Monika Pyrek: Strach przed lataniem

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
To prawda, że pierwszy raz swój start na igrzyskach w Atenach obejrzała pani dopiero po dwóch latach?

Tak. I nie powinnam go w ogóle oglądać w trakcie kariery. Do dzisiaj to są trudne wspomnienia, powtórki są dla mnie nie do zniesienia. Jednak obecne wzruszenia już niczego nie oznaczają - tak samo ściska mnie w gardle, gdy oglądam swój zwycięski "Taniec z gwiazdami" czy inne wydarzenia, które wywoływały we mnie emocje. Mam wrażenie, że są to rzeczy, przy których tak bardzo się stresowałam, że po prostu wyparłam je z pamięci. Czasami, kiedy czytamy z mężem biografie naszych przyjaciół sportowców, Norbert przypomina mi niektóre rzeczy z mojej kariery. Sama nie mogłabym napisać żadnych wspomnień, to niemożliwe, nic nie pamiętam.

To też taka ucieczka?

Chyba tak. Nauczyłam się wypierać skrajne emocje, chciałam po prostu czuć się spełniona. Zawsze podkreślałam, że dla mnie najważniejsze jest, by skończyć karierę bez żalu. Żeby nie próbować realizować się w czymś innym, żeby odejść na własnych warunkach, po najważniejszej imprezie i być dumnym z tego, co się wydarzyło przez te osiemnaście lat trenowania. Wydaje mi się, że to się udało, ale nie wiem, jak wiele rzeczy świadomie wyparłam. Bardzo ważne jest dla mnie to, że kiedy myślę o swojej karierze, to się uśmiecham, jak patrzę za siebie - sprawia mi to przyjemność. Teraz, kiedy mówi się tyle o zorganizowanym systemie dopingu w Rosji, wracają emocje i pytania, bo Rosjanki były przecież przede mną. Ale ja tych dziewczyn za rękę nie złapałam, nikogo nie oskarżam. Mam wrażenie, że teraz o medal może byłoby łatwiej, ale nie mam sobie nic do zarzucenia.

Brak medalu na igrzyskach jest niespełnionym marzeniem?

Jest, ale brak tego sukcesu mnie nie boli. Nie będę miała zadry w sercu, że się nie udało, nie będę przez to oceniała swojej kariery jako nieudanej. W ogóle nie potrafię sobie wyobrazić, co bym robiła, gdyby sportu nie było. Nie wiem, w którym momencie życia bym się teraz znajdowała. Kiedy myślałam, żeby to wszystko rzucić, trzeźwiałam bardzo szybko zadając sobie jedno pytanie - co ja bym mogła innego robić? Co ja tak naprawdę potrafię?

Pani otoczenie szybko zaakceptowało, że skok o tyczce to pani zawód?

W środowisku niezwiązanym ze sportem na pewno było to trudne do zrozumienia. Takie życie na walizkach było czymś wyjątkowym. Moja mama była na mojej studniówce, ja nie.

Jak to?

Mama była w Radzie Rodziców, zajmowała się organizacją imprezy, a ja musiałam pojechać na jakieś halowe mistrzostwa. Taka absurdalna sytuacja. Myślę, że do tej pory rodzina nie do końca zdaje sobie sprawę w czym uczestniczyłam. Nie zawsze się dzieliłam problemami, bo nie chciałam nikogo martwić. Rodzice nie byli w stanie mi pomóc, bo moja codzienność była dla nich czarną magią. W szkole pojawiałam się po to, żeby zaliczyć zaległy materiał i tyle mnie widziano. Przyjaciół z liceum też nie mam, ale coś za coś - sport dał mi znajomości na całym świecie. Moje życie rozumieli ludzie, którzy coś trenowali. Ostatnio oglądaliśmy z mężem film "Borg/McEnroe, między odwagą a szaleństwem" i rozumieliśmy go chyba lepiej niż przeciętni widzowie. Profesjonalni sportowcy nie są normalni, rzadko zdarza się ktoś, kto wygra zawody dzięki szczęściu, ale i to nie trwa długo i się nie powtarza. Wiem, co czuł Borg, wiem, jak się bał i jaką wagę przywiązywał do kolejnych zwycięstw. To prawda, że nikt nie będzie pamiętał, że coś wygrałam cztery razy, tylko że raz przegrałam. Ta presja w myśleniu sportowca jest najtrudniejsza.

W tym filmie jest też przypomniane piękne motto napisane nad ławką w drodze do szatni - "Odważnie staw czoła triumfowi i porażce. I obie te ułudy potraktuj jednakowo".

Jeśli ktoś potrafi to przenieść na codzienne życie, jest zwycięzcą. My sportowcy mamy łatwość zapominania, nie przeżywamy zbyt mocno porażek, bo trzeba się podnieść i spróbować swoich sił w kolejnym roku. Nie celebrujemy też przesadnie sukcesów, bo w przyszłym roku nikt nam już za nie medali nie przyśle pocztą. Znowu trzeba się przygotowywać, znowu trzeba pracować. Sportowiec jest doskonałym materiałem na dobrego pracownika - szybko się uczy, wszystko robi na sto procent, bo inaczej nie potrafi, umie za to pracować w drużynie i się nad sobą nie użala, tylko idzie dalej.

"Kończę karierę, zostaję gospodynią domową, a moim hobby będzie dziecko" - powiedziała pani po zakończeniu kariery. Udało się?

Myślałam, że będzie to zdecydowanie łatwiejsze. Do tego gospodarzenia i opieki nad dwójką już dzieci dołożyłam sobie mnóstwo obowiązków związanych z prowadzeniem fundacji. Staram się to wszystko ogarniać, ale czasami przekraczam granice zdrowego rozsądku. Bywa, że siedzę nad jakimś wnioskiem do szóstej rano. Sport na pewno nie pomaga mi w tym, by trochę odpocząć.

Jak to sport?

Przez lata treningów nauczyłam się pracy, jak maszyna - mam cel, to robię wszystko, by do niego dotrzeć. Jak jest zadanie, to trzeba je wykonać. W normalnej pracy mam tak samo, czasami nie starcza mi cierpliwości i nie potrafię tego wszystkiego odpowiednio wyważyć. Najbardziej uciążliwe jest to, że nie jestem w stanie zaplanować sobie dnia. Kiedyś naturalna była rutyna, powtarzalność. Śniadanie, trening, obiad, trening, odnowa, kolacja. Teraz nawet jak sobie coś zaplanuje, dzieci to szybko weryfikują. Nie mogę się umówić na mieście i dotrzeć na czas. Bardzo nie lubię się spóźniać, a teraz to jest już norma. Boli mnie to. Uświadomiłam sobie także z jak wieloma rzeczami wcześniej nie miałam do czynienia, jak toczyły się gdzieś obok. Takie proste rzeczy, techniczne - mąż opłacał wszystkie rachunki, teraz opłaty za fundację spadają na mnie i już rozumiem, ile zajmuje to czasu.

Żyła pani trochę obok?

Zawsze racjonalnie patrzyłam na świat, wiedziałam co się dzieje, nie potrafiłam się całkowicie odciąć i wyłączyć. Być może miało to negatywny wpływ na moje wyniki, ale pamiętałam, że na swoich plecach niosę ekipę. Oczywiście wszyscy o mnie dbali, miałam skupić się tylko na trenowaniu, ale zastanawiałam się co będzie, jeśli słabo mi pójdzie. Przecież to nie było tylko moje życie, ale także życie trenera, lekarza, fizjoterapeuty, całego zespołu ludzi wokół mnie. Na moich barkach leżała odpowiedzialność i byłam jej świadoma. Wielu rzeczy jednak nie dostrzegałam. Teraz wkurza mnie nawet ogródek.

Jak to ogródek?

Ciąży mi, widzę, ile pracy kosztuje jego utrzymanie. Nie rezygnuję, bo są z niego korzyści - choćby takie poznawcze, edukacyjne dla moich dzieci. Nawet jak już jestem bardzo zmęczona, przekopuję ziemię, żeby coś zasiać i żeby syn patrzył, jak rośnie. A później, jak się uda, zjadł z tego jakiś owoc.

Myślała pani o dzieciach wcześniej w czasie kariery?

Dla mnie to było nierealne. Wcześniej miałam tylko podejrzenia, że nie da się tego połączyć, a teraz się przekonuję, że miałam rację. Podziwiam wszystkie kobiety, które potrafią wrócić do sportu po urodzeniu dziecka. Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji, że jestem na jakichś mistrzostwach, od mojego startu zależy nie tylko moje życie, ale całego sztabu ludzi i dowiaduję się, że moje dziecko zostawione pod opieką babci ląduje w szpitalu z gorączką. Nie mogłabym się skupić, nie miałabym szans na udany start. Nie potrafię sobie wyobrazić tego, że można aż tak się wyłączyć, że można wypracować w sobie umiejętność koncentracji do tego stopnia, żeby wszystkie problemy wyrzucić z głowy.

Kilka razy mówiła pani: "A ja z mężem" to, "A ja z mężem" tamto. Chyba ma pani szczęście, dobrze się dobraliście.

Norbert to zdecydowanie mój człowiek, cieszę się, że los pozwolił nam siebie odnaleźć. Ale oczywiście wiemy też, co to jest codzienność. To chyba naturalne, że ludzie noszą w sobie różne emocje, a teraz mamy w sobie ich zdecydowanie więcej. Nie tylko przez dzieci, ale także przez pracę zawodową. Tak marzyłam o spokojnej sportowej emeryturze, a zapewniłam sobie histerię. Nie potrafię niczego robić na 10 procent i tak samo jest z fundacją. Powstała po to, żeby mógł działać fundusz stypendialny, do 30 kwietnia trwa nabór młodych sportowców. Okazało się jednak, że kolejne projekty podobają się i ludzie chcą nam pomagać w rozwoju. Mój mąż zarządza halą sportową w Szczecinie, a poza tym jest najlepszym wolontariuszem w mojej fundacji. A mnie ze sportu została jeszcze jedna cecha.

Sportowiec jest doskonałym materiałem na dobrego pracownika - szybko się uczy, wszystko robi na sto procent, bo inaczej nie potrafi, umie za to pracować w drużynie i się nad sobą nie użala, tylko idzie dalej.


Jaka?

Egoizm. Każdy sportowiec musi być egoistą, bo od jego samopoczucia zależy byt innych. Przychodzi moment, kiedy trzeba skoncentrować się tylko na sobie. I mam coś takiego w pracy zawodowej, że chciałabym, aby moje słowa zamieniały się w czyn, że jak coś powiem, to tak się stanie. A tak się nie da normalnie żyć, nie jestem już pępkiem świata. Kiedyś, jak mi się coś stało, to Matko Boska wszyscy stawali na baczność, teraz jak narzekam - a narzekam rzadko, bo sport podnosi poziom bólu - nikt nie reaguje. Nawet nie pogłaszcze. W takich nerwowych chwilach mówię Norbertowi, że się z nim rozwiodę, bo inaczej się traktowaliśmy, kiedy się w sobie zakochiwaliśmy. Później mi przechodzi.

Tańczy pani jeszcze?

Tańczę, ale do innych przebojów. Z dziećmi. Ostatnio do jakiejś piosenki o dinozaurach. "Taniec z gwiazdami" to była jednak fajna przygoda i wiem, że kiedy będę opowiadać wnukom o tym, czego dokonałam, zwycięstwo w tym programie będzie zaraz po karierze sportowca. Udział w „Tańcu” bardzo mi pomógł.

W czym?

W tamtym czasie to znowu była ucieczka od sportu i znowu - decyzję o tym, ze wezmę w programie udział podjął za mnie mąż bez mojej wiedzy. Byłam w takim dołku psychicznym, nie zakwalifikowałam się do mistrzostw Europy, leczyłam kontuzję i potrzebowałam jakiegoś impulsu niezwiązanego z pracą. Boję się nowych rzeczy, ale jak się mnie popchnie, to już działam. Wtedy byłam na granicy rezygnacji z uprawiania sportu, nie mogłam się podnieść, pamiętam nawet, że odbyło specjalne zebranie psychologów w związku, po którym stwierdzono, że sprawdzian w czymś innym może mi pomóc odbudować pewność siebie.

Pani chyba za bardzo nie umie odpoczywać. Na Twitterze pochwaliła się pani, że siedem tygodni po narodzinach drugiego dziecka, rozpoczyna pani przygotowania do majowego biegu "Wings for Life".

I tak musiałam się przez długi czas hamować, przez całą ciążę nie pozwalali mi się ruszać, bo miałam jakieś problemy. Ile czekałam, żeby w końcu się przebiec… A ja przecież nie znosiłam biegać, to zawsze była dla mnie masakra. Kiedyś na badaniach w Poznaniu tak zmęczyłam się psychicznie, że odcięło mi prąd i zemdlałam. Naprawdę fizycznie dałam radę, tylko za dużo myślałam, jak bardzo nie chcę biegać. Pamiętam, kiedyś Zbigniew Król, teraz trener Adama Kszczota, mówił mi, że kobiety po czterdziestce zaczynają biegać jak szalone. Mnie to dopadło przed czterdziestką.

Anna Lewandowska wrzucając zdjęcie płaskiego brzucha po porodzie wywołała burzę w internecie. Wiele osób jej nie wierzyło, za to gratulowało grafikom obróbki zdjęcia. Szybko pani zaakceptowała swoje ciało po ciąży?

W pierwszej dużo bardziej przytyłam, w drugiej tylko dziewięć kilogramów. Po porodzie niewiele było do zgubienia. Wszystko zależy od tego, jak same się prowadzimy przez te miesiące, kiedy mamy ograniczone możliwości ruchowe. Dwukrotnie miałam cesarskie cięcie, po którym trzeba czekać zanim wróci się do aktywności fizycznej, trzeba jednak pamiętać, że sportowcy mają coś takiego, jak pamięć mięśniowa. Szybciej dochodzą do formy. Kiedy zaczęłam biegać, wracałam do domu po jednym kilometrze zaryczana. Miał być odpoczynek dla głowy, a był stres i nerwy. Zastanawiałam się, jak to możliwe, żeby wydolność tak szybko uciekła. Jest już dużo lepiej, ale wiem, że w maratonie i tak nigdy nie pobiegnę.

Dlaczego?

Trzeba do tego niesamowitego przygotowania psychicznego, a ja po sześciu kilometrach się nudzę i nie wiem co ze sobą zrobić. Nie lubię biegać z muzyką, wolę słuchać ptaków i szelestu liści, ale wtedy przychodzą głupie myśli do głowy. Nie można mieć za dużo czasu na myślenie. Przybiegam do domu z jakimś nowym projektem, a Norbert się denerwuje, bo miał być spokój, a ja go znowu zapędzam do roboty.

Przeczytaj pozostałe teksty tego autora ->

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×