Koronawirus. Ratowniczka medyczna opowiada: Z takim rozmiarem pandemii się jeszcze nie spotkaliśmy

- Gdy przeczytałam od kolegów "wygramy to, ściskamy cię", to trochę mi się popłakało na dyżurze. Wiem, że nie jestem sama - opowiada ratowniczka medyczna i lekarka klubu piłkarskiego.

Maciej Siemiątkowski
Maciej Siemiątkowski
Karetka pogotowia PAP / Jakub Kaczmarczyk / Karetka pogotowia
- Dużo ludzi umiera teraz w domach. Wróciłam po dyżurze nocnym, na którym stwierdziliśmy dwa zgony. A miesiącami zdarzają się nocki, kiedy nie mam ani jednego podobnego przypadku. Dzieje się coś naprawdę poważnego - opowiada Joanna, ratowniczka medyczna. Imię zmienione.

Dodaje: - W tym tygodniu przyjęliśmy chłopaka, który zasłabł w pracy. Zrobiliśmy wywiad. Bez gorączki, bez kaszlu. Mówił, że ostatnio miał "gorsze samopoczucie". Tylko to. Zrobiliśmy mu testy. Dostajemy wynik. Koronawirus. A społeczeństwo wciąż myśli, że młodym ludziom nic nie grozi i martwić trzeba się dopiero, gdy występuje kaszel, gorączka i duszności. No nie do końca.

Rozbrajanie bomby


Mówi, że jest "twardą babką". Między pracą w karetce od sześciu lat pomaga także drużynie piłkarskiej. Jest na ich meczach. A kiedy, któryś z piłkarzy dozna kontuzji, to pomaga im wrócić do formy. Kwietniowe weekendy wyobrażała sobie inaczej. Miała być gdzieś przy murawie i przez 90 minut przeżywać każdą akcję i kibicować. Teraz piłkarze ją wspierają. Bo zamiast być na stadionie, jedzie karetką ubrana w kombinezon.

ZOBACZ WIDEO: Koronawirus. Ministerstwo Zdrowia opublikowało specjalny film

- We wtorek był Światowy Dzień Zdrowia. Dostałam dużo ciepłych SMS-ów. Gdy przeczytałam od nich "wygramy to, ściskamy cię", to trochę mi się popłakało na dyżurze. To było wzruszające. Wiem, że nie jestem sama.

- Najgorsze i tak dopiero przed nami. Jesteśmy szpitalem ogólnym. Wciąż jesteśmy "czyści", ale to nie będzie trwać wiecznie. W końcu jakiś potencjalnie czysty pacjent trafi na oddział i wtedy dopiero okaże się, że ma koronawirusa. Takie sytuacje już zdarzają się w innych szpitalach. To jak rozbrajanie bomby. Czasem pacjent czegoś nie dopowie albo coś mu się przypomni w wywiadzie. Wtedy zamykamy cały SOR i robimy zamgławianie. Wjeżdżają maszyny, niszczą drobnoustroje. Trwa to ze trzy godziny i oddział znowu jest bezpieczny.

O swojej pracy mogłaby opowiadać bez końca. Czasem brakuje słów, by opisać, przed iloma wyzwaniami koronawirus postawił polski system ochrony zdrowia. Wyzwaniem jest też opowiedzenie o dramacie, jaki przeżywają Włosi.

- Tam dzieją się nieprawdopodobne rzeczy - zaczyna Joanna. - Wydawało się, że w dobie internetu możemy wiedzieć wszystko o drugim kraju w Unii. Mam znajomą pielęgniarkę we Włoszech, rozmawiałyśmy na początku marca, przed szczytem epidemii. Mówiła mi: "Daj spokój, Aśka, to zwykła grypa, niepotrzebnie rozdmuchują temat". Dwa dni później dzwoni i płacze, że tablica na klatce w bloku jest zaklejona "klepsydrami". W jeden weekend zmarło kilkanaście osób.

- Bronimy się, jak możemy. Przy każdym pacjencie stosujemy procedury, które dotąd wykonywaliśmy tylko przy tych najbardziej "zepsutych". Gdy karetka zbliża się do oddziału, zgłasza się przez radio.

- Dzień dobry. SOR, szpital X
- Halo, zespół MO180, jesteśmy na podjeździe

Wtedy do karetki wychodzi lekarz z ratownikiem. Robią wywiad w kierunku Covid-19. Zespół mierzy temperaturę. Trzeba podjąć decyzję, czy pacjent jest na tyle bezpieczny, żeby brać go na oddział czy raczej wezwać lekarza chorób zakaźnych. Można też zabrać pacjenta do izolatki, zrobić wymaz i odesłać do domu. O ile jego stan im na to pozwala.

Joanna mówi, że to nieprawda, co niektórzy mówią w telewizji. Że osiem godzin czekania na test to naprawdę rzadkość. To aż trzy doby. - Wciąż jest za mało testów i ludzi, żeby tak szybko się obrobić. Udaje się to tylko w firmach prywatnych, koszty są wtedy dużo wyższe. Mamy duże niedoszacowanie jeśli chodzi o liczbę zakażeń. O koronawirusie też nadal niewiele wiemy. Jest problem, żeby znaleźć jakąkolwiek surowicę czy przeciwciała, które pomogłyby w leczeniu. Nie ma leczenia celowanego, tylko objawowe. Nie ma jasno określonych schematów leczenia. To eksperymentowanie. Chodzenie we mgle. Z takim rozmiarem pandemii się jeszcze nie spotkaliśmy. Do wszystkiego dochodzimy małymi krokami - mówi.

36 godzin


Najpierw przed jej szpitalem był jeden namiot. Taki jak z pietruszką na rynku. Drugi był większy. Zielony. A na samym końcu postawili dwa naprawdę duże. Podłączyli do nich ogrzewanie i założono monitoring. Są środki do dezynfekcji. Jest dzwonek, żeby pacjenci mogli wzywać personel. Przed każdym dyżurem medycy dostają jednorazowe ubranie, maseczki i czepki. Przyłbice mają osobiste, a rękawiczki załatwiają we własnym zakresie. Z zabezpieczeniem jest nieźle.

To jednak nie są przelewki. Ratownicy od dawna lądują na kwarantannach. Są duże luki w grafikach. Niektórzy pracują nawet po 36 godzin. Przemęczenie. A wirus jest agresywny.

- Ludzie wciąż nie zdają sobie sprawy, o jak poważne konsekwencje chodzi - podkreśla. - Mamy dobrą pogodę, zaczynają częściej wychodzić. Odpuszczają. Boją się mniej niż na samym początku. To już nie to samo, gdy rząd wydawał pierwsze obostrzenia. Podnieśli alarm i uświadomili ludzi, że naprawdę coś się dzieje. Nagle nikt nie zgłaszał się na SOR. A były ich tłumy. Pamiętam. A to ból ucha, a to jakaś kropka wyskoczyła na brzuszku.

- Czy wkurzam się, gdy widzę tych spacerowiczów? Nie podchodzę tak do tego. Wybrałam taki zawód, że muszę liczyć się ze wszystkimi konsekwencjami. Szkoda, że nie mogę tego powiedzieć o wszystkich moich koleżankach i kolegach. Czasem unikają wchodzenia na SOR. Wiadomo, zawsze to było zakałą szpitala i nikt nie lubi pacjentów stamtąd. Widać, że teraz boją się ich jeszcze bardziej.

- A czy ja się boję? Pewnie. Tylko głupi się niczego nie boi. Boją się też o mnie rodzice. Ale od zawsze chciałam w tym pracować. Nie będę unikać odpowiedzialności. Liczę się z tym, że mogę zostać zakażona - podkreśla. Na koniec mówi: - Proszę tylko, nie kłam medyka i zostań w domu, bo ja nie mogę. Muszę iść do pracy, żeby zabezpieczyć innych. Ułatwcie mi to.

Dramatyczny apel lekarki: Od was zależy, czy przejdziemy piekło, czy pójdziemy w komplecie na żużel i piwo

Rok temu jeździł na żużel, teraz zbiera wymazy: każde spotkanie z pacjentem wejściem na pole minowe

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×