Od początku kariery Maciej Majdziński uważany był za duży talent. W wieku 19 lat z gdańskiego SMS-u trafił do wielkiego HSV Hamburg, zwycięzcy Ligi Mistrzów. W ubiegłym tygodniu rozpoczął przygotowania do szóstego z kolei sezonu na parkietach Bundesligi, w barwach Bergischer HC. Niemal dwa lata z tego okresu stracił jednak z powodu poważnych kontuzji. Na ubiegłych mistrzostwach Europy był podstawowym rozgrywającym reprezentacji Polski.
Maciej Szarek, WP SportoweFakty: Podobno Michael Biegler uważał, że Polska ma dwa duże talenty: Arkadiusza Moryto i pana. Wiemy, gdzie dziś jest skrzydłowy PGE Kielce. Nie ma pan czasem myśli, że gdyby nie te kontuzje, pana kariera mogłaby być w zupełnie innym miejscu?
Maciej Majdziński
, szczypiornista reprezentacji Polski: To chyba logiczne. Nie straciłbym tylu minut, doświadczenia, treningów i czasu. Pewnie byłoby lepiej, może dużo lepiej, ale tego już nie sprawdzimy i nie ma co gdybać. Czy rozwinąłbym się aż tak owocnie jak Arek, któremu kibicuję? Tego nie wiadomo.
ZOBACZ WIDEO: Kolarstwo. Tour de Pologne pierwszym wyścigiem etapowym w sezonie. "Zgłaszają się wielkie nazwiska!"
To zacznijmy od zdrowia. Ostatni mecz rozegrał pan w styczniu, przeciwko Szwecji na EURO. Wówczas... uszkodził pan stopę. We wtorek Bergischer rozpoczęło przygotowania do nowego sezonu Bundesligi. To były dla pana pierwsze treningi od tego czasu?
Nie, z tą kontuzją uporałem się już dawno. Miałem nawet zagrać w ostatniej rozegranej kolejce Bundesligi przed pandemią koronawirusa, ale zdecydowaliśmy, że przełożymy mój powrót jeszcze o tydzień. Kolejnego meczu już jednak nie było. Trenowałem w pełni, ale nie zdążyłem wrócić do gry. Od tego wtorku trenujemy już przed nowym sezonem, wszystko jest okej.
Jak Niemcy "zamknęli" poprzedni sezon?
Przyznano miejsca na podstawie tabeli po ostatniej rozegranej kolejce. Tak jak w Polsce. Nikt nie spadł z Bundesligi, ale pierwsze dwie ekipy z drugiej ligi awansowały do elity, więc w kolejnych rozgrywkach będzie aż 20 zespołów. Na górze tabeli nikt nie zgłaszał pretensji, wszyscy zaakceptowali ten układ. Ciekawiej było na dole, bo ostatnia drużyna (HSG Nordhorn-Lingen - red.) zgromadziła tylko cztery punkty. Uratowało ją, że wyliczono, że matematycznie - przy wygraniu wszystkich meczów - mogliby się jeszcze utrzymać. To oni walczyli z zarządem ligi o brak spadków. Kiedy podjęto decyzję o zawieszeniu rozgrywek, musiałem jeszcze zostać w Niemczech. Pod koniec kwietnia - gdy ją zakończono - pojechałem do Polski na kwarantannę. Wróciłem dopiero teraz, na przygotowania do nowego sezonu.
To będzie już szósty sezon na niemieckich parkietach (piąty w 1. Bundeslidze - red.), a ma pan zaledwie 24 lata. I chyba przeżył pan w tym czasie więcej niż niejeden zawodnik przez całą karierę.
Nie szedłbym aż tak daleko, ale fakt, dużo tego było: upadek klubu, nagły transfer, spadek do 2. Bundesligi, awans, w końcu siódme miejsce w lidze. Szkoda tylko, że nie można powiedzieć, że faktycznie grałem całe te pięć lat. Przy każdym takim pytaniu będę wracał do moich kontuzji, bo tych też przeżyłem sporo.
To prawda. Dwa razy zerwane więzadło krzyżowe, po razie na każde kolano (w latach 2016 oraz 2018 - red.). Potem naderwanie mięśnia w stopie (2020).
To za każdym razem był trudny czas, mówię zwłaszcza o zerwaniu więzadeł. Na pewno najtrudniejszy od momentu, gdy zacząłem grać w piłkę ręczną. Kontuzja to dla nikogo fajna sprawa, zwłaszcza jeśli rehabilitacja trwa tak długo, bo minimum pół roku. Wszystko to przytrafiło mi się mając 20-kilka lat. Ciągnęło mnie na boisko, po prostu chciałem już grać, a musiałem czekać. Czułem, jak gubię minuty i doświadczenie, po które pojechałem do Niemiec. W tak młodym wieku zawodnikowi zależy przecież tylko na tym.
To tym trudniejsze, gdy nie dzieje się jeden raz.
Między zerwaniami więzadeł i rehabilitacjami rozegrałem prawie pełny sezon, ale to wciąż bardzo mało. Za drugim razem, tuż po pojawieniu się urazu, psychicznie byłem w bardzo złym stanie. Wiedziałem dokładnie, co mnie czeka, ile pracy, wyrzeczeń i bólu. Już raz to przeżyłem, nie chciałem do tego wracać. Wiedziałem, że czeka mnie męczarnia.
Tomasz Gębala, w podobnej sytuacji, mówił otwarcie o depresji.
Ja nie mogę pójść aż tak daleko, ale pierwsze dni, tygodnie, były naprawdę trudne. Było załamanie. Chodzenie o kulach... ehh, ciężko to opisać. Do tego zdawałem sobie sprawę, co się stało, od samego początku, już z chwilą doznania kontuzji. Nie miałem wątpliwości. Za pierwszym razem w pełni rehabilitowałem się tutaj, w Niemczech, ale pomagali mi rodzice i rodzina, a także koledzy z drużyny. Za drugim razem, trzy razy razy na miesiąc przyjechałem do Polski, do Gdańska. To bardzo dobrze zrobiło dla mojej głowy.
Jak pan się motywował?
Myślę, że po urazach przyjąłem dobrą strategię, która pozwoliła mi się z tym uporać: cieszyłem się z każdego małego kroku. Najpierw, że mogłem zostawić kule i iść o własnych siłach, potem, że mogłem zacząć biegać, zrobić przysiad, rzucić piłką. To może wydawać się głupie, ale naprawdę bardzo mi pomagało.
Nie było momentu, że pomyślał pan: Po co ja to wszystko robię?
Oczywiście, że tak, ale tylko na samym początku. Była myśl, że może powinienem odpuścić, już nie ryzykować. Ale po dwóch tygodniach pojawiała się kolejna: lubię grać w piłkę ręczną i co ja będę robił zamiast tego? Zawziąłem się i walczyłem jeszcze raz.
To naprawdę musiało być trudne. Porozmawiajmy więc o czymś przyjemniejszym: Polska w czwartek dostała "dziką kartę" na Mistrzostwa Świata w Egipcie w 2021 roku!
To mega wiadomość i ogromnie się z niej cieszymy! Granie z najlepszymi jest nam bardzo potrzebne, ogrywanie się na wielkich turniejach także. Dlatego to dla nas bardzo, bardzo ważna i szczęśliwa wiadomość. Wiedzieliśmy, że mamy dość duże szanse na "dziką kartę" z racji kolejnych mistrzostw świata w Polsce (w 2023 roku - red.), ale i tak jesteśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni!
Za wami już jeden taki turniej, styczniowe EURO 2020. Nie będę wracał do wyników, zapytam o to, ile wam on dał?
Na pewno było to super doświadczenie. Dla wielu z nas zupełnie nowe. Był stresik i zdenerwowanie, ale to wszystko pozytywne emocje przed grą o stawkę. Jeśli chodzi o to, co na parkiecie, to nie za dużo mnie zaskoczyło. Miało być trudno i było trudno. Ale oprawa turnieju i otoczka medialna może robić wrażenie. Nie byliśmy przyzwyczajeni do aż takiej liczby aktywności. Na szczęście wraz z wyjściem na parkiet się o tym zapomina.
Nauczyliśmy się bardzo dużo. Zresztą, nasza kadra uczy się z każdym meczem i nie ma w tym żadnej przesady. Na EURO była większa presja, były trudne momenty, trzeba było zachować zimną głowę i nie zawsze się udawało, ale jesteśmy młodą, rozwijającą się kadrą i to na pewno zaprocentuje, tylko musimy w tych turniejach grać.
To może stać się regułą. Graliście w tym roku, zagracie w kolejnym, w 2023 awans pewny jako gospodarz. Zostało EURO 2022. Żeby tam zagrać, trzeba pokonać dwójkę z tercetu Słowenia, Holandia i Turcja. Mission - jak najbardziej - possible.
Zgadza się, nasze ambicje to wygrać każdy mecz! Cel natomiast to wyjście z grupy i awans - wiadomo. Nie ma co się jednak oszukiwać, że w stawce faworytem jest Słowenia. Czekają nas też trudne wyjazdy. I na nie bym zwrócił szczególną uwagę, bo myślę, że awans rozstrzygnie się na parkietach w Turcji czy Holandii. Każdy z nich będzie bardzo wymagający, ale za każdym razem będziemy jechać po zwycięstwo.
Jeśli rozmawiamy o kadrze, powracać będą dwa tematy: nieumiejętność wykorzystania warunków Kamila Syprzaka i brak wyraźnego lidera.
Co do "Sypy" - to trudne pytanie. Na pewno na naszą korzyść nie działa, że na zgrupowaniach spotykamy się dość rzadko. Teraz było na przykład zgrupowanie w Cetniewie, ale bez nas, zawodników z zagranicznych lig. To akurat sprawa proceduralna, chodziło o ubezpieczenia i zgodę lig. W PSG grają innym stylem, na kadrze mamy inne pomysły. Trzeba to dopracować. Ale na pewno nie robiłbym też z Kamila takiego giganta, że nagle zupełnie inaczej podaje mu się piłkę. Na poziomie reprezentacji trzeba umieć podać do każdego, granie z Kamilem nie jest znowu super trudne. Szybki wniosek jest taki, że wciąż brakuje zgrania. To nie jest ani nasza wina, ani jego. Mam nadzieję, że z czasem to się zazębi, pracujemy nad tym.
Naszymi liderami w szatni są najbardziej doświadczeni zawodnicy, jak Przemek Krajewski, Piotr Chrapkowski czy właśnie "Sypa". Do tego grona, mimo wieku, dołącza Arek Moryto. Oni czują kadrę najlepiej z racji liczby rozegranych w niej meczów. Myślę, że dobrze byłoby mieć również takich liderów na boisku, bo to często pomaga w grze. Na pewno jest kilku graczy z potencjałem, by do tego dojść. To musi się jednak stać na boisku, w ważnych meczach.
Na drugiej stronie Maciej Majdziński opowiada o sportowych rodzicach, kulisach transferu i grze w Bundeslidze, o tym, co zrobiło tam na nim największe wrażenie oraz dzieli się historią o... wprowadzeniu się do złego mieszkania!
[nextpage]Na piłkę ręczną był pan w skazany? Oboje pana rodzice od lat związani są mocno z handballem (mama: była zawodniczka, tata: działacz w ZPRP - red.) Andre Agassiemu ojciec zawód wybrał, nim ten się jeszcze urodził. Jak było u pana?
Na pierwszy trening poszedłem mając trzy lata! Ale za uszy nikt mnie nie ciągnął, nic nie było na siłę. Już w podstawówce grałem w drużynie piłki ręcznej, to zawsze sprawiało mi frajdę. Nigdy nie powiedziałem, że nie chcę tego robić. Myślę, że rodzice się z tego cieszyli, to było dla nich łatwe. Pewnie przekazali mi to w genach.
Może to dziwne, ale z rodzicami nie lubię za bardzo rozmawiać o piłce ręcznej. Ona od zawsze była u nas obecna, czasem jest jej aż za dużo. To raczej oni namawiają mnie na jakieś rozmowy, sam nigdy za tym nie przepadałem. To też się zmieniło po moich kontuzjach, teraz najczęściej rozmawiamy o tym, czy jestem zdrowy, jak dbać o formę, niekoniecznie o samych występach. Jeśli wchodzimy jednak w temat, czasem wynikają ciekawe rozmowy, bo mamy całkowicie inne zdania. To, że rodzice tak dobrze znają twój zawód, czasem pomaga, bo jako dzieciak dostałem mnóstwo wskazówek, ale czasem ma się już tego przesyt. Fajnie, że mogą jednak sami przeanalizować moją grę, ocenić ją i coś podpowiedzieć.
Jak to się stało, że z SMS-u Gdańsk trafił pan do wielkiego HSV Hamburg, a nie, wzorem większości nastoletnich absolwentów, do Superligi?
To zasługa Michaela Bieglera (byłego selekcjonera reprezentacji Polski i trenera HSV Hamburg - przyp. red.). Byłem u niego na zgrupowaniu, wiedziałem, że mnie obserwował, a w końcu dał mi szansę i ściągnął do Hamburga. To była mega sprawa, z SMS-u do Hamburga to krok milowy.
Nagle w szatni Johannes Bitter, Hans Lindberg i Pascal Hens.
Ale miałem stres przed pierwszym treningiem! Raz, że nie chciałem nic zepsuć przed takimi zawodnikami, którzy potrafią wszystko i do tej pory jedynie mogłem obejrzeć ich w telewizji albo powiesić plakat nad łóżkiem, dwa, że mój niemiecki pozostawiał wiele do życzenia. Bardzo pomógł mi wówczas Piotr Grabarczyk, także ściągnięty do Hamburga. Trzymaliśmy się we dwóch.
Zderzenie z wielkimi gwiazdami było dla mnie jednak pozytywnym zaskoczeniem, choć na początku na treningach naprawdę nie było łatwo. Prywatnie okazali się jednak normalnymi ludźmi, starali się przyjmować w drużynie nowych graczy. A tych razem ze mną do HSV trafiło chyba dziewięciu. To na pewno pomogło w aklimatyzacji, choć była to szkoła życia.
Eldorado trwało krótko, bo już po pół roku klub zbankrutował. Dla 19-latka to musiał być duży zawód.
Pojechałem do Niemiec, żeby się uczyć. Transfer do HSV był marzeniem. Po pół roku klubu już jednak nie było, zaczęło się dużo dziać, tak, było trochę nerwów. Po upadku Hamburga zastanawiałem się, co dalej. Z tyłu głowy miałem świadomość, że w każdej chwili mogę wrócić do Polski i jakoś dam radę, ale powrót po pół roku był słabą opcją. Doszedłem do wniosku, że skoro już wyjechałem za granicę, to nie mogę odpuścić, spróbuję na całego. Zgłosił się do mnie, i pewnie wielu zawodników HSV, menedżer. Znalazł propozycję z Bergischer. Nie zastanawiałem się długo. Dzięki temu zostałem w Bundeslidze na dobre, zaaklimatyzowałem się tu i jestem wdzięczny, że mogę to kontynuować.
Z Bergischer w kolejnych latach zanotował pan prawdziwą huśtawkę emocji: spadek do 2. Bundesligi w pierwszym sezonie, awans i wygrana na zapleczu w kolejnym.
To była gra pod ciągłą presją. Myślę, że to jest to, co w tej lidze najlepsze: walka w każdym meczu, nie ma zespołów, z którymi wiesz, jaki będzie wynik jeszcze przed wyjściem na parkiet.
Z nowym klubem udało się nawet dojść do 7. miejsca w lidze dwa lata temu. Teraz skończyliście na 13. lokacie. Cel na nowy sezon?
To siódme miejsce nawet dla nas było sporym zaskoczeniem! Zaraz po powrocie do Bundesligi wystrzeliliśmy i zagraliśmy super sezon. Teraz już poszło gorzej. Nie ustalaliśmy jeszcze założeń na nowy rok, ale chcemy poprawić lokatę z poprzednich rozgrywek. To będzie nasz cel.
A pana?
Mimo tych wszystkich kontuzji, jeszcze przed EURO, grałem po pół godziny na mecz. To super wynik po kolejnej przerwie zdrowotnej. Zawdzięczam to trenerowi, który wciąż we mnie wierzy, wciąż daje szansę. Po takich powrotach są fazy: pierwsze mecze są super, "jedzie się" na euforii, że się wróciło do gry, potem przychodzi zadyszka, ale to mija i znowu jest fajnie. Do EURO byłem zadowolony z czasu na parkiecie i swojej gry. Może nie jest to autoreklama idealna, ale naprawdę nie miałem na co narzekać. Chciałbym, żeby teraz było podobnie.
Zagrał pan w Bundeslidze razem z oraz przeciwko masie zawodników. Który z nich robił największe wrażenie na treningu grając w pana drużynie?
Hans Lindberg. Od zawsze go lubiłem, a to co robił na treningu, to w ogóle było niebywałe. Taki bramkarz jak Bitter przez godzinny trening nie mógł obronić choćby jednej piłki, jeśli Duńczyk miał dzień! Poza tym, że był super zawodnikiem, był też świetnym gościem poza boiskiem. Trochę świr, ale tylko w pozytywnym znaczeniu. Przede wszystkim zwróciło moją uwagę to, jak wiele dawał wskazówek innym zawodnikom, martwił się i dbał o poziom kolegów z drużyny. Chciał, żeby wszyscy wokół wciąż byli coraz lepsi.
A który zrobił największe wrażenie grając przeciwko panu?
Tobias Karlsson. Genialny obrońca. To było prawdziwe zderzenie ze ścianą w pierwszym moim sezonie w Bundeslidze. Graliśmy przeciwko niemu i myślałem tylko o tym, że za nic nie da się go wymanewrować: ani zgubić jego blok, ani ominąć jeden na jeden, zawsze był idealnie ustawiony.
On też grał najostrzej w lidze?
Nie. Teraz śmiejemy się, że takimi "rzeźnikami" jest zespół Ludwigshafen. Oni wszyscy grają bardzo ostro, rozmawiając z graczami innych drużyn, często z nich żartujemy. A najbrutalniejszy gracz w lidze? Chyba Jakov Gojun z Fuechse Berlin. On lubi "przyostrzyć". W końcu ktoś musiał zastąpić Igora Voriego...
A gość, którego najczęściej pan podglądał? Wzorował się trochę?
Na początku Marcin Lijewski, chciałem być jak on. Potem zacząłem śledzić Kiryła Lazarowa, klasa sama w sobie. Teraz w Bundeslidze bardzo podoba mi się gra Fabiana Wiede, ma świetny przegląd pola i grę jeden na jeden. Podpatruję też Alexa Dujszebajewa. Warunkami fizycznymi jesteśmy dość podobni, myślę, że wiele mogę od niego się nauczyć.
No właśnie, ma pan 189 cm wzrostu. Jak na rozgrywającego to jest granica. Centymetry musi pan nadrabiać sprytem i dynamiką, Jak to się robi?
Staram się bazować na szybkości. Są dwumetrowi gracze, którzy z łatwością rzucają nad blokiem, ale ja tak nie mogę, nie jestem typowym "rzutkiem". Gram inaczej: by oddać rzut, szukam przestrzeni pomiędzy obrońcami, jakiejś luki w ich ustawieniu, muszę manewrować ręką przy samym rzucie, ciągle zaskakiwać obrońców Myślę, że właśnie spryt, szybkość i dynamika to moje atuty, tym walczę. Chcę mijać rywali, szukać miejsca, "wchodzić" między nich na szósty metr. Najważniejsze, by realizować taktykę założoną przez trenera. Często dynamika i szybkość, którą mogę wnieść do gry, procentuje po drugiej stronie parkietu, tworząc miejsce kolegom.
Mieliśmy w reprezentacji podobny przykład Roberta Orzechowskiego (190 cm). On raz grał na skrzydle, raz na rozegraniu. U pana nigdy nie było pomysłu przebranżowienia?
Były takie pomysły, chociażby w juniorskich kadrach, ale ja się uparłem na to rozegranie i myślę, że wyszło mi to na dobre. Żeby grać dobrze na skrzydle, trzeba występować tam od samego początku, to bardzo techniczna pozycja. Rzadko kiedy takie "przestawienie" się udaje, bo w zasadzie trzeba się wtedy uczyć gry od nowa. Jestem zadowolony, że postawiłem na swoim.
To na koniec najlepsza anegdota z tych pięciu lat w Niemczech.
To było tuż po moim transferze do Bergischer. Po dwóch tygodniach spędzonych w hotelu, klub znalazł dla mnie mieszkanie. Dostałem klucze, adres, zacząłem się wprowadzać. Akurat gdy byłem w trakcie przykręcania lamp i robienia dziurek na obrazy, jakiś facet wchodzi do domu, wydaje się bardzo zdziwiony i zaczyna mi coś tłumaczyć. Ja jeszcze wtedy nie rozumiałem wszystkiego po niemiecku, ale na szczęście byli u mnie koledzy z klubu. Tłumaczą mi, że ten pan twierdzi, że kupił to mieszkanie! Konsternacja.
Szybki telefon do klubu i okazało się, że... ten pan miał rację! To ja wprowadziłem się do złego mieszkania! Właściwe było na tej samej klatce, na tym samym piętrze, ale o jedne drzwi obok. Cały dzień spędziłem na przenoszeniu rzeczy. Potem zastanawialiśmy się tylko, jakim cudem klucze pasowały do obu zamków? Ale już nieważne, historia wciąż żyje w naszym klubie i w szatni.
Obserwuj autora na Twitterze i czytaj jego pozostałe teksty!
Czytaj także:
-> Orlen Wisła Płock trenuje przed nowym sezonem
-> Echa "dzikiej karty" dla Polski. Macedończycy rozgoryczeni