Giba pokonał chorobę nowotworową. Lekarze do dzisiaj nie rozumieją, jak to się właściwie stało

WP SportoweFakty / Asia Błasiak / Na zdjęciu: Giba
WP SportoweFakty / Asia Błasiak / Na zdjęciu: Giba

Od blisko 40 lat naukowcy szukają medycznych podstaw zwycięstwa znanego na całym świecie sportowca nad śmiertelną chorobą. Bez efektu. Mama Brazylijczyka wierzy w działanie sił nadprzyrodzonych.

W tym artykule dowiesz się o:

"Jeśli cuda istnieją, to pani syn jest jednym z nich. W stanie, w jakim się znajdował, i to jeszcze będąc tak małym dzieckiem, tylko cud mógł uratować mu życie. Gilbertinho jest zdrowy".

Tych słów matka jednego z najlepszych zawodników w historii siatkówki nie zapomni do końca życia. Solange Santamaria usłyszała je od lekarza, który obserwował, jak Gilberto Godoy Filho de Amauri Giba walczy z chorobą nowotworową. Sportowiec przytoczył te słowa w swojej autobiografii napisanej razem z Luizem Paulo Montesem. Na polskim rynku książka ma tytuł: "Autobiografia Giba. W punkt".

Krew na pieluszce

Kiedy Giba miał zaledwie 4,5 miesiąca - podczas przewijania - matka zobaczyła, że pielucha jest zakrwawiona. Wpadła w panikę, nie wiedziała, co się dzieje. Wezwała taksówkę i pojechała do Szpitala Dziecięcego Świętej Rodziny w brazylijskiej Londrinie. - Działałam instynktownie - mówiła w późniejszych wywiadach. - Wiedziałam, że na karetkę będziemy czekać długo, za długo.

Ostra białaczka limfoblastyczna - diagnoza lekarzy brzmiała jak wyrok. Na prośbę rodziny informacja o chorobie nowotworowej nie dotarła do matki. Dla niej oficjalnie Giba miał bardzo duży niedobór żelaza. Tylko tyle. - Leczenie wydawało się proste. Mama, specjalistka od spraw żywienia, dobrze wiedziała, jak wzmocnić mój organizm. Dlatego, podczas gdy inne dzieci dostawały mleko, ja piłem sok z buraków albo ze szpinaku z pomarańczą - wspomina w swojej książce były siatkarz.

Kilkumiesięczny Giba tułał się między domem a szpitalem. Był pod ciągłą obserwacją lekarzy, regularnie pobierano mu krew, podawano lekarstwa. Jednak nie robiono wielkich nadziei. Ta choroba mogła go zabić w każdym momencie. Lekarz prowadzący wielokrotnie rozmawiając z ojcem prosił go, aby jednak powiedział żonie prawdę. - Powinna wiedzieć, później będzie miała pretensje - argumentował mając świadomość, że pacjent w każdej chwili może umrzeć.

Ten był jednak nieugięty. Nie chciał martwić żony i razem z najbliższymi robił, co mógł, aby tajemnica nie wyciekła. Udawało się. Aż do pewnego dnia.

Giba "przedmiotem" badań na uniwersytecie

10-miesięczny Giba został wezwany na kolejne badania - do szpitala. Rutyna. Z maluchem pojechały mama i matka chrzestna. W gabinecie lekarskim dzieciak był tak ożywiony i niespokojny, że kobiety położyły go na ziemi, aby raczkował. A same rozmawiały z lekarzem. Nagle Giba wstał i zrobił kilka swoich pierwszych kroków. Zaskoczone były nie tylko kobiety, ale i lekarz. - Kto by pomyślał, że dziecko z białaczką, dla którego nie było nadziei, chodzi, mając zaledwie dziesięć miesięcy - wypalił.

I natychmiast ugryzł się w język. Zapomniał, że rozmawia z matką, która nie znała całej prawdy. Za późno. Solange Santamaria zemdlała.

Cztery miesiące później lekarz z radością oznajmił rodzicom, że Giba wyzdrowiał. Przyznał, że nie ma pojęcia, jak to się stało, ale wyniki nie kłamały. Nie było śladu po białaczce. Matka do dzisiaj jest przekonana, iż stoją za tym siły nadprzyrodzone. - Moja mama uważa, że każdy rodzi się z określonym z góry przeznaczeniem. Z przeszkodami, którym trzeba stawić czoła i je pokonać - twierdzi Giba.

[nextpage]
Lekarze? Do dzisiaj nie znają racjonalnego wytłumaczenia całej sytuacji. Pewnie dlatego przypadek Giby do dzisiaj (a upłynęło przecież już prawie 40 lat!) jest przedmiotem badań na Uniwersytecie Federalnym stanu Parana w Kurytybie. Studenci, doktoranci, profesorowie - tęgie głowy szukają, analizują, dyskutują, sprawdzają, czy poprzednicy czegoś nie przeoczyli. Bez efektu.

Nowotwór wyniósł się na dobre

Kiedy Giba był coraz bardziej znany, piął się w siatkarskiej hierarchii, matka nie pozwalała mu opowiadać o chorobie. To miała być rodzinna tajemnica. W pewnym momencie jeden z brazylijskich dziennikarzy dotarł swoimi kanałami do odpowiednich informatorów i cała sportowa Brazylia dowiedziała się o białaczce. Od tego momentu Giba niemal w każdym wywiadzie musi opowiadać o tych wydarzeniach.

Sam też doszedł do wniosku, że nagłośnienie tej historii może zrobić więcej dobrego, niż złego. - Na każdym z moich wykładów (Giba jeździ obecnie po całym świecie i uczestniczy w spotkaniach motywacyjnych - przyp. red.), czy to dla chorych dzieci, czy dyrektorów firm, przypominam o tamtym okresie. I za każdym razem się wzruszam. To silniejsze ode mnie - przekonuje w autobiografii.

Oczywiście lekarze tak szybko nie pozwolili uwierzyć w sukces. Giba jako dziecko, a potem nastolatek był pod stałą opieką lekarzy. Co kilka miesięcy dokładnie go badano, aby na wypadek powrotu choroby natychmiast zareagować. Na całe szczęście rak wyniósł się na stałe z organizmu brazylijskiego siatkarza. Słowo "cud" padło jeszcze wielokrotnie w rozmowach między rodzicami Giby, a kolejnymi lekarzami.

ZOBACZ WIDEO: Sporting - Legia. Miroslav Radović tłumaczy się z pudła

Do dzisiaj - czemu trudno się dziwić - każde przeziębienie wywołuje u bliskich sportowca strach. Niepewność będzie im towarzyszyła już do końca życia. O raku tak szybko się nie zapomina.

"Gdziekolwiek będziesz, znajdę cię..."

W sierpniu 2002 roku, w przeddzień meczu w ramach Ligi Światowej (Brazylia - Hiszpania), siatkarze odwiedzili w szpitalu w Recife dzieci chore na białaczkę. Giba - jako gość honorowy - opowiedział dzieciakom swoją historię. Po spotkaniu doszło do wyjątkowej sytuacji. Tak ją zapamiętał Giba...

- Jak masz na imię - zapytał siatkarza jeden z małych pacjentów.
- Giba.
- Nie, ty nie jesteś Giba. Jesteś Gilberto.
- No tak, masz rację - odpowiedział coraz bardziej zaintrygowany siatkarz.
- Bo wiesz, ja też mam na imię Gilberto. I ja też pokonam białaczkę, jak ty. A potem gdziekolwiek będziesz, znajdę cię, żeby ci powiedzieć, że też się wyleczyłem.
- Załatwione, Mały - mocno wzruszony Giba przytulił chłopaka.

Prawie rok później, w czerwcu 2003 roku, podczas treningu reprezentacji Brazylii w stolicy tego kraju doszło do niezwykłej sytuacji. Hala była prawie pusta, ale Giba zobaczył kątem oka, że na trybunach jest chłopak, którego twarz kojarzy. Musiał chwilę pomyśleć, ale przypomniał sobie, że to Gilberto, dziecko chore na białaczkę, ze szpitala w Recife. Siatkarz przerwał trening, nie był w stanie się skupić, trzęsły mu się ręce. Podszedł do band okalających boisko, zawołał chłopaka. Ten podszedł i powiedział: "czy nie mówiłem ci, że znajdę cię, by ci o tym powiedzieć? Więc jestem".

Koledzy Giby z reprezentacji na długo zapamiętali scenę, jak ich kolega przytula małego chłopca. Przytula i płacze. - Rozkleiłem się także i ja - przyznał w jednym z wywiadów selekcjoner "Canarinhos" Bernardo Rezende. - Najpierw byłem wściekły, że Giba przerwał samowolnie zajęcia i opuścił parkiet, ale jak jeden z fizjoterapeutów wyjaśnił mi o co chodzi, a potem zobaczyłem, jak mój czołowy zawodnik płacze, to nie wytrzymałem. Łzy pociekły mi po policzkach.

Marek Bobakowski



Źródło artykułu: