[b]
Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: Długo przeliczał pan marki na złotówki?[/b]
Jacek Krzynówek, były reprezentant Polski i piłkarz niemieckich klubów: "Ile to będzie na polskie? To tyle tu mleko kosztuje? O nie, nie biorę". Pamiętam. Trochę to trwało, ale nie jakoś długo. Tylko na początku. W pewnym momencie przestałem. Jakby tak człowiek ciągle liczył, to w końcu nic by sobie nie kupił.
Jaki to był świat?
W 1999 roku wyjeżdżałem do FC Nuernberg z Bełchatowa. My w GKS-ie czy wcześniej w Radomsku, przebieraliśmy się na stadionie i trenowaliśmy najczęściej na głównej płycie. Albo obok. W Norymberdze był osobny ośrodek treningowy, osiem boisk, jedno z podgrzewaną murawą. Przepaść. Na mecze jeździliśmy dwa dni przed. W Polsce najczęściej wieczorem. Tak żeby maksymalnie jeden nocleg wyszedł.
A to była 2. Bundesliga.
Piotr Szarpak, graliśmy razem w Bełchatowie, zadzwonił chyba po spotkaniu czwartej kolejki. Mówi: "Krzynio, ty w tych czterech meczach więcej wślizgów zrobiłeś i odbiorów miałeś niż przez cały sezon w GKS-ie". Obawy przed wyjazdem były, nie ukrywam. Ale wiedziałem, że się na boisku obronię.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: kapitalna sztuczka Lewandowskiego na treningu Bayernu!
Niemcy w tamtych czasach musiały robić wrażenie.
Ulicą przejeżdża jeden samochód, drugi, trzeci. A ja sobie myślę: "wow, ale auta. Odłożę kilka marek i też coś kupię".
I co pan kupił?
Pierwszy samochód? Audi A6. Była radość. Zawsze tak jest na początku, że ciągnie do niedostępnych dóbr materialnych. A później się człowiek szybko przyzwyczaja do dobrego. Zanim jednak rozgościłem się w Niemczech, przez pierwszy miesiąc ciągle bolała mnie głowa.
Ale chyba nie przez ciśnienie?
Język, proszę pana. Od tego twardego, ciężkiego języka. Na lekcje niemieckiego zacząłem chodzić od samego początku, po trzy, cztery razy w tygodniu. Chciałem wiedzieć, co do mnie mówią, czy się ze mnie śmieją. Udało się go opanować w miarę szybko. Po ośmiu miesiącach mówiłem płynnie.
Wynotowałem kilka momentów z pana kariery. Debiut w Bundeslidze: lipiec 2001 roku, stadion Borussii Dortmund, 65 tysięcy kibiców.
A to była mistrzowska Borussia, z wielkimi gwiazdami. Wszedłem z ławki, przegraliśmy 0:2. Wspomniał pan o frekwencji, ale na mnie jakoś nie zrobiła wrażenia. To był jeszcze stadion przed modernizacją. I na nasz obiekt w 2. Bundeslidze przychodziło po 50 tysięcy kibiców.
Pierwszy gol w Bundeslidze: luty 2002 roku z Energie Cottbus z rzutu karnego.
Widzieli w klubie, że strzelałem karne w Polsce. Na treningach też to robiłem. Mimo że polskiej ekstraklasy nie było nawet co porównywać z niemiecką drugą ligą, to mentalnie i fizycznie czułem się dobrze przygotowany. Moją zaletą zawsze była wysoka wydolność, stąd te wślizgi i odbiory. Miałem w drużynie Tomka Kosa, bratnią duszę. W klubie jeszcze dwóch graczy mówiło po polsku. I najważniejsze - trener na mnie stawiał. Dlatego aklimatyzacja w Norymberdze trwała bardzo krótko.
Co wy, piłkarze, robiliście w tamtych czasach w wolnych chwilach, na obozach przygotowawczych? Dziś jest Instagram, TikTok. Trochę inna rzeczywistość.
Wbrew pozorom wielkiej różnicy nie ma. Graliśmy na PlayStation, jak małe dzieci. Piłkarze to trochę małe dzieci.
W pana czasach występowało w Bundeslidze kilkunastu Polaków. Teraz mamy kilku. Jak się panu grało na kolegów z reprezentacji?
Były czasem małe prowokacje, mnie to pobudzało. Któryś krzyknął: "Jacek, odpuść już", albo zagadał w sytuacji stykowej. Niemcy się pewnie śmiali słysząc nasz język. Oni dobrze znają różne epitety po polsku. Myślę, że gdyby przeprowadzono ankietę, to 90 procent niemieckich zawodników potrafiłoby wymienić kilka przekleństw w naszym języku.
Ciekawe ilu graczy bało się pana strzału z lewej nogi.
Chłopaki na treningu nie chcieli stawać w murze.
Dimitar Berbatow w wywiadzie dla "The Athletic" został zapytany o najlepszego lewonożnego piłkarza z jakim grał. Po Roberto Carlosie i Ryanie Giggsie dodał, że "facet z Polski, Krzynówek, potrafił zmiażdżyć piłkę atomowym uderzeniem".
Zostawaliśmy z "Berbą" po treningach w Bayerze Leverkusen. Dorzucałem mu albo uderzałem. Trochę goli strzelił dla klubu po moich asystach. Świetny gość, trzymaliśmy się razem. Mogłem się od niego wiele nauczyć, bo technikę miał kosmiczną. Wyprawiał z piłką cuda, a w meczach robił wszystko z ogromną łatwością. Podczas gierek wewnętrznych zawsze graliśmy razem w drużynie. To były mecze bloku wschodniego na Niemców. Byłem ja, Berbatow, Woronin, Radek Kałużny, Paul Freier - chłopak z Bytomia. Dobieraliśmy bramkarza i na nich. Zawsze było ostro. Faulowaliśmy się, mocne słowa też padały. W takich gierkach budowała się atmosfera. A my się przekonywaliśmy, na kogo można liczyć.
Czuje się pan mistrzem Niemiec?
Tak trochę nie za bardzo. W Wolfsburgu zagrałem wtedy cztery mecze. We wszystkich statystykach mam zaliczone mistrzostwo, ale tak szczerze mówiąc, nie czuje się mistrzem. Medalu nie dostałem, innych wyróżnień też nie. Trochę mnie to boli.
W sezonie 2008/09 odszedł pan z Wolfsburga po rundzie jesiennej. Zagrał w czterech meczach, w trzech wchodził pan z ławki.
Niedawno mieliśmy dziesiątą rocznicę. Dostałem zaproszenie na zjazd tamtej drużyny, ale jakoś tak było mi niezręcznie przyjeżdżać. Zadzwoniłem i powiedziałem, że to trochę nie w porządku, bo ja się mistrzem nie czuje. Usłyszałem: "Jacek, oszalałeś? Jesteś nim. Masz przyjechać i koniec". Byłem, powspominaliśmy, stawiło się mniej więcej 80 procent zespołu. Misimović, Josue, Grafite.
Trener Felix Magath też był?
Tak.
Szkoleniowiec przestał na pana stawiać. Nie rozstaliście się w najlepszym klimacie.
Delikatnie pan to ujął.
Dowiedział się pan przynajmniej, dlaczego Magath skreślił Krzynówka?
Do tej pory nie znam powodów. To taki człowiek, dla którego jesteś żołnierzem, albo wrogiem. Starałem się znaleźć odpowiedź. Chciałem odejść z klubu, może stwierdził, że go opuściłem i nie chce mu pomóc? Nie łapałem się nawet do meczowej kadry. Dochodziło do tego, że jadąc na trening zastanawiałem się, czy mojej szafki w szatni nie zajął już ktoś inny. Początki mieliśmy nawet bardzo dobre. Magath dołączył do Wolfsburga po sezonie, latem. Rozmawiałem z nim telefonicznie z Azerbejdżanu, po spotkaniu reprezentacji. Wydłużył mi urlop o tydzień, super się nam gadało. Po wakacjach przyjechałem na obóz i menadżer przekazał, że Magath ma mnie za aroganta.
Faktycznie, można się zgubić.
Nie wiem tylko, na jakiej podstawie tak stwierdził. Może przypiął mi taką łatkę i dlatego zostałem odsunięty? Trudno powiedzieć. Nie mam do niego żalu. Wychodzę z założenia, że od każdego można się czegoś nauczyć.
Co pan wyciągnął dla siebie z relacji z Magathem?
Nauczył mnie, że trzeba być gotowym w każdej chwili. Trenowaliśmy bardzo ciężko, do tego stopnia, że Leo Beenhakker dziwił się, że jestem tak dobrze przygotowany do sezonu, mimo braku gry w klubie. Nie było widać różnicy. Ja już wtedy byłem doświadczonym zawodnikiem, ale Magath nie odpuszczał starszym.
Mateusz Klich też wiele razy opowiadał o tych katorżniczych treningach.
Zdecydowanie najcięższe jakie kiedykolwiek miałem. Przykład. Pierwszy trening po świętach Bożego Narodzenia. Zbiórka: 8 rano w szatni. 90 minut ciągłego biegu. Prysznic. Po nim podział na dwie grupy. Turniej halowy. Proszę mi wierzyć, ze zmęczenia wchodziłem dwa dni tyłem po schodach.
Zamieniliście chociaż kilka słów na niedawnej imprezie?
Tak, chwilkę pogadaliśmy. Bardziej o zdrowiu, nie o piłce. Co robię w życiu, co u trenera.
Gdyby nie kontuzja kolana, która zakończyła pana karierę, to?
Miałem wtedy 33 lata. Myślę, że jeszcze trzy sezony bym pograł. I tak późno zacząłem. Regularne treningi rozpocząłem mając dopiero 18 lat. A cztery lata później zadebiutowałem w pierwszej reprezentacji. Uważam, że dużo osiągnąłem. Wystąpiłem w trzech turniejach z reprezentacją, łącznie wystąpiłem dla kadry 96 razy. Grałem w Lidze Mistrzów. No i wygrałem to mistrzostwo Niemiec.
Pana ostatnim klubem był Hannover 96. W sezonie, w którym kończył pan karierę, miesiąc przed kontuzją, samobójstwo popełnił Robert Enke. Kapitan i bramkarz drużyny rzucił się pod pociąg.
Był pierwszym zawodnikiem, który przywitał mnie w klubie. Powiedział: "Jacek, jestem do twojej dyspozycji. Jeżeli będziesz czegoś potrzebował, przyjdź do mnie". Oferował pomoc w szukaniu mieszkania. Bardzo sympatyczny człowiek, kontaktowy. O jego depresji wiedziały dwie osoby: żona i menadżer.
Enke rozegrał ostatni mecz z HSV 8 listopada 2009 roku. Dwa dni później doszło do tragedii.
Po ostatnim meczu szybko rozjechaliśmy się do domów. Następny dzień był wolny. Wieczorem zadzwonił do mnie dziennikarz. "Robert rzucił się pod pociąg" - zaczął. Myślę, oho, wkręcają mnie. "Przestań mnie wypuszczać" - odpowiedziałem, ale on się upierał. Odezwałem się do kolegi z zespołu, nic nie wiedział. Chwilę później poinformowały o tym media. Wsiadłem do samochodu i ruszyłem do klubu. Nie wiadomo jak i skąd, tak samo pomyśleli inni. Cała drużyna, bez kontaktowania się ze sobą, przyjechała do siedziby. Siedzieliśmy w szatni chyba do 4 rano. Był płacz, wspomnienia, dywagacje, pytania: dlaczego, po co.
Msza odbyła się na stadionie, przyjechała cała reprezentacja Niemiec. Roberta pożegnało kilkadziesiąt tysięcy kibiców. Pogrzeb był zamknięty dla mediów. Enke został pochowany kilkanaście kilometrów od miasta, na małym kameralnym cmentarzu. Nie rozumiałem tej śmierci. W klubie mieliśmy specjalne pomieszczenie przeznaczone do odpoczynku między treningami. Z telewizorem, leżanką. Robert zawsze zostawał, mimo że mieszkał blisko ośrodka. Był reprezentantem Niemiec, kapitanem, miał duże obciążenia psychiczne, ale naprawdę - nie dawał sygnałów, że ta cholerna choroba zżera go od środka. A przecież dużo rozmawialiśmy. Po jego śmierci i w szatni coś umarło. Udało nam się chociaż utrzymać w Bundeslidze. Dla niego.
Miał pan jakieś refleksje po tym zdarzeniu?
Czas na podsumowania przyszedł po karierze. Uczyłem się życia na nowo. Gasną światła, z dnia na dzień zostajesz sam. Trzeba w kolejce stanąć, załatwić coś w urzędzie, wypełnić dokumenty. Musiałem się też odciąć od piłki. Po jedenastu latach bycia na pierwszej linii frontu czułem przesyt. Wyłączyłem się. Półtora roku meczu nie obejrzałem. Chciałem wrócić mentalnie do normalnego życia.
Teraz nie ma pana w sporcie.
Mam jeszcze udziały w Motorze Lublin, w GKS-ie Bełchatów spędziłem rok, ale nie broniliśmy się sportowo. Teraz jestem poza piłką, ale nie powiem, czym się zajmuję. Tajemnica narodowa.
Ale mecz w sobotę pan obejrzy? Bayern Monachium gra z Bayerem Leverkusen w finale Pucharu Niemiec.
Sercem jestem za Leverkusen. Spędziłem tam najlepszy czas w karierze. Szkoda, że nie udało się im awansować do Ligi Mistrzów. Mają młody zespół, grają atrakcyjną piłkę. Ale faworytem jest Bayern.
Pan był kilka razy w półfinale Pucharu Niemiec.
Taki los był mi pisany, widocznie nie zasłużyłem na więcej. W Polsce raz dotarłem do finału Pucharu Polski, ale przegraliśmy.
Woli pan jednego Roberta Lewandowskiego, który jest gwiazdą niemieckiej piłki, czy jednak kilkunastu Polaków, jak kiedyś, grających regularnie w tamtejszych rozgrywkach?
Lepszy jeden "Lewy" niż dziesięciu Krzynówków. O Robercie mówią wszyscy. Piłkarze z mojego pokolenia też zapisali się w historii, ale Lewandowski to człowiek instytucja.
Nie tęskni pan za Niemcami?
Pojawiam się w Niemczech w miarę możliwości. Spędziłem tam 10 lat, założenie było jednak takie, że wyjeżdżamy i wracamy. Ale jak wpadnę z wizytą, to kibice mnie jeszcze poznają.
*
Jacek Krzynówek rozegrał 178 meczów w Bundeslidze oraz 96 spotkań w 2. Bundeslidze. Był piłkarzem FC Nuernberg, Bayeru Leverkusen, Wolfsburga i Hannoveru. W Polsce występował w RKS-ie Radomsko, Rakowie Częstochowa i GKS-ie Bełchatów. Z reprezentacją Polski wystąpił w mistrzostwach świata w 2002 i 2006 roku oraz mistrzostwach Europy w 2008 r.
Bundesliga. Artur Wichniarek o kulisach transferu Rafała Gikiewicza: W Unionie nie każdemu podobało się jego zachowanie
Leszek Ojrzyński: Rana wciąż świeża