Krzysztof Hołowczyc: Chciałem pokazać, że jestem z husarii
Leci po mnie helikopter, a ja leżę na pustyni w cieniu auta, żeby ciut łatwiej oddychać. Wiem, że jest źle, bo czuję takie charakterystyczne ukłucia w kręgosłupie, jakby ktoś głęboko igłę wsadzał i nią ruszał. Pewnie uważa pan, że myślałem, czy będę chodził? Też. Ale żal był większy, że moi rywale jadą dalej. Jeden po drugim mnie mijali, wszystkie przygotowania poszły na nic, a byłem przecież w formie i miałem świetny samochód. I wszystko zepsułem przez jeden niefortunny skok z wydmy. Mogłem mieć pretensje tylko do siebie. Tata mi powtarzał: "Nie za to ojciec bił, żeś grał, tylko za to, żeś się odgrywał". Parę minut wcześniej zakopałem się w wydmie, wyjechaliśmy z niej w parę minut, ale minęło nas w tym czasie jakieś baggy. Pomyślałem sobie: "Ja ci pokażę!" i natychmiast ostro ruszyłem, żeby go wyprzedzić . Ryzyko było duże, nie było potrzeby, by na tym etapie rajdu je podejmować. Kompletnie niepotrzebny ruch. Po prostu chciałem pokazać, że jestem z husarii, z tych, co frajerów się nie boją. No i ja chwilę potem leżałem wijąc się z bólu, a on pojechał dalej. Wypadek nie wyglądał groźnie w telewizji, ale spadłem z czterech metrów na twardy piaskowiec, telemetria wykazała, że uderzenie było takie, jakbym z prędkością 60 kilometrów na godzinę uderzył w ścianę.
Miał pan w życiu szczęście?
Byłem bezczelny, chciałem wszystkich pokonać, pokazać im, jak jestem dobry, ale często ratował mnie instynkt samozachowawczy. Gdyby teraz w naszą stronę jechała ciężarówka, pewnie bym w ostatniej chwili uskoczył. A nie wiem, czy panu by się udało. Instynkt pozwalał mi przeżyć wielokrotnie, jechałem milimetry od drzew. Kiedy wiedziałem, że będzie wypadek, zaczynałem działać jakoś podprogowo. Czułem, że niesie mnie z zakrętu, widziałem, że zaraz uderzę w skarpę, rykoszet poszedłby idealnie w drzewa, przeciągnąłem więc gazem przez skarpę. Ludzie mnie pytali, czy zwariowałem, bo cisnąłem gaz mimo że wiedziałem, jak to się skończy.
I jak się skończyło?
Poleciałem w pole, były rolki, auto kilka razy obróciło się wokół osi, ale wysiadłem i otrzepałem się z kurzu. Coś tam bolało, ale żyłem. To było z całą pewnością coś od Boga, odruch, nie myślałem wtedy, działałem. Teraz już spokorniałem, bardziej szanuję przeciwników i coraz częściej dochodzę do wniosku, że samo gonienie króliczka jest lepsze niż wynik. Może liczy się samo uczestnictwo, gonienie króliczka? Może to straszne, a może właśnie fajne, że będę jakimś dziadkiem, który zamknie drzwi i będzie sobie jechał Dakar, nie licząc się z tym, czy będzie czwarty, siódmy czy dwunasty.
Naprawdę myśli pan, że by tak potrafił?
Nie wiem. Co prawda obiecałem żonie i kibicom, że kończę intensywną karierę, ale jakoś nikt nie zwrócił uwagi na słowo "intensywną". Z genem chęci wygrywania być może rzeczywiście nie ma co walczyć. Taki się urodziłem. Mój tata wygrał amatorski wyścig kolarski dookoła Olsztyna, chociaż miał rower bez przekładni. Z górki nie nadążał, ale pod górkę nadrabiał, bo inni mieli mniej siły. Pewnie o tym nawet nie wiedział, ale przekazywał mi tę potrzebę bycia najlepszym. W szkole grałem w piłkę ręczną i byłem najlepszy, w siatkówkę tak samo, chciałem robić wszystko, co jest możliwe, i zwyciężać. Do motosportu trochę za wysoki jestem, jakieś dziesięć centymetrów. Przecież ja w Peugeocie 206 WRC siedziałem jak na toalecie, a kierownicę trzymałem w pozycji, jakbym krowę doił.
Nie miał pan problemu z dziećmi? Tacy ambitni ojcowie czasami cierpią, gdy ich potomkowie nie chcą iść tą samą drogą.
Doczekaliśmy się trzech córek, a teraz w naszym życiu pojawiła się jeszcze wnuczka. Mówię żonie, że szkoda, że nie mamy syna, ale w odpowiedzi słyszę tylko śmiech. Podobno to dobrze, że tak się stało, bo bym chłopaka zniszczył. Dziewczyny do gokarta nie wsadzisz na siłę, na motor podobnie. U mnie w garażu czeka mnóstwo zabawek dla młodego faceta. Młodsza córka obiecuje, że jeszcze będę miał co z nimi robić, bo mi wnuka przyniesie, ale na razie tylko tak gada, zamiast działać. Bycie dziadkiem zmienia perspektywę, ale bardzo dużo wymagam, bo uważam, że młody człowiek musi się cały czas rozwijać. Moja wiedza o wychowaniu dzieci przenosi się na wyższy poziom, ale była mizerna, bo wcześniej każdy gonił w swoją stronę. To, że mam porządne dzieciaki, to zasługa żony, która zawsze była ciepła i dobra.
Córek do sportu nie ciągnęło?
Wszystkie są bardzo wysportowane, każda mogłaby pójść w zawodowy sport. Ale i ja, i żona, która była profesjonalną koszykarką, zasmakowaliśmy takiego życia i wiemy, że aby dojść do pewnego poziomu, trzeba poświęcić wszystko. Nawet rodzinę. To, że ja utrzymałem związek z Danusią i że nic się nie rozleciało w naszym domu, to także tylko jej zasługa. Jest kobietą, która rozumiała sport i miała cudowną cechę - nigdy nie uzurpowała sobie do mnie praw. "Rób to, dasz radę" - mówiła. Po jednym z rajdów, strasznie zadowolony ze swojej postawy dzwonię do niej i mówię, że zająłem drugie miejsce. - "A pierwszy nie mogłeś być?" - słyszę pytanie w słuchawce. To była dla mnie dodatkowa motywacja. Jak mogłem się cieszyć? Jak mogłem być drugi następnym razem?
Mówi pan, że wasza rodzina to zasługa żony, ale panu też palma nigdy nie odbiła. Chociaż na podium dziewczyny z Playboya podawały szampana.
Na imprezach zostawałem, żeby koledzy mogli łatwiej poderwać dziewczyny, a ja sam wsiadłem w auto i jechałem do hotelu, wiedząc, że każdy kieliszek wódki, lampka wina albo kufel piwa oddala mnie od sukcesu. Miałem wizję, chciałem wygrywać, byłem nienasycony. Jedno, drugie, trzecie mistrzostwo Polski, mistrzostwo Europy, a mnie ciągle było mało. Ciągle miałem coś do zrobienia. Kiedyś po dobrym rajdzie wiedziałem, że rano muszę zrobić trening i jak wracałem z biegania o szóstej rano, spotkałem skacowanych dziennikarzy - zdziwili się, że nie świętowałem sukcesu. Nie czułem takiej potrzeby, bo wiedziałem, że wiele jeszcze sukcesów przede mną. Propozycje damsko-męskie też były, z najwyższej półki. Ale przecież miałem już wszystko, czego potrzebowałem do szczęścia.
Trzy córki, żona. Wychodził pan czasami wyrzucić śmieci i nie wracał przez godzinę?
Za blisko miałem i głupio by to wyglądało. Na szczęście zawsze mogłem uciec na trening, teraz latem dużo czasu spędzam na wodzie, na skuterach, na nartach. Mam tak dużo różnych zajęć, że bardzo ciągnie mnie do domu. Jak już tam jestem, to staram się celebrować każdy moment. Moja żona czasami się na to denerwuje.
Na co?
Mówi, że jej chłopina świeci tu, tam, w telewizji, w radiu, a jak wraca do domu, to wyłącza światło i jest wrakiem. Tłumaczę jej, że muszę gdzieś energię złapać i że łapię ją właśnie przy niej. Oczywiście są takie momenty, kiedy uciekniemy wszyscy na dwa tygodnie do Stanów i mamy tylko siebie na wyłączność. I wtedy już mam siłę. Prowadzę wielkiego SUV-a, takiego z trzecim rzędem siedzeń, że jak ktoś się pogniewa, to może pójść na koniec i pobyć sam. Jeździmy i podziwiamy amerykański kicz, zatrzymujemy się na dwa dni w jakimś przypadkowym hotelu, jak nam się jezioro w pobliżu spodoba. W Polsce nie mam szans odpocząć. Popularność potrafi być dość uciążliwa.