[b]
Bogumił Burczyk, dziennikarz WP SportoweFakty: Po latach posuchy, w mieście nad Brdą znów zaczęły się pojawiać żużlowe talenty i trudno nie dostrzec w tym pana zasług. W tej chwili jest pan menedżerem niektórych, bardzo utalentowanych młodych adeptów trenujących przy Sportowej 2 albo na pobliskim mini torze. Czuje się pan cichym bohaterem Polonii?[/b]
Marek Ziębicki, menedżer Wiktora Przyjemskiego, Emila Maroszka i Maksymiliana Pawełczaka: Szczerze mówiąc, ja tego tak nie postrzegam. Czasami dochodzą do mnie takie głosy. Naturalnie one są bardzo miłe, bo wielokrotnie powtarzałem, że moje serce jest najbliższe Bydgoszczy. Niemniej ja odpowiadam głównie za względy logistyczne. Wprawdzie dosyć szerokie, bo są to kwestie finansowe, częściowo sprzętowe, ale nadal zaliczającej się do szeroko pojętej logistyki. Staram się robić swoje i nie wychodzić przed szereg, bo bez osób, z którymi prężnie współpracujemy, wyniki byłyby zupełnie inne. Pomagamy sobie nawzajem.
Logistyka w dzisiejszych czasach jest absolutnie kluczowa.
To bardzo istotny element współczesnego żużla i niezbędnym jest się jej nauczyć. Ja na szczęście zaczerpnąłem trochę wiedzy z innych branży i było mi wszystko łatwiej połączyć. Na pewno trzeba mieć nosa do wyławiania tych młodych chłopaków, którzy są szczególnie uzdolnieni. Niestety nie każdy może zostać mistrzem świata, nie unikniemy selekcji. Potem też nic się samo nie zrobi. Należy pozyskać sponsorów i przekonać ich, że inwestycja w tak młodego zawodnika ma sens. A niektórzy darczyńcy mają różne doświadczenia i bardzo uważają, żeby się nie sparzyć. Ja na szczęście mam takie grono znajomych i zaufanych ludzi, którzy nie wątpią w moją uczciwość. Dzięki temu było mi łatwiej pomóc Wiktorowi Przyjemskiemu.
ZOBACZ WIDEO Martin Vaculik: To był najdroższy defekt w mojej karierze. Poczułem się znokautowany
Kto jeszcze przyczynia się do sukcesów pana podopiecznych?
Bardzo wiele osób. Przede wszystkim trener Jacek Woźniak i szkółka BTŻ Polonia Bydgoszcz, z osobami Andrzeja Tymy oraz Piotra Grabana. Ich ogromny wkład w rozwój lokalnego mini żużla oraz tego dorosłego jest bezdyskusyjny. Spod ręki Jacka wychodzi wielu świetnie zapowiadających się chłopaków, wchodzących do świata wielkiego sportu z nieprzeciętnymi umiejętnościami. Stąd moje stwierdzenie, że ja się za bohatera nie uważam. Trudno, żebym pomagał w szkoleniu, skoro sam nie jeździłem i nie mam doświadczenia. Mogę zadbać najlepiej jak potrafię o organizację, ale to tylko wstęp. Oprócz tego trzeba jeszcze mieć trochę szczęścia.
W jakiej kwestii?
Musisz trafić na odpowiednie osoby. W przypadku mojej współpracy z młodymi zawodnikami, aspirującymi do rangi żużlowców, tak właśnie było. Bez wsparcia rodziny ani rusz. Na końcowy sukces składa się ogrom czynników, trzeba poświęcić się dyscyplinie bez reszty, a trudno, żeby taki chłopaczek sprostał temu wszystkiemu w pojedynkę. Przede wszystkim nic na siłę, trzeba zaszczepiać w nim tę pasję powoli. Tu właśnie wchodzą do gry rodzice, którzy są autorytetami. Poza tym, jeżeli oni się starają, łatwiej zadbać także o organizację, która bywa bardziej skomplikowana niż mogłoby się wydawać. Wszystko się zazębia i przekłada na końcowy sukces.
Żużlowa Polska ledwo poznała fenomen Przyjemskiego, a już pojawili się kolejni, dobrze rokujący adepci. Rewelacyjnie spisuje się choćby Emil Maroszek, który ostatnio został wicemistrzem kraju w klasie 250cc.
Bardzo ciekawa postać. Nazwisko dobrze znane bydgoskim kibicom, gdyż brat dziadka Emila był w przeszłości żużlowcem. Podobnie jego wujek, a konkretnie ojciec chrzestny, pracujący dla Artioma Łaguty, w którego ekipie jest jednym z mechaników. Wątek czarnego sportu był u niego poruszany przy większości posiłków. Jako młody chłopak, Emil słuchał tych rozmów, złapał przysłowiowego bakcyla i oddaje się swojej pasji aż do dziś. Ma wielkie ambicje, głośno mówi, że chce być najlepszy i marzy o zostanie mistrzem świata. Ja oczywiście muszę takie aspiracje trochę moderować. W tej dyscyplinie nie można się podpalać i wybiegać zbyt daleko naprzód. Trzeba cały czas ciężko pracować i krok po kroku iść naprzód. Niemniej widzę w nim ogromny potencjał.
Większy niż w Wiktorze Przyjemskim?
Powiem inaczej, nie mniejszy. A to dlatego, że każdy zawodnik jest inny. Ja nie jestem zwolennikiem takich porównań. Ci młodzi chłopcy rozwijają się zupełnie inaczej. Trudno określić w tak młodym wieku, czy ten będzie lepszy, czy tamten. Na tym etapie każdy ma inne atuty, dopiero ich szereg składa się w jedną całość, która przesądza o wynikach.
Czy wystarczy raz spojrzeć na takiego młodego chłopaka i już wtedy pan wie, że to materiał na dobrego zawodnika?
Zdecydowanie tak. Wbrew pozorom, dogłębne analizy i obserwowanie kogoś latami nie są konieczne.
Ale przecież w żużlu dochodzi się do sukcesów latami.
Pełna zgoda. Natomiast, żeby wykorzystać klucz, trzeba mieć odpowiednik zamek, bo inaczej pewnych drzwi nie sforsujemy. Tutaj pojawia się wątek tej iskry, nazywam to darem od Boga. Trzeba się z tym urodzić i tyle. Jak zobaczyłem pierwszy raz Wiktora który jako pięciolatek jeździł na motorku, byłem w szoku. On operował manetką gazu i sprzęgłem lepiej ode mnie. Podobnie wyglądała jego jazda na quadzie. Od razu wiedziałem, że coś z tego będzie. Ja i mój syn Nikodem nie mamy takich umiejętności, a to po prostu trzeba czuć ten dryg, mieć go, urodzić się z nim. Dlatego uprawiamy inne sporty w wymiarze rekreacyjnym.
Zaangażowanie w relacje z Wiktorem Przyjemskim było z pana strony szczególne. To już nie jest wyłącznie linia menedżer - klient.
Wiktor był, jest i będzie zawsze tym pierwszym. Raczkowałem w tej branży u jego boku. Wiele rzeczy było dla mnie nowych, ale myślę, że z powodzeniem udało im się sprostać. Faktycznie, nawiązaliśmy szczególną więź. Jak już wspominałem w rozmowie z panem, on mi wujkuje, a ja nie jestem dla niego typowym menedżerem. Jeździłem z nim po całej Polsce i nie tylko na niemal wszystkie zawody. Poświęciłem się naszej współpracy bez reszty. Jest dla mnie szczególną osobą i może liczyć na mnie nie tylko na torze, czy w pracy, ale i przede wszystkim poza nią.
To musiało wymagać wiele cierpliwości.
Wręcz ogromu. Zwiedziliśmy z moją żoną i dziećmi dziesiątki stadionów mini żużlowych, śledziliśmy multum turniejów w klasie 250cc, a potem 500cc, podróżując z rodziną Przyjemskich. I cieszę się, że po czasie przyniosło to tak doskonałe efekty.
Bo teraz Wiktor szaleje i w swoim pierwszym pełnym sezonie zostaje najlepszym polskim żużlowcem eWinner 1. Ligi.
Dlatego będąc obok, czuję wielką satysfakcję. Naturalnie nie większą niż ta, która pojawia się, gdy widzę sukcesy Maksymiliana Pawełczaka, Emila Maroszka i innych chłopaków. Na przykład Adama Putkowskiego, który może jeszcze nie zajmuje czołowych lokat, ale walczy i także ma szanse stać się kiedyś chociażby solidnym ligowcem. Pojawili się także Mieszko Mudło, Oskar Funtowicz, czy Wiktor Jasiński. Chłopacy bardzo młodzi, a już będący w stanie poradzić sobie z Maksem w niższych kategoriach. Ja nawet sądzę, że gdyby Maks został dłużej w 85cc, miałby z chłopakami dużo roboty. Jest ogromnym talentem, ale konkurencja nie śpi. Nie ma to jak zdrowa rywalizacja.
Przejście do wyższej kategorii jest trudne?
Wszystko odbywa się stopniowo, trzeba trzymać rękę na pulsie. Nie działa to na zasadzie, że jeździsz w 85cc, 125cc, czy 250cc i nagle wskakujesz na pięćsetkę. Rama, silnik i inne detale, wszystko należy zmieniać stopniowo, krok po kroku. I fakt, różnice są duże. Przykładowo, musimy oduczyć zawodnika niewłaściwych nawyków. Młodzi żużlowcy, po przejściu na pięćsetki, mają na przykład wdrukowany w niższej klasie odruch dociążania tylnego koła. Trzeba na to bardzo uważać, taki nawyk może być niebezpieczny na wyjściach z łuku. Najwyższa klasa to jakby trochę inna dyscyplina. Przeskoki pomiędzy niższymi kategoriami nie są aż tak wyraźne i wymagające, przychodzą bardziej naturalnie.
Wróćmy jeszcze do pana pozostałych podopiecznych. Silą rzeczy, oni nie będą mogli liczyć na taką uwagę z pana strony jak Wiktor.
Kalendarz czasami pęka w szwach. Żałowałem, że nie mogłem osobiście widzieć, jak Maksymilian Pawełczak podnosi puchar za Mistrzostwo Świata w klasie 125cc. Grafik mi na to nie pozwolił, byłem wtedy przy Wiktorze i Polonii, której także staram się pomagać, bardziej w kategoriach społecznych, bo nie pełnię w klubie żadnej oficjalnej funkcji. Oczywiste zatem, że chłopcy będą musieli radzić sobie w większości zawodów beze mnie, bo to byłoby niemożliwe jeździć z każdym wszędzie. Chyba, że ktoś wymyśliłby sposób na teleportację (śmiech).
Na zakończenie zapytam, czy w formacji juniorskiej Bydgoszcz czekają tłuste lata?
Malkontenci nie będą mieli pożywki. Teraz jest Wiktor, a zaraz dojdzą Emil i Maks. Ponadto równocześnie rozwijają się także inni, a i w młodszych rocznikach talentów nie brakuje. Wszyscy mają podpisane umowy z Polonią na kilka najbliższych sezonów. Będzie się działo i fani nie powinni mieć powodów do niezadowolenia. Bydgoszcz kiedyś słynęła z młodzieży i robimy wszystko, żeby te czasy wróciły. Czas na nowe legendy, które godnie zastąpią braci Gollobów, Ryszarda Dołomisiewicza, czy wspomnianego Jacka Woźniaka.
Rozmawiał Bogumił Burczyk, WP SportoweFakty
Zobacz także:
- Ma oferty z trzech polskich klubów. Będzie niespodziewany zwrot akcji?
- Plusy i minusy. Lublin zapłonął i historia napisała się na naszych oczach!