Polacy do dziś pamiętają jego występ z okazji Dnia Kobiet, w samym fartuchu. Nadali mu pseudonim "Sznikers", ze względu na specyficzną wymowę nazwy popularnego batonika. W 2001 r. kucharz pochodzący ze Śląska, w tamtym czasie mieszkaniec Monachium, dostarczał im rozrywki przez ponad trzy miesiące. Klaudiusz Sevković był jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci historycznej, pierwszej edycji Big Brothera, którą śledziło średnio 4,5 mln telewidzów. Zajął w niej piąte miejsce, spędzając w domu Wielkiego Brata 99 dni (główną nagrodę - 500 tys. zł - zdobył Janusz Dzięcioł).
Od 17 marca br. trwa szósta edycja popularnego reality show. Zaprosiliśmy więc Klaudiusza Sevkovicia do "pokoju zwierzeń".
Michał Fabian, WP SportoweFakty: Ogląda pan nowego Big Brothera?
Klaudiusz Sevković, prezes KPR Ruch Chorzów, były uczestnik Big Brothera: Nie mam za bardzo czasu na telewizję, mój dzień jest wypełniony od rana do wieczora. Oglądałem na żywo wejście uczestników do programu, później zaś zobaczyłem kilka odcinków z odtworzenia, bo zostałem zaproszony do studia śniadaniowego w TVN. Musiałem się zapoznać z tematem.
Jakie wrażenia?
Uczestnicy są za bardzo spięci. Za mało uśmiechu, za mało zabawy. Już w początkowych odcinkach widziałem pierwsze spinki, konflikty. Osiemnaście lat minęło od pierwszego Big Brothera, więc warto było to porównać. Myślę, że poprzeczkę, którą zawiesiliśmy, będzie ciężko komukolwiek przeskoczyć. To jest nie do zrobienia.
U was od początku działo się sporo?
Z tego, co pamiętam, na początku mieliśmy tak wysoką adrenalinę, że chyba w ogóle nie spaliśmy. Nie pamiętam, żebym kładł się spać przez pierwsze 2-3 dni. Nikt nie chciał iść do łóżka, żeby mu coś nie uciekło. Wszyscy się świetnie bawili. Myślę, że producenci z TVN mieli problem, co w tą godzinę (podsumowanie dnia emitowane w paśmie wieczornym - przyp. red.) wsadzić, bo wydaje mi się, że mogliby zrobić nawet 16-godzinny program. Tam się tyle działo!
Fantazja, imprezy, zabawa. A kalkulacja i wyrachowanie?
Przede wszystkim zabawa, ciągły uśmiech na twarzy. Kalkulacja zaczęła się u niektórych pod koniec programu, gdy trzeba było kogoś wyeliminować. Jednak te pierwsze kilkadziesiąt dni zapamiętałem jako nieustającą zabawę. Świetnie dobrani ludzie, którzy byli bardzo kreatywni i ciągle coś wymyślali. To my często zaskakiwaliśmy Wielkiego Brata, który następnie wdrażał nasze pomysły w jakieś zadania. Myślę, że to dzięki naszemu nastawieniu jesteśmy do dziś tak pozytywnie odbierani przez ludzi. Dostarczaliśmy im świetnej zabawy. To był program czysto rozrywkowy, a nie zdominowany przez afery i problemy.
Oczywiście były też mniej miłe chwile, gdy musieliśmy nominować mieszkańców, ale ogólnie cały ten okres nazwałem kiedyś - i mogę to teraz powtórzyć - koloniami dla dorosłych. Tak się czułem. Przyjechałem sobie na kolonie do Polski i fajnie się bawiłem.
Jak pan trafił na te kolonie?
Decyzja zapadła spontanicznie. Mieszkałem w Niemczech, miałem polską telewizję, w której pokazywali zajawki programu Big Brother. Siedziałem ze znajomymi, którzy zaczęli mnie zachęcać do wzięcia udziału w castingu. Zrobiłem to "na spontanie", "dla jaj". Wtedy zgłoszenia wysyłało się pocztą. Znajomi wybrali jakieś moje śmieszne zdjęcia. Wsadziłem je do koperty i wysłałem. Myślałem, że na tym sprawa się zakończy, ale po paru tygodniach zostałem zaproszony na casting. Tak naprawdę nie chciało mi się na niego jechać z Monachium do Warszawy, ale kolega mnie namówił. Później machina ruszyła. Kolejne castingi, w sumie chyba siedem. No i wejście do programu. Postawiło to moje życie zawodowe na głowie, w Niemczech miałem dobrą pracę. Zaryzykowałem, ale patrząc z perspektywy czasu, na pewno się opłaciło.
Pracował pan w Niemczech jako kucharz.
Tak, dla NATO (w kantynie wojskowej - przyp. red.). Wziąłem dwutygodniowy urlop, nie wiedziałem, ile potrwa przygoda. Myślałem, że wrócę po tygodniu, może po 10 dniach, a wróciłem do Niemiec… chyba po dwóch latach. Wyjechałem z 20-kilową walizką i zacząłem budować na nowo życie w Polsce.
Wielki Brat jest w tej edycji kobietą. Podoba się to panu?
Trochę to nie pasuje do całości, mnie się to nie spina. Wielki Brat to brat, a nie siostra, więc to akurat producentom chyba się nie udało. Jestem przyzwyczajony do dawnego głosu, charyzmy Jarka (Jarosław Ostaszkiewicz - przyp. red.), który był Wielkim Bratem. To też jest nie do podrobienia. Tak jak uczestnicy pierwszej edycji.
"Jeden dom, 16 osób, 90 dni, zero internetu" - to hasło nowej edycji. Sugeruje, czego najbardziej może brakować uczestnikom programu. W 2001 r. nie znaliście pojęcia "odcięty od sieci", internet nie był tak powszechny. Czego więc wam najbardziej brakowało?
Styczności ze światem zewnętrznym i przede wszystkim rodzin, zwłaszcza tym, którzy mieli już dzieci. Mieszkaliśmy na bardzo małej powierzchni. Gdy oglądałem obecną edycję, to na tej powierzchni zmieściłoby się chyba 15 studiów, w których przebywała nasza grupa. Jestem też trochę zaskoczony liczbą dni. W 2001 r. siedziałem w programie 99 dni. Czyli dłużej niż będzie przebywać w nim zwycięzca tej edycji.
Przyjaźń z Piotrem "Gulczasem" Gulczyńskim przetrwała?
Utrzymujemy kontakt do dziś. Każdy z nas robi inne rzeczy, jesteśmy zaangażowani w różne projekty, więc nie mamy czasu, by regularnie się spotykać, ale dzwonimy do siebie, składamy sobie życzenia. A spotkaliśmy się niedawno, gdy obaj zostaliśmy zaproszeni do telewizji śniadaniowej.
"Dzień kobiet, dzień kobiet, niech każdy się dowie..." - śpiewaliście 8 marca ubrani tylko w fartuchy. Często przypominają panu ten występ?
Co roku, 8 marca, filmik pojawia się na portalach społecznościowych. Podejrzewam, że jeszcze długo będzie hulać po internecie.
A "Sznikers" jeszcze na pana mówią?
"Sznikers" i "Szprajt". To też do mnie przylgnęło. Wchodząc do programu, mieszkałem dwanaście lat w Niemczech, byłem przyzwyczajony do takiej wymowy tych słów. Publika podłapała, to się ludziom spodobało. Nie wymyśliłem tego, było to dla mnie naturalne. Do dziś żałuję, że nie podpisałem żadnego kontraktu reklamowego ze Snickersem.
Po prawie dwóch dekadach od pierwszego Big Brothera ludzie zaczepiają pana na ulicy?
W Chorzowie, skąd pochodzę i gdzie mieszkam, nie jestem już atrakcją. Ale gdy jeżdżę po Polsce, po świecie, to się zdarza. Podobno się nie zmieniam, ludzie mnie rozpoznają, czasami muszę opowiadać o programie.
W niektórych reality show uczestnicy mają łatwy dostęp do alkoholu. Jak było w waszych czasach?
Nie było mowy o alkoholu. Mieliśmy stricte wydzielone napoje, jedzenie. Musieliśmy walczyć, żeby zdobyć pieniądze, żeby móc sobie pewne rzeczy kupić. Alkoholu nie kupowaliśmy, bo zawsze na niego zabrakło (śmiech). Chyba tylko raz, po tygodniu, Wielki Brat postawił nam skrzynkę piwa. Mieliśmy jednak tyle adrenaliny, że nikt nie potrzebował alkoholu. Bawiliśmy się i bez tego.
Jaki moment z tych 99 dni szczególnie utkwił panu w pamięci?
Fajne są wspomnienia związane ze sportem. Kiedyś w rozmowie z uczestnikami programu wspomniałem, że właśnie trwają eliminacje do mistrzostw świata w Korei Płd. i Japonii. "Fajnie by było razem kibicować i poznać tych piłkarzy" - powiedziałem. Wielki Brat podłapał i po dwóch-trzech dniach w programie pojawili się nasi reprezentanci - Jurek Dudek, Tomek Iwan, Tomasz Hajto. Graliśmy w naszym małym ogródku mecz. Było to duże przeżycie. A te przyjaźnie z piłkarzami pozostały do dzisiaj.
Po Big Brotherze brał pan udział w innych programach typu reality show. Wszedłby pan raz jeszcze do tej rzeki czy to zamknięty rozdział?
To zależy od tego, jaki byłby to program. Nie mówię nie, ale musiałbym wiedzieć, co się z tym wiąże. Może jakiś "Azja Express" czy "Agent" by mnie zaciekawił. Nie wiem jednak, czy znalazłbym czas. Zajęć mam bardzo dużo.
Patrząc na uczestników pierwszej edycji, poradził pan sobie z tej grupy najlepiej po programie?
Mam być skromny czy nieskromny?
Ma pan być szczery.
Wydaje mi się, że tak. Niektóre osoby też sobie dobrze radzą, ale ja tych projektów powymyślałem bardzo dużo. Działam na różnych platformach, to się wzięło z mojego doświadczenia, które zaczerpnąłem w Niemczech. Już wtedy wymyślałem sobie kolejne rzeczy, w których się realizowałem i realizuję do dziś.
NA DRUGIEJ STRONIE PRZECZYTASZ M.IN., W ILU EGZEMPLARZACH SPRZEDAŁA SIĘ PŁYTA KLAUDIUSZA SEVKOVICIA, W JAKI SPOSÓB TRAFIŁ DO SPORTU I CZY WYGRYWA W GOLFA Z DUDKIEM I CZERKAWSKIM
ZOBACZ WIDEO "Klatka po klatce" (highlights): najlepsze akcje z gali KSW 47
[nextpage]Po Big Brotherze działał pan na kilku frontach. Programy o gotowaniu, płyta, książki.
Ludzie się pytają: "O super, a co tam po programie?". Po programie odkryłem jakieś talenty, których bym nigdy nie odkrył. Choć talenty to może za duże słowo. Miałem swoje programy kulinarne w telewizji - "Wielka niespodzianka Klaudiusza" oraz "Klaudiusz and cooking". Później przez dwa lata prowadziłem Telezakupy Mango, które na tamten okres były w Polsce rewolucyjne - pierwsze programy teleshoppingu. Następnie były książki, płyty, single, reklamy. Dużo tego było.
"Ale to co najważniejsze mam w sercu na dnie". Zdarza się to panu jeszcze gdzieś zaśpiewać?
Czasami w gronie przyjaciół, jak jest fajna atmosfera, to śpiewamy. Ale skoro mówimy o muzyce, zgłosiła się do mnie ostatnio pewna agencja, która chciała, żebym nagrał nową piosenkę rapową. Jeszcze o tym nikomu nie mówiłem. Nagraliśmy dwa tygodnie kawałek, jest w masteringu, zobaczymy, może to będzie nowy śmieszny projekt. Podchodzę do tego z dystansem, z uśmiechem, z luzem. Kiedyś w ten sposób podszedłem do płyty, a zyskała status złotej. Sprzedała się w 51 tysięcy, więc dziś miałbym platynę. Nie mam żadnej napinki, nie skończyłem żadnych szkół muzycznych. Robię to bardziej dla zabawy, dla jakiegoś projektu.
Napisał pan dwie książki - jedną o kulinarnych gustach reprezentantów Polski w piłce nożnej, bohaterkami drugiej były szczypiornistki.
Z niektórymi piłkarzami - jak już wspomniałem - poznałem się w Big Brotherze. Później był niezapomniany mecz z Norwegią na Stadionie Śląskim, wygrany 3:0, po którym zapewniliśmy sobie awans na mundial w 2002 r. Dostałem koszulkę od Piotra Świerczewskiego, jak schodził z murawy. Zostałem też zaproszony do busa przez reprezentację. Wspólnie świętowaliśmy awans, jadąc do Warszawy. Wyjazd na mistrzostwa do Korei Południowej był fajnym przeżyciem. Kilka lat później napisałem książkę "Smak Sukcesu", która była poświęcona piłkarzom. Połączyliśmy kulinaria i futbol. Później zaś piłka ręczna weszła w moje życie bardziej niż piłka nożna. Pomysł na drugą część "Smaku sukcesu" zrodził się, gdy byłem menedżerem reprezentacji Polski kobiet w piłce ręcznej. Obiecałem naszym reprezentantkom, że jak pokonają trudnego rywala Serbię, to będzie książka także o nich. Dziewczyny awansowały, książka powstała.
"Klaudiusz ratuj". Od tego ponoć zaczęła się pana przygoda z piłką ręczną?
Tak to wyglądało. Ruch Chorzów, klub z ogromnymi tradycjami, dziewięciokrotny mistrz Polski, rozpadł się i musiał zaczynać od trzeciego poziomu. Znajomy dziennikarz Zbigniew Cieńciała zainteresował mnie tym tematem. Był akurat ostatni dzień na zapłacenie kaucji, żeby drużyna mogła wziąć udział w rozgrywkach. Myślałem, że to będzie krótki epizod, a zrobiło się z tego ponad 15 lat. Pamiętam wpisy w internecie: "Big Brother" w Ruchu. Ludzie się z tego bardziej naśmiewali, nie traktowali tego poważnie, a w moim przypadku stworzyło się z tego ogromne doświadczenie.
Gdy zajął się pan odbudową Ruchu, głośno było o wsparciu ze strony piłkarzy reprezentacji Polski.
Tomek Iwan z Holandii przywiózł nam kurtki i dresy z PSV Eindhoven, Piotr Świerczewski z Marsylii. Udawało mi się przekonać piłkarzy do zwariowanych pomysłów. Oni się cieszyli, ze mogą pomagać innym, to było z ich strony bezinteresowne, fajne. Zaszczepiałem ludzi tą nową pasją.
Później trafił pan także do reprezentacji szczypiornistek i do władz Związku Piłki Ręcznej w Polsce.
Do piłki ręcznej w wydaniu reprezentacyjnym zaprosił mnie świętej pamięci Adam Pecold (były trener m.in. reprezentacji Polski i Ruchu - przyp. red.). Zaproponował, bym został kierownikiem kadry młodzieżowej, która jechała na mistrzostwa świata do Brna. W tamtym zespole grały m.in. Karolina Kudłacz, Weronika Gawlik czy Joanna Waga. Później zostałem menedżerem reprezentacji Polski seniorek, przez cztery lata byłem także w zarządzie ZPRP. Przeprowadziłem rewolucję w plażowej odmianie piłki ręcznej. Żałuję tylko, że medale przyszły po mojej kadencji (śmiech). Dziś są inne czasy i o zarządzie ZPRP nie będę się wypowiadał.
Ostatnio nawet nie musi pan mówić. Wystarczą obrazki, które wrzuca pan w mediach społecznościowych. Gdy Iwona Niedźwiedź nie została uprawniona przez związek do gry w Ruchu przed ważnym meczem z Koroną Handball Kielce, zamieścił pan zdjęcie jaskiniowców. Z podpisem: "Tak się działa w ZPRP!".
Nie ma się co oszukiwać: jeśli mam mówić prawdę, to uważam, że ta nowa kadencja wygląda jak wygląda. Pozbyto się dwóch najmłodszych w zarządzie i prężnie działających ludzi - Marcina Herry i mnie. Nie jest różowo w piłce ręcznej. Ale nie chcę tego drążyć.
Przeczytaj także: PGNiG Superliga kobiet: Ruch po walce pokonał UKS PCM. Debiut Iwony Niedźwiedź
KPR Ruch, któremu prezesuje pan od 2003 r., nie jest w stanie włączyć się do walki o medale mistrzostw Polski. Dlaczego?
Niestety, żeby walczyć o medale, musielibyśmy mieć ogromnych sponsorów. Jestem szczęśliwy, że Ruch tyle lat gra w Superlidze i że udało się to fajnie reaktywować. Może nie walczymy o najwyższe cele, ale jesteśmy klubem bez długów - to też jest ważne. Nie mamy zadłużenia w ZUS-ie, Urzędzie Skarbowym. Codziennie mogę spojrzeć w lustro. Cieszę się z sukcesów młodzieżowych, które odnieśliśmy. Zdobyliśmy trzy razy z rzędu mistrzostwo Polski juniorek, ciężko to będzie komukolwiek pobić. Mam satysfakcję, że te dziewczyny, które niedawno jako juniorki grały i zdobywały mistrzostwo, są w zespole Superligi. Będziemy mieć z nich i z całej drużyny jeszcze dużo radości.
Oprócz handballu mocno zaangażował się pan w golfa.
Jestem pomysłodawcą i project managerem Silesia Business and Life Golf Cup. Organizując ten turniej, wzorowałem się na imprezach z European Tour. Już pierwsza edycja imprezy w Siemianowicach Śląskich okazała się sukcesem, została okrzyknięta najlepszym eventem golfowym w Polsce. Oprócz samego turnieju były pokazy mody, występy artystów. Kontynuujemy ten projekt do dziś, w tym roku mamy już dziewiątą edycję. Różnica jest jednak ogromna. Z turnieju, który odbywał się raz do roku, zrobił się ogromny cykl, w którym rozgrywamy kilka imprez - zimą za granicą, później w Polsce. W tym roku byliśmy w Hiszpanii, Omanie, Singapurze, Malezji, za chwilę będziemy w Belek w Turcji, a od miesięcy wiosennych zagramy w Polsce.
W pana imprezach startują zarówno profesjonalni golfiści, jak i sportowcy wywodzący się z innych dyscyplin.
Udało się wśród moich znajomych zaszczepić pasję do golfa, mam na myśli m.in. Tomka Iwana, który był na pierwszej edycji naszego turnieju i razem gramy do dziś. Jurek Dudek grywał wcześniej w golfa w Madrycie, Mariusz Czerkawski za oceanem też tego "liznął". Byłych sportowców w tej dyscyplinie jest coraz więcej - snowboardziści Mateusz i Michał Ligoccy, olimpijczycy, ostatnio Szymon Ziółkowski.
Golf mocno pana wciągnął. Sam zaczął pan się w to bawić.
Zacząłem grać, bo będąc w tym środowisku, musiałem to zrobić, żeby poznać oczekiwania golfistów. Początkowo myślałem, że trochę sobie pogram i będę wszystko wiedział, ale golf pochłonął mnie na dobre. Uprawiałem wiele dyscyplin sportu, ale nic nie dawało mi takiej satysfakcji jak golf. Przy okazji staram się edukować ludzi. Jest stereotyp, że w golfa grają starsi panowie z dużymi brzuszkami i nic się nie dzieje. Nic bardziej mylnego. W golfie sporo się chodzi, nawet 10 km na jedną rundę. Dużo czasu spędza się na powietrzu, spala kalorie.
Jaki ma pan handicap?
Niezły jak na amatora - 12,4.
Wygrywa pan z Dudkiem i Czerkawskim?
Obaj są na pewno lepszymi golfistami ode mnie, ale rok temu na jednym z turniejów udało mi się wpleść między nich. Wygrał Mariusz Czerkawski z przewagą jednego uderzenia w dwudniowym turnieju. Za plecami miałem Jurka. Za to z Tomkiem Iwanem prezentujemy podobny poziom, choć ostatnio częściej z nim wygrywam.
Wspomniał pan, że uprawiał wiele dyscyplin sportu.
W młodości królowała piłka nożna. Po szkole nie szło się do domu, tylko rzucało tornister i grało do zmroku. Później było judo, karate, squash. W Niemczech grałem amatorsko w piłkę, na poziomie chyba szóstej ligi. Uprawiałem też sporty ekstremalne - spadochroniarstwo czy nurkowanie. Mam drugi stopień w nurkowaniu - advanced open water diver. Oprócz golfa staram się codziennie biegać na bieżni. Kiedyś ludzie śmiali się ze mnie, że spamowałem Facebooka, wrzucając każdego dnia zdjęcie po 10 kilometrach. Teraz już tego nie robię, ale nadal biegam.
Oprócz sportu działa pan także w polityce. W ubiegłym roku po raz czwarty z rzędu zdobył pan mandat radnego w Chorzowie.
Do polityki też trafiłem poprzez sport. To był trochę przypadek. Namówiono mnie, żebym startował, powiedziałem, że będę zajmować się sportem. Wprowadziliśmy stypendia, możliwości finansowania sportu w Chorzowie. Z jednej kadencji zrobiły się cztery, więc to chyba też nie jest przypadek. Jak tak prześledziłem moje życie, to jeśli za coś się biorę, to staram się to robić porządnie.
W polityce poprzestanie pan na szczeblu samorządowym? Czy może marzy się panu Warszawa albo Bruksela?
Jak już wspomniałem, na razie nie mam czasu. Ruch, praca w samorządzie, golf, inne projekty. Dzień jest wypełniony od rana do wieczora. Na dziś mnie to nie kręci, ale "nigdy nie mów nigdy". Jakby mi ktoś powiedział 20 lat temu, że będę organizował największe eventy golfowe w Polsce, to też bym w to nie uwierzył.