Fenomen wyścigów na wyspie Man. Co roku giną tam ludzie, a śmiałków nie brakuje

Daley Mathison to pierwsza ofiara tegorocznego ścigania na wyspie Man. Być może nie ostatnia. Uliczne wyścigi motocyklistów na wyspie Man co roku przyciągają śmiałków, którzy nie boją się jazdy z prędkością przekraczającą 200 km/h po ulicach.

Łukasz Kuczera
Łukasz Kuczera
wyścig TT na wyspie Man Materiały prasowe / materiały prasowe wyścigu TT / Na zdjęciu: wyścig TT na wyspie Man
Obecnie najlepsi motocykliści świata rywalizują w królewskiej klasie MotoGP, którą można uznać za motocyklowy odpowiednik Formuły 1. Tamtejsze maszyny bez problemu osiągają prędkość przekraczającą ponad 350 km/h, zawodnicy jak Valentino Rossi czy Marc Marquez mają miliony fanów na całym świecie, a biznes spod znaku MotoGP zarabia ogromne sumy i coraz mocniej podgryza F1.

Jednak istnieje też inny świat. Nie gorszy, inny. Świat wyścigów ulicznych. W nim nie można liczyć na bezpieczne tory i pobocza pełne żwiru, który pozwala w wytraceniu prędkości w momencie upadku. W rywalizacji ulicznej każdy najmniejszy błąd może zakończyć się śmiercią.

Wyścigi uliczne mają jednak swoich fanów. Za najważniejszą i najbardziej prestiżową uznaje się rywalizację na wyspie Man, którą "motocykliści" przejmują na dwa tygodnie w okolicach czerwca.

ZOBACZ WIDEO El. Euro 2020. Trwa zgrupowanie przed meczami el. Euro 2020. "Strata punków w Macedonii będzie kompromitacją"
Fenomen wyścigów na wyspie Man

Aby zrozumieć istotę wyścigów ulicznych, trzeba się cofnąć w czasie. Gdy przed laty organizowano motocyklowe mistrzostwa świata, nie było mowy o istnieniu profesjonalnych torów. Dlatego bardzo często rywalizacja przenosiła się na ulice. Nadano jej nazwę Tourist Trophy.

Czas zrobił jednak swoje. Pojawienie się nowych obiektów połączone z coraz mocniejszymi maszynami sprawiło, że zaczęto stopniowo rezygnować z organizacji wyścigów na drodze. Ginęło w nich zbyt wielu zawodników. Motocyklowe mistrzostwa świata, znane obecnie jako MotoGP, przeniosły się na tory wyścigowe.

Wyścigi uliczne obrały inny kierunek. Stały się okazją do demonstracji swojej wolności. Nadal są organizowane, choć najlepsi zawodnicy w historii jak John McGuinness, Ian Hutchinson czy Michael Dunlop mogą jedynie pomarzyć o sławie i pieniądzach Valentino Rossiego czy Marca Marqueza.

Czytaj także: Hutchinson niemal stracił nogę, a dalej chce się ścigać

Wyspa Man jako oaza wolności 

Wyspa Man, choć należy do Wielkiej Brytanii, jest niezależna. Może samodzielnie decydować chociażby o braku ograniczeń prędkości na drogach. Dlatego stała się symbolem wyścigów ulicznych. Po raz pierwszy organizowano je tam w 1907 roku. Jedno okrążenie "toru" liczy 59 kilometrów.

Trasa prowadzi przez wioski, wzdłuż rzek, wokół góry Snaefell. Jest bardzo malownicza, dlatego kusi śmiałków, by zmierzyć się z jej legendą nawet w momencie, gdy na wyspie Man nie są organizowane oficjalne wyścigi spod znaku Tourist Trophy. W tej chwili jej rekordzistą jest Peter Hickman, który pokonał jedno okrążenie ze średnią prędkością 216 km/h. Większą część trasy pokonuje się z otwartą przepustnicą na czwartym, piątym i szóstym biegu.

Tak jak w MotoGP zawodnicy rywalizują na motocyklach protopowych, które są niedostępne w salonach motocyklowych, tak podczas Tourist Trophy na wyspie Man możemy zobaczyć maszyny Yamahy, Hondy i innych producentów niemal prosto z katalogu.

Są oczywiście odpowiednio modyfikowane, bo popularność serii ulicznej sprawia, że chcą w niej uczestniczyć duże firmy. W motocyklach modyfikowane są zawieszenia, elementy silnika, itd. Szacuje się, że najmocniejsze maszyny mają ponad 200 KM i z łatwością rozpędzają się na malowniczej trasie do 320 km/h.

Każdy może się sprawdzić na morderczej trasie

Mieszkańcy wyspy Man przywykli do tego, że ich terytorium stało się rajem dla motocyklistów. Organizacja wyścigów przynosi im nie lada zyski, bo co roku tysiące fanów przybywa tam, by podziwiać śmiałków na jednośladach. By dotrzeć tam z Polski, należy wydać kilka tysięcy złotych.

Trasa wyścigu jest zamykana o poranku. Dla ruchu lokalnego otwierana jest późnym popołudniem. Wtedy wyjeżdża na nią wielu amatorów, którzy chcą poczuć odrobinę adrenaliny. Zjawisko jest na tyle popularne, że trasa wręcz korkuje się po jej otwarciu. Dlatego zaleca się motocyklistom amatorom, by podejmowali się wyzwania bardzo wcześnie rano (ok. godz. 6) lub późnym wieczorem.

Organizatorzy starają się przy tym, by trasa była maksymalnie bezpieczna. Zasłaniane są drzewa, słupki, płoty czy mury zabezpieczane są snopami słomy. Zdarzają się też worki ze styropianem czy opony. - Najważniejsze to jednak umiejętności i trochę szczęścia. Jak jedziesz grubo, powiedzmy około 200 km/h, to nie licz, że ten worek jakoś specjalnie pomoże... - mówił nam w 2017 roku Krystian Paluch, jeden z nielicznych Polaków rywalizujących w wyścigach ulicznych (czytaj więcej o tym TUTAJ).

Czy wyścigi uliczne powinny być zakazane?

Mimo zabezpieczeń, właściwie co roku ktoś ginie podczas rywalizacji na wyspie Man. Lista ofiar liczy w tej chwili 259. Przed rokiem podczas rywalizacji ulicznej zginęło trzech śmiałków - Dan Kneen, Adam Lyon oraz Alan Jackson. Tegoroczna edycja zaczęła się od tragicznego wypadku Daleya Mathisona.

Czytaj także: Wyspa Man zbiera żniwo. Nie żyje Dan Kneen

Niestety, licznik ofiar będzie rósł. To nieubłagane. Dlatego coraz częściej pojawiają się apele, by zakazać rywalizacji ulicznej. "Mam ogromny szacunek do tych motocyklistów, ale… Nie potrafię zrozumieć dlaczego te wyścigi nie są zabronione!" - pisał w poniedziałek na Twitterze Aleix Espargaro, rywalizujący na co dzień w MotoGP.

Część kibiców zaatakowała Hiszpana, bo nie wyobraża sobie sezonu motocyklowego bez rywalizacji na wyspie Man. W końcu każdy z uczestników rywalizacji na wyspie Man jest świadom ryzyka. Espargaro jednak zdania nie zmienia.

"Może nie znam kulis tego wydarzenia w 100 proc., ale wydaje mi się, że wiem wystarczająco, by móc wyrazić moją skromną opinię. Wystarczy popatrzeć na listę ofiar. Ściganie się tam nie ma sensu. Jednak powtarzam, każdy może robić co chce" - dodał w innym wpisie Espargaro.

Czytaj także: Ojciec Dana Kneena dziękuje za wsparcie po śmierci syna 

Jedno jest pewne. W Polsce taka rywalizacja byłaby niemożliwa, choć Czesi organizują u siebie wyścigi uliczne. - Nie sądzę, abyśmy się doczekali tego typu ścigania w Polsce. W Czechach przed startem podpisujesz kwit, że jesteś świadomy w czym bierzesz udział i jakie są zagrożenia i tyle. Nawet jak dojdzie do wypadku śmiertelnego, to nikt do nikogo nie ma pretensji. Wszyscy są dorośli. U nas po śmiertelnym wypadku zapewne byłaby komisja śledcza, a organizatorzy wylądowaliby w więzieniu - powiedział nam Paluch.

Czy wyścigi uliczne powinny być zakazane?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×