Z powodu zagrożenia epidemią koronawirusa, apelujemy do Was, byście unikali dużych skupisk ludzkich, uważali na siebie, poświęcili czas sobie i najbliższym. Zostańcie w domu, poczytajcie. Pod hasztagiem #zostanwdomu będziemy proponować Wam najlepsze teksty WP SportoweFakty z ostatnich lat.
Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: Miał pan sodówkę?
Artur Boruc, były reprezentant Polski, bramkarz AFC Bournemouth: Pewnie, że tak.
Kiedy?
Trochę w Legii i w Celticu. Zacząłem zarabiać większe pieniądze i kompletnie mi odbiło. Pieniądze mnie wypaczyły i cieszę się, że w miarę szybko pojąłem, że nie tędy droga.
Piłkarze raczej niechętnie się do tego przyznają.
Sodówka jest czymś naturalnym w sporcie wyczynowym. Zwłaszcza kiedy osiągasz sukcesy i pojawiają się duże pieniądze. Ludzie, którzy pod względem finansowym mogą pozwolić sobie na więcej, są z góry lepiej traktowani. Mają wtedy poczucie, że dzięki kasie można więcej i tak właśnie psuje się głowa. Myślę, że nie trzeba nawet wyjeżdżać z kraju, zawodnikom z naszej ligi też odbija, mają dobre kontrakty jak na polskie warunki, co później przekłada się na ich zachowanie.
ZOBACZ WIDEO: Mateusz Borek dla WP SportoweFakty: Lewandowski udowodnił, że Niemiec nie musi zarabiać najwięcej [cała rozmowa]
W jaki sposób sodówka objawiała się u pana?
Dziś już pewnie nie spóźniłbym się specjalnie na samolot, żeby następnego dnia polecieć sobie prywatnym. To było chore. Po jakimś czasie dało mi to do myślenia.
Po długim czasie?
Zanim zorientowałem się, że coś jest nie tak, minął rok, półtora.
Dało się tego uniknąć?
Na pewno masz większe szanse, jeżeli otaczasz się ludźmi, którzy powiedzą ci w twarz, że przeginasz, bo w momencie, gdy dobrze sobie radzisz, widzisz się w krzywym zwierciadle. W tamtym czasie na nowo poznałem swoich przyjaciół, to była cenna lekcja. Konkretna weryfikacja nastąpiła po rozwodzie, nie zostało mi wielu znajomych z tamtego okresu. Uświadomiłem sobie wtedy, co robię dobrze, a co nie.
A zanim pan to zrobił, to co myślał?
Nie zadawałem sobie pytań, po co gram, do czego mnie to doprowadzi, co jest tak naprawdę ważne. Po prostu to robiłem. Jesteś młody, rozpoznawalny, co trochę łechta ego, zarabiasz pieniądze i trochę się w tym gubisz. Myśleć zaczynasz dopiero po latach i dochodzisz do wniosku, że tak naprawdę przez większy czas jechałeś na bajerze, a mogłeś zrobić coś poza piłką, albo kilka rzeczy załatwić w inny sposób.
Pan raczej nie żałuje tego, co robił.
Przygodę z piłką przeżyłem tak, jak chciałem, a nie jak chciał ktoś inny. Dlatego nie zawsze mówiłem "tak", gdy druga strona na to liczyła.
Po latach, gdy patrzy pan na wiele spraw z dystansem, coś by pan zmienił?
Pewnie mniej bym pił.
Szczera ocena sytuacji.
Z jednej strony alkohol czasami pomagał, bo na przykład na rauszu starałem się dwa razy bardziej i rzeczywiście dzięki temu lepiej szło mi na boisku. Ale często przeszkadzał w życiu.
Alkohol był bo musiał, bo pomagał?
Wydawało mi się wtedy, że jest mi potrzebny. Że pijąc, robię dobrze, że to słuszna decyzja. Zresztą, to był etap, w którym każdą swoją decyzję uznawałem za fajną. Młodzieżowa głupawka - to chyba dobre określenie. W Legii bardzo długo nie mogłem pić alkoholu, ponieważ się leczyłem. I bardzo fajnie wspominam ten okres. W Szkocji dostosowałem się do tamtejszych zwyczajów. Na Wyspach idzie się ze znajomymi do pubu, zamawia piwa i siedzi. W Glasgow było z kim, wychodziliśmy czasem z Johnem Hartsonem, Chrisem Suttonem, Stiliyanem Petrovem czy Neilem Lennonem. Uczestniczyłem w tym wszystkim całym sobą. Myślałem, że tak trzeba, nie protestowałem, nie czułem, że wypadałoby coś zmienić. Zamknąłem się w czymś takim na kolejne kilka lata i w tym tkwiłem.
Stąd niektóre kiksy, dziwne gole?
Że na trzeźwo bym ich nie przepuścił? Bramkarz ma trochę trudniej. Czasem źle postawisz nogę, albo na sekundę się wyłączysz i może zaskoczyć cię prosta sytuacja. Stąd "babole".
A grał pan kiedyś na podwójnym gazie?
Tak, ale nie powiem gdzie i z kim.
Pan lubi adrenalinę.
Lubię.
I żeby nie było nudno pojechał pan na Ibrox Stadium kibicować Legii w eliminacjach Ligi Europy. A fani Rangersów przecież pana nie znoszą.
Spontan, jak zwykle. Dzień przed meczem odwiedził mnie kolega, który leciał na spotkanie z Sosnowca. Namawiał, że fajnie gdybym też się zabrał, ale wiadomo: trening, inne obowiązki, nie mogłem. Już wcześniej długo o tym myślałem, w sumie nie dopuszczałem myśli, że zabraknie mnie na Ibrox, ale kilka dni przed meczem okazało się, że jest problem. Trener Eddie Howe zaczął przebąkiwać, żeby przypadkiem nic dziwnego nie przyszło mi do głowy.
I przyszło.
Czasem warto zrobić coś szalonego, czego przez moment można żałować, ale później wspomina się do końca życia. Dlatego na lotnisku pomyślałem: "a może jednak?”. To był impuls, pojechałem.
Trochę się pan spóźnił.
Powiedzmy, że było to kontrolowane spóźnienie, celowo nie wszedłem na stadion za szybko. Poza tym pojawiły się drobne komplikacje. Dostałem telefon ze swojego klubu, że boją się o moje bezpieczeństwo. Ktoś nawet wpadł na pomysł, że wejdę na Ibrox, ale z ochroną, co mnie rozbawiło. Policja długo nie chciała mnie wpuścić, ale się uparłem. Przekonywałem, że przecież nie przyjechałem do Glasgow się awanturować, tylko wspomóc dopingiem mój były klub. Wyszło bardzo dobrze, nikt mnie nie zaczepiał, wróciłem na czas do Bournemouth, następnego dnia trenowałem z drużyną. Tragedii nie było.
Wspomnienia wróciły? Lubił pan wyprowadzać z równowagi fanów Glasgow Rangers grając w Celticu.
Przyznam, że zupełnie inaczej przeżywa się mecz na trybunach. Byłem skupiony na dopingu, nie za bardzo kontrolowałem, co działo się na boisku. Z boku stadion wydaje się dużo większy. Na trybunach jest zdecydowanie więcej emocji.
Na drugi dzień był pan w szkockich gazetach z megafonem w ręku.
Ktoś zapytał, czy przy okazji mogę coś krzyknąć przez megafon. Nie trzeba było drugi raz powtarzać, to też był spontan.
Dla trenera Eddiego Howe’a ten spontan był szokiem.
Powiedziałem trenerowi, że Legia to mój klub i chciałem wspomóc ją dopingiem. A poza tym byłem grzeczny, nie robiłem dziwnych akcji. Te argumenty wystarczyły, trener zrozumiał, nie zostałem ukarany. To facet, który swoje przeżył, nie jest zadufanym gościem, który nie myśli i nie wychyla się poza pewne ramy. Dobrze nam się współpracuje i jeden epizod nie mógł popsuć naszej relacji. Poza tym, lubię takie sytuacje, kiedy muszę się bardziej spiąć w treningu, lepiej mi wtedy idzie. Dzień po meczu Legii z Rangersami trenowałem bardzo dobrze, nikt nie miał o nic pretensji. Tylko koledzy z zespołu trochę nie dowierzali, że w odstępie kilkunastu godzin pokonałem taki kawał drogi. No i Andrzej Fonfara (bokser - red) się na mnie obraził. Planowaliśmy pojechać na Ibrox razem, ale powiedziałem mu, żeby nie przylatywał ze Stanów Zjednoczonych, bo to nie wypali. Coś nagle strzeliło mi jednak do głowy.
Ma pan już prawie 40 lat i dalej utrzymuje się na topie. Bo chyba samą obecność w zespole Premier League można tak nazwać?
Właśnie nie wiem. Jeżeli chodzi o grę, to na pewno, ale siedzenie na ławce? Z drugiej strony to naturalna kolej rzeczy, ponieważ jestem już u schyłku kariery. Coraz mniej kopię się po głowie, pojawili się młodzi zawodnicy, którzy wchodzą do gry. Są oczywiście trenerzy, którzy przywiązują się do nazwisk i wiek nie gra dla nich roli, ale w dobie niesamowicie dużego pieniądza raczej promuje się młodych, na nich stawia i robi z nich gwiazdy. To jest na pierwszym planie.
Powiedział pan "u schyłku".
Od kilku lat już tak.
Kiedyś przypuszczał pan, że będzie grał do trzydziestki.
Piłka mi w życiu nie przeszkadza i bardzo się cieszę, że jeszcze to robię.
W poprzednim sezonie pokazał pan, że jeszcze nie zardzewiał. Po półtora roku przerwy znowu bronił w Premier League.
Kilka meczów w życiu rozegrałem, mam spore doświadczenie i z tego powodu łatwiej było mi wrócić z marszu do regularnego bronienia. Może niewiele osób wie, ale drugi bramkarz pracuje ciężej niż pierwszy i to też utrzymało mnie w ryzach. Długo i sumiennie zasuwałem, była satysfakcja, że wróciłem do bramki. Chciałem wszystkim udowodnić, że jestem lepszy od Asmira Begovicia.
W tamtym sezonie wskoczył pan do składu, ale obecny zaczął jako drugi bramkarz. Dlaczego?
Trener jasno przedstawił mi sytuację: że chciałby dać szansę młodemu, zobaczyć, jak wygląda w meczach o stawkę. Przyznałem mu rację, jak zmieniać, to właśnie teraz, trener wybrał dobry moment. A że moim kosztem? Trudno.
Rola rezerwowego niemal zawsze była dla pana etapem przejściowym.
Teraz też się nie położyłem. Pracuję, robię to, na co mnie stać. Mamy w składzie młodych perspektywicznie bramkarzy, którzy mogą w przyszłości namieszać. Jest 20-letni Irlandczyk Mark Travers powoływany do reprezentacji, 21-letni Anglik Aaron Ramsdale, który jest mistrzem Europy do lat 19 i naszym numerem 1. Ja bardziej pomagam w klubie, chcę być dla małolatów wzorem, czasem coś podpowiem, a jeżeli któryś się czegoś ode mnie nauczy, to będzie miło.
Wspomina pan czasem udane mecze?
Myślę, że mecz z Milanem w Lidze Mistrzów był bardzo dobry, chociaż nie mogę być z niego do końca zadowolony. Gola w dogrywce strzelił mi Kaka, a ja nie rzuciłem się na niego, tylko czekałem aż podejdzie.
To była sytuacja sam na sam, z boku wydawało się, że nie ma pan szans tego wybronić.
Strzelił mi między nogami, a ja ich nie złączyłem tak, jak zawsze. Nauczyłem się tego w juniorach w Pogoni Siedlce. Często braliśmy udział w turniejach halowych i prawie zawsze trafialiśmy na Lechię Gdańsk. Ich bramkarz wychodził do napastników i rzucał im się pod nogi, nikt mu nie mógł gola strzelić. Próbowałem to powtarzać, ale długo nie wiedziałem jak. Dupę miałem zbitą co dwa dni, usiąść nie mogłem. Nauczyłem się trochę innej techniki, z upadkiem na pięty i pośladki. W wielu sytuacjach właśnie w taki sposób zatrzymywałem napastników. Szkoda, że nie Kakę.
W czasach pana gry w Glasgow to była reguła: im trudniejszy rywal, tym Boruc lepiej bronił.
W takich meczach nie ma się nic do stracenia. Jest też więcej pracy, dlatego to może tak wyglądało.
W szatni Celticu podobno nie znosił się pan z Aidenem McGeady'm.
I tak miałem do niego anielską cierpliwość. Przez to, że był dobrym piłkarzem przymykałem oko na wiele jego zachowań. Małolat cwaniaczek, to był etap jego sodówki. Wydawało mu się, że wie wszystko, ja też uważałem wtedy, że jestem mądrzejszy. Spotkali się dwaj sodziarze, starliśmy się i tyle, coś tam się wydarzyło.
Dobrze, że wtedy nie trenował pan boksu, bo mogłoby się skończyć nokautem. Teraz ćwiczy pan regularnie.
Wcześniej robiłem to dla fanu i po alkoholu, więc nie miało to nic wspólnego z boksem. Ale w ramach treningu w klubie mamy zajęcia w sali bokserskiej. To dużo bardziej wymagający sport niż piłka, angażuje wszystkie mięśnie. Boks pomaga mi utrzymać tkankę tłuszczową na odpowiednim poziomie. Trzeba się mocno napocić, dlatego staram się tam chodzić przynajmniej raz w tygodniu, bo w normalnym trybie treningowym za szybko złapałbym kilka kilo. To już nie ten sam metabolizm, co kilka lat temu. Po zajęciach z boksu czuję się młodszy. A jak wejdzie cios, to mam radość jak po dobrej interwencji w bramce.
Na drugiej stronie przeczytasz między innymi, co Boruc myśli na temat powrotu do Legii, jakie ma plany na przyszłość i dlaczego wzrusza się przy "Kuchennych Rewolucjach".
[nextpage] Jakie ma pan plany na najbliższą przyszłość, co dalej?
Chciałbym żeby młodsza córka skończyła w Bournemouth szkołę, odpowiednik polskiej podstawówki, to byłoby idealne rozwiązanie, Amelia potrzebuje na to półtora roku. Co później? Plan jest taki, żeby wyjechać z rodziną do Stanów Zjednoczonych pożyć sobie chwilę, albo dłużej.
Mówi pan tylko o życiu w USA, czy też o graniu w piłkę?
O grze nie. Po wojażach w Glasgow i Anglii chciałbym w końcu budzić się codziennie ze słońcem na twarzy. Od dawna rozmawiamy z Sarą o Los Angeles.
Czyli pana powrót do Legii mocno się oddala.
Pytanie, czy to ma sens, czy Legia byłaby w ogóle zainteresowana. Nie chcę robić klubowi pod górkę, mam swoje lata, w Legii jest młodzież, mają fajnych bramkarzy, nie wiem trochę, w jakiej roli miałbym tam trafić. Zobaczymy, jak się losy potoczą.
Boruc, czyli bramkarz kochający mecze o najwyższą stawkę, najwięcej czasu spędził w AFC Bournemouth, na którego spotkania przychodzi około 11 tysięcy kibiców. Trochę mi to do pana nie pasuje.
Jakiś czas temu stwierdziłem, że może już dość przeprowadzek i pora w jednym miejscu osiąść na dłużej. Mi się tu podoba, miejsce do życia bardzo przyjemne, jest Premier League, dzieciaki kształcą się w dobrych szkołach. Fajny klub i przede wszystkim ludzie.
Z czym kojarzy się pana na Wyspach? To bardziej lata spędzone w Celticu, skandale czy gra w Premier League?
Myślę, że z "babolami" w Southampton i z historycznym awansem do Premier League z Bournemouth. Kibice zawsze pamiętają wpadki, choć piłkarz stara się je wymazać z pamięci jak najszybciej.
Kiedyś zapytałem ile czasu rozmyślał pan nad golem, którego strzelił panu bramkarz Asmir Begović. Szybko pan odparł, że pięć minut. Tak się da?
Po latach współpracy z psychologami łatwiej się odciąć. Poznałem wiele technik i sposobów radzenia sobie z problemami. Pan, który prowadził mnie w Warszawie, na jedne zajęcia przyniósł zapalniczkę elektryczną. Przyłożył ją do mojego palca, nacisnął i kopnęło. Sprawdzał w ten sposób moją reakcję, żeby wiedzieć, jak mnie poukładać. Podpisuję się pod stwierdzeniem, że głowa potrafi więcej niż nam się wydaje. Na początku, chwilę po tym jak zacząłem grać w Legii, nie trzymałem ciśnienia. Ciągle czytałem komentarze w internecie, bardzo mnie to męczyło. W końcu zacząłem wyłączać telefon po nieudanym występie, czasem i na kilka dni. Wtedy, po tym golu Begovicia, powiedziałem sobie: "k...a, dobrze stałem, nic się nie działo, wiatr zawiał, o co tu chodzi?". Za wiele nie mogłem zrobić, musiałbym stać na linii bramkowej żeby to obronić.
Mecz w Belfaście z Irlandią Północną był trochę większym wyzwaniem dla głowy.
Mało tam było piłki, na głowę naciskały sprawy prywatne. U mnie zawsze życie brało górę nad tym, co działo się w sporcie. Sport bardziej pomagał odbić się od problemów, dawał fajne chwile. Wydaje mi się, że po Belfaście wyprostowałem się w miarę szybko. Nie pamiętam ile mi to zajęło, parę kilo, kilka butelek. Alkohol ma to do siebie, że albo cię rozwesela albo dołuje. Z reguły jestem wesołą osobą, ale wtedy miałem raczej większego doła.
W życiu jest pan innym Borucem. To nie facet, który dusi kolegę z zespołu, albo prowokuje kibiców.
Życie mnie trochę skopało, ci którzy poznali mnie bliżej wiedzą, że jestem bardziej współczującą osobą. Często w błahych sytuacja łza ciśnie mi się na oko. Wzruszę się na kiczowatym filmie, albo oglądając "Kuchenne Rewolucje". Nie chodzi mi o to, że robię się smutny, kiedy prowadząca rzuca garnkami po restauracji. Historie ludzi, którzy swoje przeszli, przypominają o moich przeżyciach, bierze mnie na wspomnienia. Trochę taki płaczący Artur ze mnie, może głupio to wygląda, ale tak jest.
Po meczu pożegnalnym w reprezentacji też pan płakał.
Było fajnie, przyznaje. Wzruszyłem się, kilka ładnych lat spędziłem w reprezentacji, poznałem wiele osób. Myślałem, że będę szlochał, walił rękoma i nogami, ale dałem radę odejść. Łatwiej, kiedy przygotowujesz się do tego jakiś czas, a nie robisz z dnia na dzień.
Pan w sumie skończył karierę w kadrze z dnia na dzień informując o tym w mediach społecznościowych. Tak miało być czy musiało?
Niech ludzie dopisują sobie historię.
Ja nie dopisuje, pytam tylko.
Już na to pytanie kiedyś odpowiedziałem. To była moja decyzja.
Kilka dni temu minęły dwa lata od pana ostatniego 65 meczu w kadrze.
Szybko zleciało, jakieś dziesięć wakacji. Zawsze patrzyłem z otwartą buzią na zawodników, którzy nie byli powoływani do reprezentacji i w przerwie na mecze kadry jechali do ciepłych krajów się poopalać. Oczywiście powołanie zawsze było dla mnie wielką sprawą, ale pozycja trzeciego bramkarza zaczęła mnie męczyć, wolałem zająć się swoimi sprawami, rodziną. I przez te dwa lata głowa odpoczęła, rodzina też jest zadowolona.
Kibice o panu nie zapomnieli, zawzięcie głosują, żeby znalazł się pan w jedenastce stulecia reprezentacji.
To bardzo miłe, że mnie tam widzą. Myślę, że to fajna inicjatywa, a wygrana połechtałoby trochę ego, poczułbym się doceniony, ale w moim życiu nic by nie zmieniła. Tak czy inaczej - byłoby to fantastyczne wyróżnienie, ale pamiętam też, że konkurencja jest duża.
Z reprezentacją pożegnał się pan, we wtorek oficjalnie zrobi to Łukasz Piszczek, w kolejce jest jeszcze kilku innych zawodników. Zmienia się pokolenie. Robert Lewandowski mówił niedawno, że młodzi zawodnicy w Bayernie Monachium wolą pisać z nim na czacie, niż rozmawiać twarzą w twarz.
Dzieci wychowują się teraz z telefonem w ręku, dla nich to naturalne, bo funkcjonują w ten sposób całe życie, dlatego rozmowa w cztery oczy może być czymś dziwnym.
Panu ten nowy świat odjeżdża?
Zmiany najlepiej widzę po starszej córce, która jest na bieżąco ze wszystkimi nowinkami, ja jestem pod tym względem noga. Mam kilka aplikacji, których używam, i na tym kończy się moja przygoda z technologią. Poza tym nudzi mnie życie w social mediach. Dorastałem w czasach, w których żeby coś wiedzieć, trzeba było tego dotknąć. Wspomnienia mam zapisane w głowie, a nie w folderze na komputerze czy w galerii zdjęć na Instagramie. Po dziesięciu czy dwudziestu latach spotykam się ze znajomymi i chwile z dzieciństwa dalej są żywe, bo razem coś przeżyliśmy. Rozmów na czacie raczej nie wspomina się z wypiekami na twarzy.
Michał Żewłakow powiedział, że nie lubi pan być w cieniu. A teraz pan jest.
Teraz jestem gwiazdą w domu. Mam prawo do pieluchy, pierwszy mogę ją zmienić.
Nie brakuje panu prądu?
Prąd jest, w życiu. Do tej pory aż tak bardzo tego nie zauważałem, ale zmieniłem podejście odkąd więcej czasu spędzam w domu. Wyszedłem z tej bańki piłkarskiej, do której miałem nie dopuszczać niczego poza piłką. Mogę powiedzieć, że teraz bardziej żyję, a piłka jest pracą, do której podchodzę poważnie, w sumie najpoważniej. Adrenaliną i motorem napędowym jest rodzina.
W maju urodził się panu syn, czuje się pan młodszy?
Trochę tak, swoje życie muszę raz jeszcze podporządkować temu, co w domu. Kiedy Amelia była malutka, czułem się bardziej świeży, może dlatego, bo miałem mniej lat. To był czas, gdy grałem w Fiorentinie. Wtedy byłem w amoku piłki, mniej widziałem, mniej dotykałem tego na co dzień. Teraz bywa, że jestem trochę zmęczony, nie chce mi się wstać z wyrka, małe dzieci są bardzo absorbujące. Ale cieszę się, że jest Noah, to był świadomy wybór, mimo że wiele lat wcześniej nie powiedziałbym, że w wieku 39 lat po raz kolejny zostanę ojcem. Siwych włosów jeszcze nie mam, dobrze się maskuję, życie jest dla mnie łaskawe. Człowiek cały czas się uczy, głównie cierpliwości, poznaje siebie. Powoli moje życie się zmienia. Klarują się rzeczy, które planuje robić po karierze, przygotowuje się żeby spokojnie, w sposób przemyślany, ją zakończyć.
Ma pan na siebie pomysł?
Mam kilka pomysłów, które chciałbym zrealizować, a wcześniej nie miałem czasu. Chętnie wszedłbym do studia i nagrał kilka coverów, pośpiewał. Może coś fajnego z tego wyjdzie? Nie wiem, ale przynajmniej zrobię, co zamierzałem. Jest też kilka rzeczy, które kręcą się od paru lat, małżonka dobrze prosperuje, prowadzi firmę jubilerską, nagrywa płyty. Przede wszystkim chcemy fajnie żyć. Na pewno na dłużej odpocznę od piłki i nie wiem, czy do niej wrócę. Jeżeli już, to bardziej widziałbym się w roli trenera bramkarzy, powoli zbieram się, żeby zrobić odpowiednie papiery.
Albo kupi pan Zagłębie Sosnowiec.
Był taki pomysł, z grupą osób chciałem odkupić klub od miasta jakiś czas temu, ale pojawiło się trochę problemów i temat upadł.
Zacząłem od sodówki. Teraz ma pan spokój?
W piłce tak i to duży.
A w życiu? Niedawno atakowała pana była żona.
Myślę, że nie ma sensu o tym mówić. W życiu jak w życiu, są upadki, wzloty. Kilka razy byłem liczony, i na boisku, i poza nim, ale nie przegrałem, nokautem się nie skończyło.
Rozmawiał w Bournemouth Mateusz Skwierawski
*
Artur Boruc to były piłkarz między innymi Legii Warszawa, Celticu Glasgow, Fiorentiny czy Southampton. Zdobył mistrzostwo Polski i Puchar Ligi z Legią oraz trzy mistrzostwa Szkocji, jeden Puchar Szkocji i jeden Puchar Ligi Szkockiej z Celtikiem. Z obecną drużyną, AFC Bournemouth, awansował do angielskiej ekstraklasy po raz pierwszy w historii klubu. Boruc w ciągu trzynastu lat (2004-2017) wystąpił 65 razy w reprezentacji, był pierwszym bramkarzem kadry na mistrzostwach świata w 2006 roku i mistrzostwach Europy w 2008 roku. Na Euro 2016 pojechał jako rezerwowy. Ostatni mecz w reprezentacji rozegrał w listopadzie 2017 roku. Jego kontrakt z AFC Bournemouth obowiązuje do końca tego sezonu.
Czytaj pozostałe teksty autora:
Ireneusz Jeleń. Snajper z pola kukurydzy
Igor Sypniewski. Legenda spod trzepaka
Sebastian Szałachowski. Igraszki z diabłem
Wahan Geworgian. Reprezentant z bazaru