Adam Małysz: Prezydentura? Nigdy nie mów nigdy

Paweł Kapusta
Paweł Kapusta
Jak to będzie wrócić na igrzyska?

W innej już roli, ale na pewno świetnie. Znów trzeba będzie przeżyć całe to zamieszanie. Później, już na skoczni i podczas zawodów, niczym się to nie różni od zwykłych konkursów Pucharu Świata.

Pierwsze igrzyska, w których wziął pan udział, wymazał pan ponoć z pamięci.

Bez przesady, choć rzeczywiście Nagano nie było dla mnie udane. Tym bardziej że rok wcześniej próbę przedolimpijską tam wygrałem. W 1998 roku nie byłem w formie. Gdyby wówczas był jakiś lepszy zawodnik ode mnie, pojechałby na igrzyska zamiast Małysza. Tamten Małysz miał wtedy problem, żeby w ogóle kwalifikować się do konkursu. W Nagano uświadomiłem sobie jedną rzecz, której trzymałem się przez całą karierę: nie ma po co jechać na igrzyska tylko po to, żeby się przejechać. Mając ambicje wygrywania, musisz być tam w formie, walczyć o złoto.

Czyli to jednak inny konkurs niż pozostałe.

Inny, choćby z tego powodu, że jedziesz tam o wiele wcześniej, siedzisz dwa czy trzy tygodnie, masz dwa, ewentualnie trzy starty i koniec. Puchar Świata daje ci szansę szybkiej rehabilitacji, odbudowania, pokazania na innej skoczni, żeby cię nie skreślać. Możesz też odpuścić, potrenować. Na igrzyskach nie masz na to czasu. Musisz być gotowy, w przeciwnym razie jest po herbacie.

Kamil to nigdy nie był mój uczeń. On przez pewien czas ze mną rywalizował, stał się przez to silniejszy. W przypadku Kamila warto zwrócić uwagę na progres, który robił. To był równomierny wzrost, cały czas powoli na szczyt. Dlatego teraz jest tak długo na szczycie, potrafi się utrzymać. Każdy z nas, jak na swoje czasy, sprzęt, konkurencję, był najlepszy.


Niektórzy jeszcze w momencie rozpoczynania się igrzysk w Nagano liczyli, że w ostatnim momencie forma nadejdzie.

Ja wiedziałem, że na medale nie mam szans. Z moich skoków widać było gołym okiem, że jestem kompletnie bez formy.

To był najtrudniejszy moment w pana karierze, pojawił się pomysł rzucenia skoków w cholerę.

Ożeniłem się w 1997 roku. Niedługo później na świat przyszła moja córka. Mieszkaliśmy u teściów na piętrze. Zawsze byłem ambitny, nie wyobrażałem sobie, że ktoś będzie mi musiał pomagać finansowo. I tu chodzi o pomoc w małych rzeczach: kupowaniu pieluch córce, czy żeby było co do garnka włożyć. Po nieudanych igrzyskach w Nagano nie miałem stypendium, nie miałem sponsorów. I z czego tu żyć? Masz rodzinę, malutkie dziecko, mieszkasz u teściów, którzy płacą ci za prąd, za wodę, ale chcesz być odpowiedzialnym facetem, więc w końcu powiedziałem: trudno, trzeba lądować. Miałem fach: blacharz-dekarz. To solidna robota, dobrze płatna. Dobry w tym byłem.

Dzisiaj umiałby pan to dalej robić?

No pewnie. Nawet jednym z moich sponsorów jest firma Blachprofil 2, do której jeżdżę czasem na wykłady, instruuję, jaką na przykład użyć blachę, jak ją zastosować. Znam się na tym. Oczywiście, czasy się zmieniły, weszły bardziej skomplikowane systemy blacharskie i wykończeniowe. Kiedyś robiło się to wszystko młotkiem i specjalnymi urządzeniami, blachę się falcowało. Dzisiaj są od tego maszyny, jest prościej, ale nie miałbym problemu, żeby dach pokryć.

Na igrzyska w 2002 roku jechał już pan jako gwiazda. To były zawody, podczas których czuł pan największą presję?

Presję wywołały media, byłem przedstawiany jako faworyt: TCS, Puchar Świata, mistrzostwa świata w Lahti... Oczekiwania były olbrzymie, tym bardziej że byłem w formie. Gdy pojechaliśmy tam na próbę przedolimpijską, dowiedzieliśmy się, że skocznia leży bardzo wysoko, na wysokości 2,5 tysiąca metrów. Powietrze tam jest już rzadkie. W takich warunkach nie ma noszenia, zazwyczaj powiewał tam lekki, tylny wiatr. Opracowaliśmy więc system wykorzystujący moje silne nogi. Miałem bardzo nisko jeździć i później nadrabiać odbiciem i wysokością lotu. Akurat pech chciał, że na igrzyskach wiatr wiał z przodu. Wszystko funkcjonowało tak, jak miało: wylatywałem wysoko, ale wiatr jeszcze mocniej mnie wynosił i spadałem. A inni zawodnicy, lotnicy, układali się na wiatr pomagający odlecieć w drugiej fazie.

Po imprezie mówił pan, że osiągnięte wyniki to dla pana wielki sukces. Nie pomyślał pan jednak: kurczę, szkoda?

Oczywiście, że pomyślałem! Zaraz po igrzyskach wypowiadałem się, że nie zamieniłbym tych dwóch medali na jedno złoto. Ale te słowa były wypowiadane świadomie, to była moja obrona przed presją dziennikarzy. Wszyscy wokół pytali: - Panie Adamie, a dlaczego nie ma złota? Zawieszono mi krążek na klacie jeszcze zanim dotarłem na igrzyska, później stawiano 150 pytań, co się wydarzyło, że się nie udało. A ja chciałem się po prostu cieszyć, że zdobyłem medal. Tylko że mi na to nie pozwolono, bo srebro i brąz to dla innych była porażka. Już nie mogłem tego słuchać, musiałem to jakoś uciąć. I to był mój mechanizm obronny.

Dziś mówi pan inaczej?

Ale ja tuż po powrocie z tamtych igrzysk mógłbym powiedzieć inaczej. Tuż po konkursach myślałem, że szkoda tego złotego medalu. Nie chcę sobie jednak nawet wyobrażać, co by się działo, gdybym wtedy te słowa wypowiedział na głos. Wolałem powiedzieć coś zupełnie innego, niż naprawdę miałem w głowie.

I ten cholerny Simon Amman, który zawsze prześladował pana na IO. Najpierw w Salt Lake, później Vancouver.

Nigdy z nim o tym nie rozmawiałem, nigdy nie analizowaliśmy olimpijskich konkursów. Trzeba mu jednak oddać, że zrobił gigantyczną i świetną robotę. Głównie chodzi mi o Salt Lake City, bo w Vancouver odleciał nam bardzo daleko, był poza zasięgiem, między innymi przez zapięcia, które zaczęli stosować Szwajcarzy. Wtedy w Kanadzie bardzo mocni byli też Austriacy. Oceniam, że Amman mi wtedy pomógł. Ja koncentrowałem się na skokach, a cała austriacka kadra skupiła się na składaniu protestów. Morgenstern, Schlierenzauer, Kofler - na skoczni, poza skocznią - wszędzie i cały czas gadali tylko o zapięciach. I oni przez to przegrali.
Vancouver to było spięcie kariery. Nawet Jens Weissflog przed tymi zawodami mówił: "Ja Małysza bardzo szanuję, ale...".

…"ale na medal to on nie ma szans". Tak, pamiętam. Wiedziałem, że jestem w dobrej formie, że mogę walczyć o medal, ale zdawałem sobie sprawę, jak trudne to będzie zadanie. Rywale byli mocni. Doskonale pamiętam, że Łukasz Kruczek z pozostałymi zawodnikami pojechał do Kanady dużo wcześniej. Wtedy pracowałem już z Hannu Lepistoe. W moim zespole byli między innymi Robert Mateja i Maciej Maciusiak. Powiedziałem Hannu, że nie chcę tam lecieć aż tak wcześnie. Łukasz zdecydował się na to ze względu na różnicę czasu, inny kontynent, aklimatyzację. Ja, jako doświadczony zawodnik, wiedziałem jednak, że w tamtą stronę nie mam żadnego problemu. Gorzej zawsze było, gdy latałem z zachodu na wschód. Będąc w wiosce olimpijskiej już tydzień wcześniej, zaczynasz myśleć. Głowę masz wypchaną scenariuszami, zaczynają się kombinacje, czujesz się zmęczony tym wszystkim jeszcze zanim oddasz skok. A ja w Vancouver pojawiłem się tuż przed zawodami. Nie miałem czasu, żeby tworzyć w głowie scenariusze. Gdy pojawiłem się wśród reszty zawodników, wszyscy pytali mnie, czy przywiozłem ze sobą jakieś filmy, bo oni już wszystko obejrzeli i zaczynali tam wariować z nudów.

Był jeszcze jeden, ważny moment.

Nie zapomnę go do końca życia. Chłopaki byli już w Kanadzie, ja w Polsce czekałem na wylot i oglądałem w telewizji konferencję prezesa PKOl, świętej pamięci Piotra Nurowskiego. Dziennikarze dopytywali o szanse medalowe, Nurowski mówił o Justynie Kowalczyk, kilku innych sportowcach i na końcu wypalił: - No i liczę na to, że Adam Małysz przywiezie dwa medale. Żeby pan widział wtedy reakcję dziennikarzy... "Ale jak to, przecież Małysz to będzie miał problem, żeby chociaż jeden przywieźć!". Nie wiem dlaczego, nie umiem tego wyjaśnić, ale słowa Nurowskiego mnie niezwykle podbudowały.

Przecież panu nigdy nie robiło różnicy, kto miał co do powiedzenia na pana temat. W czym tkwiła różnica?

Nie umiem wyjaśnić, dlaczego akurat wtedy ta wypowiedź zrobiła na mnie takie wrażenie. Poczułem na sercu ogromne wsparcie. Uskrzydliło mnie to. Zresztą, Nurowski był wybitną osobą, wielkim człowiekiem, miałem do niego wielki szacunek.

Co pan myślał, stojąc drugi raz na podium w Vancouver? To była klamra, na pewno musiał pan sobie podsumowywać w głowie karierę.

Mój pierwotny plan był taki, że po tamtych igrzyskach zakończę starty. Zawsze chciałem odejść będąc na szczycie, w dobrej formie. Później rozmawiałem jednak z Andreasem Kuettelem i innymi zawodnikami, podpytywałem, kiedy oni planują pożegnanie. Kuettel powiedział, że chce kończyć po Oslo. Pomyślałem - mistrzostwa świata w Oslo, miejsce dla mnie szczególne. Postanowiłem, że jeśli zdobędę tam medal, odejdę. I jak postanowiłem, tak zrobiłem. Moją decyzją nie była zaskoczona tylko najbliższa rodzina. Nawet Hannu nie wiedział. Gdy powiedziałem mu o tym na skoczni, odparł: - Proszę cię tylko o jedno: nie wracaj. Ale miał to jak w banku, powrotów nie planowałem.

Przed nami Igrzyska w Pjongczangu. Co doradzi pan przed konkursami Kamilowi Stochowi?

Nic. Kamil jest na tyle doświadczonym zawodnikiem, że trudno mu coś podpowiadać czy sugerować. Tylko jeśli sam Kamil będzie potrzebował pomocy, uzna że dobrze będzie, jeśli udzielę mu jakiś wskazówek na bazie swojego doświadczenia, wtedy będę mógł coś powiedzieć. Każdy z nas jest inny. To, co kiedyś pomagało mi, nie musi wcale pomóc Kamilowi. Zresztą, on jest bardzo mocny. Najlepiej było to widać podczas TCS. Wiele elementów wskazywało na to, że może coś nie wypalić, ale Kamil pokazał, jak świetnym jest zawodnikiem. Podczas igrzysk musisz skakać jak podczas Pucharu Świata. Główni faworyci to Kamil i Freitag, ale są jeszcze Tande, Kraft... A może znów będzie jakaś nowinka technologiczna, jak zapięcia w Vancouver?

Uczeń przerósł już mistrza?

Myślę, że tak. Ale Kamil to nigdy nie był mój uczeń. On przez pewien czas ze mną rywalizował, stał się przez to silniejszy. W przypadku Kamila warto zwrócić uwagę na progres, który robił. To był równomierny wzrost, cały czas powoli na szczyt. Dlatego teraz jest tak długo na szczycie, potrafi się utrzymać. Każdy z nas, jak na swoje czasy, sprzęt, konkurencję, był najlepszy.

Ma pan jakiś ulubiony dowcip o Małyszu?

Oj, sporo tego było, ale już pozapominałem. O, ten pamiętam: Pani w szkole pyta dzieci, czy znają jakiegoś słynnego Polaka z inicjałami AM. Zgłasza się Jasiu i odpowiada: Adam Małysz! Nauczycielka na to: - Jaaasiu, a znasz kogoś takiego jak Adam Mickiewicz? Jaś się chwilę zastanawia i mówi: Nie, to chyba jakiś przedskoczek... Pięknie Jasiu odpowiedział, ja bym mu za to postawił piątkę!

Rozmawiał Paweł Kapusta - czytaj inne teksty autora - KLIKNIJ!

Kibicuj polskim skoczkom w Pilocie WP (link sponsorowany)

Czy Adam Małysz to najwybitniejszy sportowiec w historii Polski?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×