Jacek Krzynówek: Piłka uratowała mi życie

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Myśli pan czasem o sobie jako o tym, kto przecierał szlaki Lewandowskiemu, Łukaszowi Piszczkowi czy Kubie Błaszczykowskiemu?

Kiedy wyjeżdżałem do Niemiec, w Bundeslidze było już chyba dziesięciu piłkarzy z Polski. Ale oczywiście cieszę się, kiedy ktoś mówi, że dołożyłem swoją cegiełkę do tego, by na zawodników z naszego kraju patrzono przychylniej. Wydaje mi się, że teraz nie chodzi już tylko o rynek niemiecki, ale po prostu europejski. We Włoszech kiedyś był tylko Marek Koźmiński, a teraz nasza kolonia w Serie A jest gigantyczna.

Myśli pan, że dziś młodym zawodnikom jest łatwiej wyjechać, bo nie przeżywają szoku w zderzeniu z zagranicą?

Ja przed Norymbergą byłem w Radomsku, Częstochowie i Bełchatowie. Wszystko w okolicach mojego domu. W szkole niby przez trzy lata uczyłem się niemieckiego, ale na początku nie potrafiłem powiedzieć choćby jednego zdania. Może i ktoś w szatni się ze mnie śmiał, ale skoro nie rozumiałem, to nawet nie było mi przykro. Do klubu trafił jednak także Tomasz Kos, który porozumiewał się już po niemiecku, a Darius Kampa przypomniał sobie, że mówi po polsku, więc nie czułem się samotny. Zanim złapałem kontakt z drużyną w szatni, po prostu wychodziłem na trening i udowadniałem, że piłkarsko od nikogo nie odstaję. Moja aklimatyzacja trwała bardzo krótko, bo wspólny język z zespołem znalazłem na boisku.

Nie miał pan żadnych kompleksów?

Kompleksów nie, obawy tak. Nagle wyjechałem 800 kilometrów od domu, do obcego kraju. Kiedy kierowca prezesa Tadeusza Dąbrowskiego zawiózł mnie do Norymbergi i zostawił w hotelu, miałem czekać przez dwie godziny na menedżera. Rozpłakałem się i powiedziałem, że wracam do Polski. Zastanawiałem się, co ja tam w ogóle robię. Pierwszy miesiąc naprawdę był trudny, ale nie ze względu na treningi, ale na moją psychikę. Dzięki Kosowi i Kampie, moim bratnim duszom, było mi łatwiej, bo trzymaliśmy się razem, ale potrzebowałem trochę czasu, by przyzwyczaić się do nowych okoliczności. Po kilku tygodniach od niemieckiego bolała mnie głowa - to ciężki język, a lekcje miałem każdego dnia. Wiedziałem, że im szybciej będę się umiał porozumiewać, tym łatwiej będzie mi żyć, nie tylko w drużynie. Miałem chwile zwątpienia, ale kiedy zaczynał się trening, wracałem do żywych. Wiedziałem, że mnie przyjmą i zaakceptują, bo potrafiłem grać w piłkę.

Kiedy pan poczuł, że udało się już zdobyć szacunek kolegów?

Właściwie to we wszystkich meczach grałem od samego początku, ale w pierwszej kolejce wygraliśmy 3:0, a ja miałem chyba dwie asysty. Poczułem zaufanie drużyny. Koledzy zrozumieli, że nie jestem tym typem piłkarza, który świetnie prezentuje się podczas treningu, a zawodzi na meczu. Boisko zweryfikowało moją przydatność, od razu było widać, że nie mam w sobie bariery, która blokowałaby mnie przed pokazaniem swoich umiejętności w Bundeslidze. Zmieniło się też podejście do mnie jako Polaka.

To znaczy?

Wie pan, jak nas tam kiedyś traktowali - jak złodziei i pijaków. Jak szliśmy z żoną na zakupy i ochrona sklepu usłyszała język polski, to chodzili za nami sprawdzając, czy niczego nie wynosimy. Ale potem pokazały się zdjęcia w gazetach i byłem już swój. Zaakceptowany. Miałem ciężkie momenty, ale to pewnie nic wyjątkowego, że tęskniłem za krajem. Z Anetą jeździliśmy do Polski, jak tylko mieliśmy dwa dni wolnego. Później to się zmieniło. - "A może lepiej zwiedzić coś w okolicy?" - pytała.

Mówił pan, że dla piłkarza sztuką jest się odciąć od zamieszania wokół. Jak pan to robił?

Wydaje mi się, że praca nad sobą dawała mi siłę. Oczywiście miałem gorsze momenty, kiedy mi się zwyczajnie nie chciało - jak w każdej pracy. Jakiś miesiąc do świąt, a ja myślałem, że fajnie byłoby już pojechać do domu i marudziłem, że jeszcze trzeba zagrać tyle meczów. Ale nigdy nie odpuszczałem.

Prawie dwadzieścia lat temu odwiedziłem pana rodzinny dom w Chrzanowicach. Mama poczęstowała mnie rosołem…

Odebrała pana z dworca w Gorzędowie. Przyjechała rowerem. Pamiętam.

Nie odfrunął pan w świecie wielkiej piłki, bo pochodzenie trzymało pana przy ziemi?

Bo ja wiem, czy chodzi o to, że Chrzanowice to wieś? Raczej o wychowanie. Szanowałem pieniądze, bo nie miałem ich, kiedy byłem młody. Później już mogłem sobie pozwolić na droższe rzeczy, ale zawsze znałem umiar. Pozytywne jest to, że chociaż skończyłem grać w piłkę dziesięć lat temu, kibice robią sobie ze mną zdjęcia i ciągle słyszę: "Panie Jacku, pan się nie zmienił, woda sodowa nie uderzyła panu do głowy, jest pan normalnym człowiekiem, z którym można pogadać". To dla mnie budujące. W reprezentacji Polski rozegrałem 96 meczów, to super wynik, nigdy nie śmiałem nawet marzyć o takiej karierze. Przede mną i po mnie było wielu zawodników dużo bardziej utalentowanych, którzy nawet nie zbliżyli się do takiego wyniku. Nikt mi tego nie zabierze, a że nie wszystkim podobała się moja gra, to mnie zawsze tylko mobilizowało.

Jakie wartości były w pana domu najważniejsze?

Przede wszystkim skromność. Z natury jestem bardzo wstydliwy. Dla mnie pozowanie do zdjęć, albo branie udziału w reklamach zawsze było wielkim stresem. Stres czułem też na boisku przed meczem, ale jak był pierwszy gwizdek to stres przechodził, zajmowałem się realizacją taktyki. W domu liczyła się też pracowitość. Nie przelewało się, był szacunek do pieniądza. Tego się trzymam.

Pensja nigdy nie zaszumiała panu w głowie?

Oczywiście, że były takie momenty, kiedy wydawałem więcej, niż powinienem. Ale chyba każdy ma taki okres. Przychodzi jednak taki czas, kiedy myśli się już o tym, co będzie za dwadzieścia czy trzydzieści lat i wraz z tym opamiętanie. Kiedyś zarobki w piłce były dużo mniejsze niż teraz, trzeba było odłożyć, dobrze zainwestować. Im wcześniej współcześni piłkarze to zrozumieją, tym dla nich lepiej i życie po karierze będzie łatwiejsze. Gra w piłkę jest jak sen, mija bardzo szybko i budzisz się sam, bez ludzi, którzy zawsze chcieli ci pomóc. Jeden urząd, drugi, a ludzie patrzą, że ten Krzynówek normalnie na poczcie stoi, bo chce nadać przesyłkę czy coś załatwić. Często podstawowe sprawy urastają nagle do wielkich problemów. Nie da się po karierze położyć brzuchem do góry i patrzeć, jak rośnie. Kiedy budowaliśmy dom, jeden z fachowców mówi do mnie: "Panie Jacku, miałem o panu inne wyobrażenie. Dużo rzeczy robi pan sam, można się od pana nauczyć". Nie odleciałem, nie odpłynąłem. Na wsi liczyła i liczy się ciężka, uczciwa praca. Tu jest inne życie niż w mieście.

Bardzo późno trafił pan do piłki.

Żeby zarobić pieniądze jeździłem zbierać truskawki. Przez dwa lata pracowałem także w swoim zawodzie - stolarza. Dopiero jako osiemnastolatek przeszedłem z klasy "B" do trzecioligowego RKS Radomsko. Wcześniej nie miałem żadnego profesjonalnego trenera. Po pięciu latach zadebiutowałem w reprezentacji.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×