Krzysztof Hołowczyc: Chciałem pokazać, że jestem z husarii
Michał Kołodziejczyk
Dlaczego?Niestety, oddałem twarz do telewizji i nie mogę tak normalnie wyjść na plażę. Pojadę nad Bałtyk, to nagle dla wszystkich tłustych misiów jestem koleżką, z którym trzeba się piwka napić. Ale nie obrażam się, sprzedałem się mediom świadomie, zbierałem w ten sposób pieniądze na sport i nie mogę teraz powiedzieć: "Stop, jestem tu prywatnie". Na Lazurowym Wybrzeżu też jest mnóstwo rodaków, wszędzie w Europie… Trzeba uciekać dalej. Ja do popularności przywykłem, ale obciąża to moją rodzinę. Córki jeszcze jakoś sobie radziły, ogarniają Facebooka czy Instagram, ale moja żona ma ochotę pobyć zwyczajnie anonimowa. Potrzebuje wypocząć i ja to rozumiem.
No to nie ma z panem łatwo.
Ona jest biała, a ja czarny. Albo na odwrót. Czasami myślę, że może właśnie dlatego ze sobą wytrzymujemy. Jak urządzamy dom, to jest koniec świata, ale jestem już na takim etapie, że spokojnie patrzę na jej pomysły i pozwalam na wszystko. Lubię ciepłe kolory i funkcjonalność. W samochodzie też szukam ciepłych kolorów, to mi ostatnio Danusia rodzinne auto kupiła całe w czerni, w kevlarach i karbonach. I znów czuję się, jak w sportowym świecie, który jest w to obuty.
Pieniądze nigdy nie były pana motywacją?
Nigdy nie miałem problemu ze stosunkiem do pieniędzy. Były tylko środkiem do celu. Moją walutą jest przyszłość. Kiedy mam coś zaplanowane, to czuję, że żyję. Jeśli będę wiedział, że w następnym roku będę jeździł w Pucharze Świata, że będzie rajdóweczka, to można mnie wysyłać trzy razy dziennie na prowadzenie parogodzinnych wystąpień motywacyjnych, a nie będę narzekał. A gdyby tak zabrać mi cel, to jestem trup, zdechły i wisi mi gęba. Nic mi się nie chce. Moim pieniądzem jest cel, pewnie cieszy mnie tak, jak niektórych ludzi kolejne zera dopisywane do konta. Dla mnie pieniądz jest zabezpieczeniem, ale w domu pilnuję, żeby wszystkiego nie przejeść. Przecież każdą kwotę da się skonsumować. Tego też uczył mnie ojciec, mądry i wspaniały człowiek.
Powiedział pan kiedyś, że zachłanność oddalała pana od ludzi. O co chodziło?
W pewnym momencie zalała mnie wielka fala nienawiści. Występowałem w reklamach, zapraszano mnie do telewizji, wyskakiwałem z każdej lodówki i krzyczałem: "Cześć, to ja, Hołek!". Dużo pieniędzy do mnie przyszło. I zaczęło się polskie piekiełko, ludzi pisali, że powinienem się ścigać, a nie brać udział w reklamach. Mimo że ścigałem się cały rok i robiłem to świetnie, a kręcenie spotu reklamowego zajmowało tylko dwa dni. To były świetne kontrakty. Miałem wtedy angielskiego menedżera, robił poważne interesy z Amerykanami, to i stawki były w dobrej walucie. "Laysy" płaciły mi przez dwa lata tylko za to, żebym nie podpisał umowy z producentem innych chipsów. Potrzebowałem jednak czasu, żeby zrozumieć, że ludzie nie kochają za to, że jest się liderem, ale za to, że ma się z nimi kontakt. Zawsze lubiłem kibiców, byli dla mnie dodatkowym czynnikiem do tego, by jechać jeszcze szybciej. Popisywałem się przed nimi. Teraz wiem, jak są ważni i powtarzam wszystkim sportowcom - jak nie masz kibica, to nic nie masz. Nauczyłem tego choćby Rafała Sonika.
Nie daje pan o sobie zapomnieć. Od kilkunastu lat pana głos prowadzi kierowców w nawigacjach samochodowych.
I czasami się mylę, ale nie mam na to wpływu. Z zegarkami "Atlantic" też jestem już dziesięć lat i Szwajcarzy wciąż chcą mieć coraz starszego pana. Teraz wychodzi specjalna limitowana seria - 777 sztuk nowego modelu Driver, sygnowanego Krzysztof Hołowczyc. Siódemka to moja ulubiona cyfra, wiedzą, że ją kocham. W rejestracji każdego samochodu, jakim jeździłem, musiała być chociaż jedna. W "Playu" też jestem już pięć lat, tam liczą się badania odbiorców, a te mówią, że moim targetem wiekowym jest przedział od pięciu do osiemdziesięciu lat. Nie daję się zaszufladkować. Widocznie dzieciaki też mają sympatię do "Hołka". Może teraz wystąpię razem z Minionkami. Ale na poważnie - ciągle liczy się to, że jestem kierowcą. Na dniach będę brał udział w klipie reklamowym i dzwonią do mnie z pytaniem, czy jeśli będzie po 15 centymetrów z każdej strony, to zmieszczę się samochodem. Zapytałem, czy mam jechać dwieście na godzinę, bo jeśli tak, to z daleka może mi być ciężko namierzyć…
Jak pan to robi, że przez tyle lat ciągle jest atrakcyjny dla reklamodawców?
Pewnie dobrze się kojarzę. Z sukcesem. Nauczyłem się bardzo ważnej rzeczy od taty, zawsze mówię prawdę i dobrze mi się z tym żyje. Czasami jest to bolesne, chciałbym zapomnieć, ale nie wymażę przecież tego, że chodziłem w "Krzyżówce Szczęścia" w jakichś dziwnych koszulach i uznawałem, że to fajne, że występuję w telewizji. Teraz mój menedżer Andrzej Kalitowicz mądrzej mną kieruje: mówi mi, gdzie powinienem się pokazać, a gdzie jest mnie za dużo, gdzie jestem już przepalony. Adam Małysz też był przecież na cudownym wzlocie, cieszyłem się, że przyszedł do naszej dyscypliny, bo wiedziałem, że przyjdą za nim kibice. Co prawda z piwem i trąbką, ale kibice. Tyle że Małysza na Dakarze nie znali, mówili że z Polski to Kubicę i Lecha Wałęsę kojarzą. A w moim przypadku liczyły się cyferki. Złotówka wydana na mnie zawsze miała prosty przelicznik - zamieniała się w 3-4 złote.
I jazda 200 na godzinę po drodze krajowej oraz późniejsza sprawa z policją nie narobiła panu szkód wizerunkowych?
Narobiła. Nie jestem święty, nie będę opowiadał, że zawsze jeżdżę maksymalnie 90 na godzinę. Nie lubię tego słowa, ale uważam, że jeżdżę bezpiecznie. Za bardzo kocham ludzi, żeby zrobić im krzywdę. Jeżdżę dobrymi samochodami, sprawnymi technicznie, mam świetne hamulce, o umiejętnościach nie wspominam, a tamtą drogę znałem jak własną. Widziałem, że policja za mną rusza, więc zwolniłem do 90. Dla policjantów to był wielki pościg za Hołowczycem, jak szeryfa za bandziorem. To naprawdę smutna historia.
Dla pana?
Wszyscy przegraliśmy. Ja - wiadomo. Ale policja też, bo wyszły na jaw nieprawidłowości w dokonywanych pomiarach. Okazało się, że z odległości trzystu metrów błąd techniczny może wahać się w granicy 30 kilometrów na godzinę, mnie namierzano z 800 metrów. To było mocno naciągane, bo ten typ videorejestratora wskazuje prędkość radiowozu a nie filmowanego auta. Media od razu podchwyciły sprawę pościgu za Hołowczycem i późniejszej rozprawy. Na szczęście sprawa się przedawniła i to chyba było salomonowym rozwiązaniem. Ale chyba muszę pogodzić się z tym, że jako znany kierowca rajdowy zawsze będę podejrzewany o zbyt szybką jazdę.
Polacy jeżdżą lepiej niż choćby dziesięć lat temu?
Wszystko zależy od nasilenia ruchu i stresu. Jak ktoś zakłada, że będzie jechał trzy godziny i w te trzy godziny rzeczywiście dojedzie, to na drodze może posuwać się spokojnie, gęsiego. Ale jak jedzie szóstą godzinę, a do celu wciąż daleko, to włącza się taka agresja, wścieklizna. Zmieniło się trochę, ludzie na drodze są bardziej uprzejmi, ale dużo jest też nowych kierowców, w słabych samochodach, po fatalnych szkołach jazdy. Mamy system szkolenia, który nie uczy jeździć, ale uczy zdawać egzaminy. Młody kierowca wjeżdża później w dżunglę, a ta go pożera. I człowiek zaczyna być małpą, bo skacze po tych samych drzewach. I jeszcze na niego trąbią, bo tu się jedzie, a nie wlecze 50 na godzinę. Zresztą z tą prędkością, która zabija, to mit. W Niemczech na wielu odcinkach autostrad nie ma ograniczeń i można pędzić do woli - oczywiście, kiedy dojdzie do wypadku przy dużej prędkości, skutki są straszne, ale kiedy wszyscy jadą płynnie i szybko, nie ma specjalnego zagrożenia, wystarczy popatrzeć na ich statystyki.
Powrót Roberta Kubicy do Formuły 1 zaskoczyłby pana?
Robert już wrócił do sportu, najpierw do rajdów. Wszyscy oczekiwaliśmy od razu wielkiego wyniku, co było mało realne, a przecież Kubica przejechał choćby kultowe Monte Carlo w świetnym stylu. Jedną ręką. Ludzie kochani, przecież facet robi nieprawdopodobne rzeczy! Bardzo go podziwiam. Nigdy w historii polskiej motoryzacji nie było nikogo równie utalentowanego. Jak on czuł asfalt, jak dobierał opony, jak trakcję ustawiał! To był kot, geniusz jeżdżenia. Według mnie zabrakło mu tylko jednego - zwyczajnej pokory. I nie chodzi mi o wypadek, Robert po prostu poczuł, że jest tak świetny, że aż niezniszczalny. A ja wiem, jak z takiej perspektywy łatwo się pomylić.
Kubica był zdolniejszy od pana?
Gdybym w pewnym momencie nie popełnił błędu, pewnie byłbym mistrzem świata WRC. Byłem bardzo szybki. Ale moi rywale nie tylko mieli lepsze, fabryczne auta, a do tego już wtedy mieli odpowiednie diety, sztaby ludzi pracowały nad ich treningami, psychiką. Byli o krok z przodu, a ja byłem zbyt niecierpliwy, by czekać pokornie na swoją kolej, więc nie wsiadłem do odpowiedniego wagonu. Myślę, że w pewnym momencie byłem bardziej kompletnym kierowcą od Roberta, ale talentem w Polsce nikt mu nie dorównał!
I pokorniejszy?
W miarę upływu czasu. Pokora przychodziła wtedy, kiedy przeżywało się swoje bolesne momenty, kiedy szło się na dno, trzeba było jakoś wyciągnąć nogi z mułu, a potem płynąć, by najpierw zobaczyć jasną wodę, a dopiero na końcu poczuć powietrze. Ludzie widzą uśmiechniętego Hołowczyca, z dziewczynami, szampanem, a mało kto wie ile tysięcy kilometrów trzeba przejechać, żeby do czegoś dojść, ile to kosztuje wysiłku, potu i bólu.