Kajetan Kajetanowicz: Kajtuś, jedź sobie powoli

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Z rajdów wyniósł pan pokorę, a co z domu?

Szacunek do innych ludzi. Moi rodzice go mieli naturalnie, to są bardzo dobrzy ludzie, nikogo by nie skrzywdzili. Tata nadal jest mechanikiem, niby na emeryturze, ale tak jak ja nie potrafiłby sobie poradzić z tym, że tylko siedzi w domu. Teraz razem z mamą zajmuje się działką, mają tam dużo pracy. Ostatnio nawet z moją Anetą o tym rozmawialiśmy - że fajnie mieć świeże warzywa w domu, ale że rodzice bardzo się poświęcają i kosztuje ich to wiele sił. Gdybym miał odpowiedzieć na pytanie: "Kto to jest dobry człowiek?", powiedziałbym, że oni. Oczywiście popełniają błędy, ale są tak klasycznie przeciętni. To nie ma ich urazić, przeciętni to znaczy normalni, fantastyczni, godni naśladowania.

Pana pasja do motoryzacji zaczęła się w garażu taty?

Tak, ciągle kręciłem się blisko. Mam z czasów dzieciństwa znajomości, które przetrwały do dzisiaj. Pamiętam też niedzielne wyjazdy do babci, kiedy pędziłem biegiem czterysta metrów do garażu tak szybko, by rodzice nie zdążyli w tym czasie przyjść. Miałem radość z tego, że mogłem otworzyć drzwi i je zabezpieczyć, a później odpalałem malucha, takiego ze ssaniem jeszcze, i mogłem nim wycofać na zewnątrz. To było dla mnie jak dopełnienie tygodnia, spełnienie oczekiwań wyjazdu do babci. Później jeszcze przed jej domem na wsi mogłem przejechać kilkanaście metrów. To było wydarzenie, którego za każdym razem wyczekiwałem.

Do kogo pierwszego dzwoni pan po rajdzie?


Do nikogo. Do mnie dzwonią bliscy, ale mam tak dużo wiadomości, że często brakuje mi czasu, by oddzwonić czy odpisać. Wiem, że dla rodziców to bardzo ważne, więc tego nie ignoruję. Kiedyś, gdy wyjeżdżałem z domu na rajdy, mama mówiła mi: "Kajtuś, jedź sobie powoli". Pewnie nie zdawała sobie sprawy, że niekoniecznie jej posłucham.

Kierowca rajdowy to nie jest wymarzony przez rodziców zawód dla dziecka. Ale jest wiele dyscyplin dużo bardziej niebezpiecznych. Rodzice są tak dumni z każdego mojego sukcesu, szczęśliwi z tego, że ukończyłem rajd, że ciągle potrafią się rozpłakać. To pokazuje, jak mocno wszystko przeżywają. Oczywiście także porażki - tata rozkłada każdy przypadek na drobne części, potrafi wysnuć swoje teorie, zawsze wie, co się wydarzyło i co mogłem zrobić lepiej. Czasami niedzielny obiad kończyliśmy przy rosole nie czekając na drugie danie. Ale teraz dzieje się tak już rzadziej, obaj powstrzymujemy emocje. Kiedyś, gdy udowadniał mi słuszność swoich prawd, obracałem się na pięcie.

Czy Polacy są dobrymi kierowcami?

Jazda samochodem opiera się na odruchach. To taka pamięć mięśniowa. Jeżeli się ją opanuje, to wydaje się, że wszystko jest już w porządku i można dodawać kolejne czynności. Statystycznie dużo czasu spędzamy w samochodzie, więc dzielimy go między prowadzenie auta a na przykład odpisywanie na wiadomość przez telefon. Obecnie to największe zagrożenie, ciągle trzymamy w ręku telefon, a taka głupota może mieć poważne konsekwencje. Ktoś powiedział, że na szczęście pracujemy całe życie, a na nieszczęście pół sekundy.

Co jest naszą największą wadą za kierownicą?

Złośliwość. Nie jeździmy źle, ale jesteśmy złośliwi. Nie wiem, po co na każdym kroku włącza nam się gen rywalizacji. Mnie, jeżdżąc cywilnym autem, jest łatwiej, bo nie potrzebuję dodatkowych emocji. Poza tym wiem, czym to grozi, bo jestem ambasadorem wielu akcji związanych z bezpieczeństwem na drogach. To nie znaczy, że nie łamię przepisów, że nie zdarza mi się popełniać błędów, ale na pewno się pilnuję. To przykre, że na drodze wielu kierowców chce być pierwszymi, bo to później zamienia się w wypadki. W czasie jazdy powinniśmy być skoncentrowani, ale także czerpać z niej radość, a nie nerwy.

Naprawdę jeździ pan 50 km/h po mieście?

Nie zawsze, ale patrzę na licznik i staram się nie łamać ograniczeń. Ostatnio jeden z dziennikarzy motoryzacyjnych zapytał mnie, jak to możliwe, że ludzie porównują mnie czy Krzysztofa Hołowczyca do normalnych użytkowników drogi i wymagają tego samego, nie rozumiejąc, że potrafimy jeździć szybciej. Do mnie to nie przemawia. Powinniśmy czuć się odpowiedzialni, jesteśmy dla innych przykładem. Pilnuję się nie tylko dlatego, że mam świadomość, co może się wydarzyć na drodze, bo się wiele naoglądałem, ale też dlatego, że myślę choćby o mojej pani, która może gdzieś jechać z naszym dzieckiem. Że takich normalnych kierowców na drogach jest zdecydowana większość. Sam czuję też odpowiedzialność, że jeśli złapie mnie policja i ludzie się dowiedzą, to mógłbym stracić autorytet.

Kobiety jeżdżą gorzej od mężczyzn?

Faceci myślą, że są najlepsi za kierownicą, najlepsi w łóżku i najlepsi w pracy. Kobiety mają więcej pokory.

Pana partnerka dobrze jeździ?

Nie.

Pracuje pan nad tym?

Myślałem, że sobie radzi, nawet ją kiedyś pochwaliłem, ale ostatnio słabo mi idzie. Paradoksalnie - nie jestem dla Anety w tej kwestii autorytetem. Mocno się stresuje. Dziwne, że akurat w tej kwestii nie chce mnie słuchać. To moja życiowa porażka. To, że siedzę obok niej, sprawia, że dziwnie się spina. No, ale wiadomo, że my, mężczyźni, jesteśmy wiecznymi instruktorami.

Jaki jest idealny wiek dla kierowcy rajdowego?

Przy obecnym wsparciu mocno się obniżył, promotorzy skracają drogę. Dają to doświadczenie brakujące na początku, wskazują palcem kierunek. Tyle tylko, że doświadczenia za kierownicą nie da się kupić, frycowe trzeba zapłacić, dlatego zdarza się, że czterdziestolatkowie wygrywają rajdy w mistrzostwach świata. Ja nie jestem już młody, ale nie myślę, że jestem stary. Mam przed sobą kilka lat, które muszę jak najlepiej wykorzystać.

O czym pan jeszcze marzy?

O mistrzostwie świata.

To realne?


Nawet triumf w WRC2 to mistrzostwo świata, więc nie jest to niemożliwe. Zresztą, mówi się, że jeśli ktoś nie dąży do rzeczy niemożliwych, to nigdy ich nie osiągnie. I nie chodzi o to, że ostatnie wyniki dodały mi wiatru w skrzydła. Powtarzam, że podstawią jest pokora, bo w rajdach niezależnie od tego jakbyś się przygotowywał, może zawieść coś, co kosztuje kilka euro.

Prowadzisz w Argentynie, auto przyleciało samolotem, części długo płynęły kontenerem, przetransportowano dwadzieścia osób, masz za sobą tydzień testów i nagle nie wytrzymuje wahacz, który przyleciał kilka dni wcześniej z opisem "część poprawiona". Poprawiona, czyli lepsza, z mocniejszymi spawami, według homologacji producenta. Wahacz za kilkaset złotych, może tysiąc, podczas gdy cały budżet na WRC2 wynosi kilka milionów złotych. Ręce opadają. Ale czuję, że jesteśmy gotowi, jeśli tylko będziemy mieli narzędzia i szczęście. Ono jest potrzebne w każdym dziedzinie życia. Na szczęście trzeba też pracować.
Co musiałoby się stać, żebyśmy za kilka lat mieli kierowcę w WRC?

Potrzebny jest potężny budżet. To głównie kwestia pieniędzy, odpowiedniej osoby i dobrze zorganizowanego zespołu.

Robert Kubica dostał wielkie wsparcie przy powrocie do Formuły1. W rajdach zabrakło takiego zastrzyku?

Bardzo się cieszę z tego, co mam. Nie jestem człowiekiem roszczeniowym. Potrafię patrzeć na potrzeby innych, jestem realistą. Moim największym marzeniem jest bycie w dużym WRC, ale to, co robię, sprawia mi radość. Skupiam się na swoim celu, gdyby udało się coś osiągnąć w WRC2, to byłoby coś niewiarygodnego. Z tego sezonu wyciśniemy, ile możemy, zobaczymy w następnym.

Poza piękną historią związaną z walką o zdrowie - czy pana zdaniem to dobrze dla polskiego sportu, że Kubica wrócił i kończy wyścigi jako ostatni?

Nie ze swojej winy, jest ostatnią osobą, która ma z tym coś wspólnego. Nie znam odpowiedzi na pana pytanie. Na pewno cieszę się, że Robert jeździ, że może robić to, co kocha. Z drugiej strony jest sfrustrowany, nie zawsze może powiedzieć, co myśli, chociaż i tak często mówi. Jest mi przykro, że tak jest, ale w sporcie samochodowym coraz częściej niewiele zależy od kierowcy.

Darzycie się z Kubicą szacunkiem i sympatią.

Nie dlatego, że jego były pilot Maciej Szczepaniak jeździ teraz ze mną. Może po prostu i ja, i Robert wiemy, ile to wszystko kosztuje wyrzeczeń. Mamy świadomość, że każdy sport na najwyższym poziomie wymaga gigantycznego zaangażowania, z jakiego 99 procent ludzi nie zdaje sobie sprawy. Może tylko utytułowany sportowiec potrafi docenić innego sportowca. U mnie często nawet członkowie zespołu i rodzina nie wiedzą, jak wiele czasu poświęcam na pracę. Jak myślami w prywatnych chwilach jestem gdzie indziej, bo zastanawiam się, jak usprawnić pracę ekipy, co zrobić, żeby być szybszym. Nie mam do nikogo pretensji, uświadomiłem sobie niedawno, że skoro oni o tym wszystkim nie wiedzą, to naturalne, że mnie nie rozumieją.

Mam jeszcze jedno pytanie. Głupie. Pytał pan kiedyś rodziców, dlaczego przy takim nazwisku dali panu na imię Kajetan?

Dziadek się tak nazywał. Nie poznałem go nigdy. To ojciec mojego taty. Kiedy przychodzę na jego grób dziwnie się czuję, jak widzę na płycie napis "Kajetan Kajetanowicz". Rodziców o swoje imię zapytałem tylko raz, w dzieciństwie. Ale tylko dlatego, że koledzy się ze mnie śmiali, że "Kajtek bez majtek". Nic poważnego.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×