Pod koniec 2001 roku redaktor naczelna jednej z dużych gazet wpadła przerażona do działu sportowego. - Ten wasz trener tam jest. On kopie w drzwi, zniszczy je - krzyczała. Dziennikarze zbiegli na dół. Jeden z nich wyjął kartę magnetyczną i otworzył. - Co się tak tu zabunkrowaliście, że otworzyć nie można - wykrzyczał wkurzony Janusz Wójcik. - Bo to drzwi na kartę - odpowiedział redaktor.
Wizyta byłego selekcjonera była nieprzypadkowa. Gazeta napisała, że został on właśnie zwolniony z cypryjskiego Anorthosisu Famagusta. Dyscyplinarnie, za pijaństwo. Co zresztą brzmiało dość prawdopodobnie. Wójcik wyjął kartkę papieru i pokazał dziennikarzom. - Otóż wcale nie dyscyplinarnie. A tu są podziękowania za pracę od prezesa dla mnie. I życzenia powodzenia - powiedział. - No cóż, może jakoś to załatwimy - zagadał redaktor. - Nie jakoś. Nie ruszam się stąd, dopóki nie będzie sprostowania - wypalił trener. Jak powiedział, tak zrobił. Siedział z łamaczami do samego końca i jeszcze kazał dopisać, że gazeta przeprasza za zamieszczenie fałszywej informacji. Negocjacje nie miały sensu. Wójcik swego dopiął.
Taki był. Bezczelny watażka. Ale skuteczny. Dziś w piłce ktoś o podobnej charakterystyce pewnie tak łatwo by się nie odnalazł. Dziś futbol jest bardziej merytoryczny, warsztatowy. Wójcik był chyba jednym z ostatnich przedstawicieli pokolenia "wielkich motywatorów", czyli ludzi, którzy głównie mieli coś, co uważano w tamtych czasach za charyzmę. Jego słynne powiedzenie motywacyjne "kiełbasy w górę i ładujemy frajerów" to jakiś charakterystyczny znak minionych czasów.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: nożyce, poprzeczka, a potem... coś niewiarygodnego! To może być bramka roku
Taktyka Kapa forkita
Dużo światła na metody szkoleniowe Wójcika rzuciła książka "Ostatnie Rozdanie" Tomasza Hajty.
"Wójt miał specyficzne metody. Nie był wybitnym trenerem, ale potrafił zmotywować jak mało kto. Przed Izraelem powiedział coś takiego: 'Panowie, będziemy walczyć za te krzyże!'. Przed meczem z Czechami: ‘A pamiętacie Czechosłowację kilka lat temu? Te czasy, gdy jeździliśmy do Pepików na zarobek? Jak te skur... traktowały nas z góry? Nie chcieli nam sprzedawać orzeszków arachidowych i lentilków. Musimy im za to zapakować!'. Odprawy zasadniczo polegały na zrobieniu z rywala wroga naszego kraju. A my zwycięstwami mieliśmy w jakimś stopniu odpłacać im za krzywdy wyrządzone Polsce".
(…)
"Byłem przyzwyczajony, że trener na odprawie omawia taktykę, pokazuje na wideo ustawienie rywala, wyjaśnia schematy, ale nasz ówczesny selekcjoner nie bawił się w takie rzeczy. Powiedział: 'Słuchajcie, musimy wyprowadzić ich z równowagi. Wtedy mamy szansę!'. 'No ale jak ich wyprowadzić z równowagi?' - pytam. 'Jak będziemy wychodzić z tunelu, to walcie z całej siły w tę blachę. Do tego musimy znaleźć takiego, co ma przerwę między zębami. Podejdzie, strzyknie śliną w kierunku Beckhama i powie mu tak: Everybody f*** your wife! I wtedy ich mamy!".
(…)
"Warsztat trenerski Wójcika ograniczał się w zasadzie do tych jego tekstów. Przed meczem instruował nas, jak mamy grać, w takim mniej więcej stylu: 'Z nimi to trzeba jak z kobietą'. Patrzyliśmy po sobie, bo nic nie rozumieliśmy, a on: 'Pozwolić, pogłaskać, a potem, k..., zapakować!'. Taką miał wizję gry i strategię na mecz. Zastanawiałem się, o co tutaj kaman. Jakie zapakować, jakie kiełbasy do góry? W Niemczech pokazuje się na rzutniku, jak gra dany zawodnik, jak kiwa, jak mamy się zachowywać, a tutaj kiełbasa, kapa forkita, lentilki i plucie na Beckhama. Dziś się z tego śmiejemy, ale w tamtych czasach do większości ta prostota, żeby nie powiedzieć - prymitywizm - przemawiała, choć mniej do zawodników, którzy grali za granicą".
Jak pamiętamy Janusza Wójcika 3 lata po jego śmierci? Raczej jako jakąś postać z komiksu, kopalnię absurdalnych anegdot przekraczających granicę dobrego smaku. Może jak jednego z bohaterów "Świata według Kiepskich" przeniesionego do rzeczywistości.
A przecież nie można powiedzieć, że nie miał wyników. Broni go zwłaszcza srebrny medal olimpijski w Barcelonie w 1992 roku, ostatni polski medal piłkarski.
- Choć nigdy o tym głośno nie mówił, to myślę, że trochę go to bolało, że część ludzi źle go ocenia. Sam mówił, że był tylko pionkiem na szachownicy - opowiadał Przemysław Ofiara, dziennikarz "Super Expressu", który spisał dwie książki Wójcika (o sporo mówiących tytułach: "Jak goliłem frajerów" oraz "Jedziemy z frajerami").
- Inaczej oceniała go ulica, inaczej spora część mediów. Na spotkania promocyjne zawsze przychodzili ludzie nastawieni życzliwie. W redakcji zawsze był otoczony przez ludzi, świetnie na niego reagowali. Zawsze obdarował nas jakąś radą, zwłaszcza jak postępować z kobietami. I oczywiście zagadał do każdej z pań, która mu się spodobała. Nigdy przy tym nie przekraczał granicy dobrego smaku - dodaje Przemysław Ofiara.
Doping w srebrze
Po latach wychodzi na to, że srebro, z którego wykonano medal, było zanieczyszczone, gdyż zaczyna rdzewieć. W 5. numerze książki "Kopalnia. Sztuka Futbolu" dziennikarz Piotr Żelazny zmierzył się z tematem dopingu w polskiej ekipie podczas igrzysk olimpijskich.
Czytamy: "Blisko trzy dekady później doping piłkarzy Janusza Wójcika, wykryty tuż przed wylotem na igrzyska, jest tylko anegdotą. Historyjką powtarzaną przez kibiców, wspominaną mimochodem. Nieistotnym epizodem, niemającym wpływu na ocenę największego piłkarskiego sukcesu po 1989 roku. Tymczasem fakty są następujące:
• w organizmach piłkarzy znajdowały się niedozwolone środki,
• niemal na pewno nie sięgnęli oni po doping świadomie,
• trzech należało zdyskwalifikować,
• czterech kolejnych powinno zostać wysłanych na dodatkowe badania,
• drugie badanie wykonano wbrew procedurom, a jego wyniki zostały zmanipulowane,
• kardynalne błędy popełnili ludzie odpowiedzialni za walkę z dopingiem,
• nikt nie został ukarany, bo najpierw instytucje okazały się niezdolne do działania, a po zdobyciu srebra nie było woli doprowadzenia sprawy do końca,
• niewyjaśniona pozostała rola Janusza Wójcika - niemożliwe, żeby trener o niczym nie wiedział, szkoleniowiec zmarły w 2017 roku utrzymywał jednak do końca życia, że żadnego dopingu nie było".
Zawodnicy na igrzyska pojechali. - Zostali wysłani na dodatkowe badania. Nowe. Zorganizowane tuż przed wylotem. W dodatku nie wszyscy, tylko tych trzech, którzy mieli pozytywny wynik za pierwszym razem i którzy powinni byli zostać zdyskwalifikowani. Oczywiście drugie badanie pokazało, że piłkarze są czyści. Tak czyści, że mieli poziom testosteronu równy zero, czyli poniżej normy fizjologicznej. Jak do tego doszło, że to wyniki drugiego badania stały się obowiązujące? Kto sprawił, że zawodnicy byli badani raz jeszcze, a nie zostali zdyskwalifikowani? Kto zlecił płukanie piłkarzy przed drugim badaniem? Cóż, nie mam żadnych dowodów, że to zrobił Wójcik, ale wiele na to wskazuje. W tamtych czasach Wójcik mógł bardzo dużo - uważa Piotr Żelazny, autor artykułu.
[nextpage]Byłoby absolutnie banalne napisać, że "Wójcik z pewnością nie był święty". O nie, on był tak bardzo nieświęty jak to tylko możliwe. Stał się symbolem zła i zepsucia naszej piłki. Czy słusznie? W jakimś stopniu na pewno tak.
Król mętnej wody
Jeśli więc mówił o sobie jako o trybiku w machinie korupcyjnej, to było bardziej przekorne niż prawdziwe. Wójcik miał moc i doskonale wiedział, jak poruszać się w mętnej wodzie. Lepiej niż inni. Choć też nie był jedynym grzesznikiem wśród świętych.
Jeden z jego dawnych znajomych mówi: "Janusz miał sporo za uszami, jeśli chodzi o handel meczami. Ale też mam wrażenie, że sporo osób schowało się za jego plecami. On został twarzą procederu, a inni umoczeni lansowali się w telewizji i udawali sprawiedliwych". Dużo w tym racji. Wójcikowi prokuratura postawiła w sumie 17 zarzutów. Miał wręczyć lub obiecywać łapówki na łączną kwotę 1,6 mln złotych. Przyznał się w 2014 roku. Nikogo to nie zdziwiło. Wójcika zgubiło w jakimś sensie to, co zawsze go promowało. Wyrazistość, bezczelność.
Już w latach 90. podzielił polskie media. Ci, którzy chcieli być blisko niego, byli i mieli całkiem nieźle. "Biuro" miał w "Gospodzie pod Kogutem" na Rakowieckiej w Warszawie. Tu każdy mógł się najeść i napić do woli, a także podyskutować z selekcjonerem. Byli tu więc starzy wyjadacze, jak świętej pamięci Janusz Atlas czy Paweł Zarzeczny, którzy akurat styl "Wuja" cenili.
Opowieści o jego alkoholowych rekordach są legendarne. Zresztą krótki wyciąg z książki "Cwaniaczku nie podskakuj" Tomasza Jagodzińskiego powie nam wiele: "Karierę zaczynał właściwie jako ideolog szerzący marksistowską religię w jednym z oddziałów regionalnych Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej. Zdążył nawet awansować na instruktora komitetu dzielnicowego PZPR na stołecznym Mokotowie. Został wylany z pracy (ale nie z partii, której był wierny do ostatnich dni), a za co - każdy łatwo zgadnie. Poszukał zawodu, gdzie nikt nie robił problemu z zawartości alkoholu we krwi. W ten sposób polski futbol wzbogacił się o jeszcze jednego uzależnionego".
To pokazuje czasy i styl w jakim pracował. Alkohol lał się strumieniami, zaś najważniejsze były układy i gry zakulisowe. To nie była zabawa dla skautów, ale dla najostrzejszych cwaniaków, ludzi prawdziwych, złych, z krwi i kości. Zresztą w wyniku jednej z takich gier został trenerem drużyny olimpijskiej, co potem da mu wieczną chwałę.
A było tak: kadra juniorów (późniejsza olimpijska) wyjeżdżała na turniej do Izraela. Wójcik miał być wtajemniczony w to, że Mieczysław Broniszewski, trener zespołu, wywozi trochę monet na handel. "Bronek" został więc wezwany na kontrolę osobistą, co zdecydowanie nie było normą. Po powrocie szkoleniowiec został zwolniony, a jego miejsce zajął właśnie "Wujo".
I doprowadził nasz zespół do finału igrzysk w Barcelonie. Wymyślił potem hasło "zmieniamy szyld i jedziemy dalej", ale na stołek selekcjonera reprezentacji Polski wskoczył dopiero po 5 latach. W międzyczasie prowadził m.in. Legię Warszawa. Sięgnął nawet po tytuł mistrza Polski, ale po słynnym skandalu i wygranej wyjazdowej 6:0 z Wisłą w Krakowie w ostatniej kolejce, tytuł został odebrany.
Kadrę seniorów przejął pod koniec eliminacji do mistrzostw świata we Francji. Z drużyny opuszczonej przez selekcjonera Antoniego Piechniczka właściwie nie było co zbierać. Trzeba oczywiście oddać mu, że grupa z Włochami i Anglią była nie do przejścia. Piechniczek odpuścił, wskoczył Wójcik. Właściwie wybrał go naród, który opowiedział się, dzwoniąc do telewizji.
Na pewno o tym "selekcjonerze z audiotele" nie można napisać, że był złym wyborem. Eliminacje do EURO 2000 przegrał nieznacznie. Od Anglików mieliśmy gorszy stosunek bramek. - Ale też trzeba przyznać, że "Wujo" sprofesjonalizował tę kadrę. Zadbał o dobry sprzęt, premie, ulokował kadrę w dobrym pięciogwiazdkowym hotelu, załatwił kucharza. Wcześniej takich rzeczy nie było. I co ważne, piłkarze naprawdę chcieli dla niego grać - uważa Cezary Kowalski, dziennikarz "Polsatu".
Bo choć po latach pamiętamy Wójcika jako człowieka posługującego się językiem prostym, wręcz wulgarnym, to właśnie on najlepiej trafiał do piłkarzy, którzy w tamtych czasach, gdyby nawet przechodzili obok uniwersytetu, nie odnotowaliby tego. Lata 90. to triumf prostoty i "naturalizmu", ze względu na wszechobecną korupcję często traktowany jak wieki ciemne polskiej piłki.
Wójcik może nie był wielkim trenerem, ale miał swoich ludzi, dobrych zresztą, którzy się go bali, może nawet panicznie. Był tam Paweł Janas, był Edward Klejdinst i kierownik Krzysztof Dmoszyński, którego warto tu przypomnieć, bo jest autorem jednego ze słynniejszych powiedzeń przypisywanych Wójcikowi. "Kasa misiu, kasa" to słowa Dmoszyńskiego, który w ten sposób opisywał podejście trenera do życia. Po latach współpracy panowie wpadli w otwarty konflikt na łamach prasy.
- Wyciągnąłem go z rynsztoka, nakarmiłem, ubrałem, zrobiłem człowieka - opowiadał dziennikarzowi Wójcik.
- A on pokąsał tę rękę, która go karmiła - podpuszczał dziennikarz.
- Tak, to prawda. Ale drugą dostał w cymbał - odparł "Wujo".
I to cały on.
Jak w sporcie, tak w polityce
Karierę trenerską, tę poważną, zakończył właściwie w 2004 roku, gdy przegrał wyścig pod tytułem "kto da więcej". Jak się okazało, inni byli zdesperowani bardziej. Jego Świt Nowy Dwór spadł z ekstraklasy.
Futbol wypluł Wójcika, więc przygarnęła go polityka. Trudno mówić w jego przypadku o konkretnych poglądach. Pytany o kolory odpowiadał: "moje barwy są białe i czerwone". I dużo w tym racji, bo dogadać się mógł z każdym.
Jako poseł Samoobrony był nawet przewodniczącym sejmowej komisji kultury fizycznej i sportu, a mógł zostać ministrem sportu i turystyki, bo Samoobronie, jako koalicjantowi PiS, należał się jakiś ochłap. A tak politycy traktowali sport.
Kariera polityczna Wójcika skończyła się, gdy jechał samochodem po torach tramwajowych. Oczywiście będąc pod wpływem. Choć człowiek, który tego dnia z nim spożywał, zapewnia, że "Janusz był prawie trzeźwy, a na pewno nie tak pijany, jak często się zdarzało".
Pod koniec już nie pracował, ale żył z książek. I, tu trzeba przyznać, książek naprawdę nieźle napisanych, pełnych anegdot, zabawnych opowieści. Zresztą sprzedał kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy, co w prasie sportowej jest wydarzeniem.
Nawet nasz były kolega redakcyjny, Grzegorz Wysocki, krytyk literacki, był pod sporym wrażeniem książek Wójcika. - Wielu polskich pisarzy, zwłaszcza w ostatnich latach, pozuje na prawdziwych mężczyzn, antyintelektualnych twardzieli i hardych bokserów, którzy z pogardą zerkają na prozaików pozujących do zdjęć na tle swoich zawalonych książkami bibliotek. Nie skupiałbym się tutaj na wyliczaniu reprezentantów tego nurtu, bo polskiego Charlesa Bukowskiego mieliśmy tylko jednego, a na imię mu Janusz. Piłkę nożną mam w dość głębokim poważaniu, ale chamskie, wulgarne, seksistowskie i mitomańskie spowiedzi autobiograficzne Wójcika czytałem jednym tchem. Odszedł wielki talent, pierwszorzędny mistrz drugorzędnej samczej prozy - mówi.
Śmierć Wójcika była końcem pewnej epoki. Bo co tu dużo mówić, będziemy pamiętali te lata 90. jako czas korupcji, układów, podejrzanych typów spod ciemnej gwiazdy. A jak zostanie zapamiętany sam Wójcik? Może jednak ten srebrny medal przeważy?
ZOBACZ Włodzimierz Smolarek - prosty chłopak, który został legendą