ryczy, niż 2 lub 3 tys. obserwują. Myślę, że nabrałem doświadczenia, że bym sobie w tej lidze poradził.

Pewności siebie też pan się nauczył, czy nigdy nie było z tym problemu?

Mój trener mentalny, z którym kiedyś współpracowałem, powiedział mi ważne zdanie: "do szatni masz wlatywać jak orzeł. Bo jak koledzy zobaczą, że przyszła cipa, to cię zgaszą". Bez pewności siebie nie zaistniejesz. Nie mówię o arogancji, trzeba umieć przyjąć krytykę, pośmiać się z siebie. Ja nie jestem bufonem ani kozakiem, ale nie będę też cichociemny. Potrzebuję tylko zdrowia, a na pewno nie zginę.

Zobacz także: Sebastian Szałachowski. Igraszki z diabłem

Źródło artykułu: