Czterdzieści lat po tych wydarzeniach, jadę śladem wspomnień w te same miejsca, szukając minionego i zderzając się z realiami współczesnej Bułgarii.
Gdzieś przeczytałem, że Wielkie Tyrnowo to takie bułgarskie Porto. W sumie, coś w tym jest - tylko w mikroskopijnej skali. 70 tysięcy mieszkańców ścieśnia się na małej przestrzeni, ponieważ miasteczko zbudowane jest na kilku wzgórzach, wśród których meandruje rzeka Jantra. I może Jantra to nie Duero, ale klimat podobny. Wszędzie idzie się pod górkę, albo z górki, w dodatku po nierównym bruku. Sporo knajpek, uroczych kamieniczek, sporo słońca. Rano kawiarnie są jeszcze zamknięte, ale i tak znajdzie się w nich ktoś, kto zaparzy ci podwójne espresso i pokaże drogę na twierdzę Ceravec. Żeby do niej dojść, trzeba wdrapać się na jedno ze wzgórz nad miastem. Warto, bo kawa z widokiem na bułgarską Ribeirę smakuje wybornie.
Jestem tu sam. W cieniu twierdzy obmyślam plan na dziś. Pierwszy punkt to oczywiście stadion w Wielkim Tyrnowie. Brzmi nieźle - żużel w takim miejscu, u stóp twierdzy, widziałem tylko na starych zdjęciach z Brzecławia. Stadion w tak klimatycznym miasteczku, to musiało być coś. Musiało, gdyby było. W Wielkim Tyrnowie nigdy nie było. Żużel znajdował się w odległej o dziesięć kilometrów wiosce Ledenik. To taki casus Plewen czy Płowdiw. Bułgarzy budowali swoje tory kilkanaście kilometrów od dużych miast i nie przyznawali się światu do ich faktycznej lokalizacji. Czemu? Speedway w Wielkim Tyrnowie miał jakąś większą rangę, lepiej to brzmiało? W Targowiszte, gdzie pojadę później, było inaczej, bo w Targowiszte nie ma nic. Zwłaszcza taniego hotelu, żeby zatrzymać się na noc, więc gdzie...
ZOBACZ WIDEO: Emil Sajfutdinow o swoim powrocie: Rozumiem decyzje PZM. Jestem już stęskniony
- Zrobisz nam zdjęcie? - wyrywa z letargu starsza kobieta. Odwracam głowę. Musiałem nieźle odpłynąć, bo za mną stoi cały autobus zziajanych emerytów z Włoch, a przynajmniej kilku z nich wygląda jakby zdobyło Golgotę i to był bilet w jedną stronę. Nienawidzę ich jazgotu, melodii języka. Wszyscy gadają przez siebie, na bank o niczym. "Plą byle pleść". Prawdziwy Włoch po prostu musi tworzyć wokół siebie hałas, będzie gadał aż zabije odgłos ptaków i szum wiatru. Walka jest nierówna - pięćdziesięciu staruszków versus mój kac. Robię im tuzin zdjęć i uciekam na dół. Nocleg ogarnę później.
- Miałeś kiedyś tak, że wszystko ci było jedno? Wstawałeś z wyrka i w sumie jaka różnica czy to poniedziałek, czy środa? Coś niby masz do roboty, ale niekoniecznie musisz robić cokolwiek. Bez celu przeleci dzień. I kolejny. Znasz to? Bo ja tak. Po kilku latach pracy wróciłem z Hiszpanii do Sofii, miałem rentę, miałem pracę, niby wszystko ok. Tylko miejsca sobie znaleźć nie mogłem, tak bez celu człowiekowi trudno żyć. W 2018 roku odnowiłem kontakty z dawnymi kolegami z Tarnowa. Pojechałem do Polski, trochę z braku laku, i oni mnie pytają co słychać, co u mnie, co z żużlem w Bułgarii? Nic już nie zostało? Dżordż, to czemu nie podziałasz? Na wiosnę byłoby gdzie trenować, może jakiś młody Bułgar poszedłby w twoje ślady? Pomożemy na początek, ty głowę i ręce do roboty masz, a i cudów na start nie potrzeba - ciągnął swoją opowieść Georgi Petranov poprzedniego dnia w Sofii.
- To było jakby mi ktoś młotkiem w głowę przypie***lił. No właśnie tak, dokładnie tak! Taki film polski był - zadaj sobie pytanie co lubisz robić w życiu, a potem to rób. A ja lubię żużel. Będę robił żużel! Wróciłem do Sofii pełen pomysłów, jakbym kolejny raz oszukał los.
Ledenik, albo jak ktoś woli - Wielkie Tyrnowo, zyskał szansę na reaktywację, na drugie życie. Żaden inny tor w Bułgarii takiej nie miał.
Dżordż wszystko dobrze przemyślał. Rozważał dwie lokalizacje, bo w grę wchodziło jeszcze Razhevo Konare pod Płowdiw. Ale tam nie było jasności co do właściciela gruntów, więc temat szybko padł. Poza tym Ledenik miał kilka atutów - pierwszym była lokalizacja. To sam środek Bułgarii - łatwo można dojechać od północy z Bukaresztu, a do mieścinki prowadzą dobre drogi z lotnisk w Burgas i Sofii. Wiosna przychodzi tu bardzo wcześnie, a pogoda pozwala ścigać się do później jesieni. I tak przecież tu się jeździło. Zawodnicy i ich ekipy mogą zatrzymać się w Wielkim Tyrnowie, gdzie baza hotelowa jest spora a i czas wolny da się spędzić przyjemnie. Poza tym tor należał do gminy, więc wszystko się zgadzało.
Stadion... Dużo powiedziane - stadion. Gdy przestał funkcjonować (nie jest jasne kiedy - może był to rok 1988, może ciut później), natychmiast został rozkradziony. Pierwsza zniknęła metalowa wieżyczka sędziego, która sprzedała się na złomie, podobnie jak mocowania bandy. Ta zaś spłonęła zimą w wiejskich piecach. Mówią, że to Cyganie tak szybko rozmontowali co się dało, ale kto wie jak było naprawdę? Zresztą, jakie to ma znaczenie... Żużel zniknął, tor nikomu nie był potrzebny. Na środku obiektu wciąż była murawa piłkarska, na której okazjonalnie trenowali piłkarze lokalnej drużyny. Szarość, pustka, brak perspektyw.
I wtedy zjawia się - choć nie cały na biało - Dżordż. Wciąż pamiętają go z występów na żużlu, ma nazwisko i autorytet. I charyzmę równie dużą jak nadwagę. Szybko znajduje wspólny język z lokalnymi władzami i dostaje zgodę na długoterminową dzierżawę stadionu za niewielkie pieniądze. Ponieważ mieszka w Sofii, dogaduje się z dawnym kolegą z toru, pochodzącym z Ledenika, Dymitarem Minkovem i zaczynają działać. Najpierw porządkują teren dookoła, nasyp pełniący kiedyś funkcję trybun, przywożą kontener w którym trzymają sprzęt. Wszystko własnymi siłami i po godzinach. Kłopoty zaczynają się, kiedy widać pierwsze efekty prac.
- Za torem była taka większa przestrzeń, świetne miejsce, żeby postawić minitor do szkolenia dzieci. Same chaszcze rosły, takie pagórki. Mam kolegę - zajmuje się rozbiórką budynków w Sofii, dogadaliśmy się, że przywiezie kilka ciężarówek gruzu za darmo. Ja mu w zamian obiecałem banery reklamowe gdy ruszymy ze szkoleniem. Wyrównaliśmy teren, on wysypał gruz. Idealny na podbudowę pod właściwą nawierzchnię. Ktoś doniósł, że urządziłem sobie darmowe wysypisko śmieci. Wkurzyłem się, tłumaczę po co to robię, co tam planuje. Zrobiło się niemiło i to był pierwszy znak ostrzegawczy.
Później Petranov uprzątnął tor. Tam czaiła się kolejna niespodzianka, bo po zmierzeniu wyszło ponad 400 metrów długości. Zdziwiony dokopał się do dokumentacji dotyczącej budowy. A z niej wyczytał, iż owal został zbudowany w 1968 roku na podstawie... zdjęcia z gazety. A właściwie dwóch zdjęć, z jakiegoś radzieckiego sportowego periodyka.
- Rozumiesz to? Mieli dwa zdjęcia i to wszystko. Ani nie wiedzieli jakie to ma być długie, jakie szerokie, jakie nachylenia łuków – nic! Ale wybudowali tor. Tak, jeździłem tam i nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Nikt się nigdy nie zastanawiał. Sprzęgło, maneta i miałeś wygrać bieg. W ogóle o tym nie pomyślałem biorąc się za reaktywacje. Ale to nie te czasy! Dzisiaj taki obiekt nie ma racji bytu. Koszt eksploatacji sprzętu rośnie znacznie, no i kto mi przyjedzie na lotnisku trenować?!
Tor trzeba było skrócić, więc Dżordż wystrugał paliki i wbił je w glebę, rysując nową wewnętrzną krawędź nawierzchni. Oczywiście na wejściach w łuki odbyło się to kosztem boiska piłkarskiego. Zrobił rysunki, zdjęcia i poszedł z tym do sołtysa. Nie spotkał się ze zrozumieniem. Zakomunikowano mu, że wiedział co bierze. Piłkarze absolutnie odmówili współpracy. Zabawne, bo w Ledeniku nie odbywają się żadne mecze, murawa jest w opłakanym stanie i służy jedynie do okazjonalnych treningów dla półamatorów. A on nie chciał zrobić angielskiej agrafki, tylko cywilizowane 347 metrów do współczesnego ścigania.
Pat trwa w najlepsze. Nie wiem, czy marzenia o powrocie żużla do Wielkiego Tyrnowa były tylko mrzonką exridera, czy może rzeczywiście w tym szaleństwie była metoda. Chcę wierzyć, że mogło się udać. Ładne miejsce na speedway. Tuż za pierwszym łukiem płynie Jantra, z której można by było polewać nawierzchnię bez pomocy polewaczki, poprzez kilkadziesiąt specjalnych natrysków - tak jak w Koprzywnicy. Ponoć tak kiedyś było. Dookoła zieleń i wiejskie klimaty. Słychać krowy, trawa pachnie jesienią. Sielanka.
Po chwili na tor wjeżdża auto z którego wysiada staruszek i rozpoczyna gimnastykę. Rozciąga się, robi skłony, maszeruje. Wygląda jakby to był rytuał, jakby powtarzał te same czynności od osiemdziesięciu lat, najpewniej zawsze o tej samej porze. Trochę jak szamański taniec, tylko w slow motion, bo pan jest naprawdę wiekowy. Zauważył mnie i teraz nie spuszcza z oczu. To nie jest proste, bo krążę dookoła jak satelita, ale on jest jak cień. Uwalniam staruszka od przedwczesnego zawału i podchodzę się przywitać.
Niestety dziadek nie mówi w żadnym znanym mi języku, ale za to po swojemu gada dużo i nie jest przyjazny. W jego głowie ewidentnie muszę być szpiegiem, bo jaki normalny obcy by się tutaj zjawiał i po co? I jaką wiedzę tajemną można zdobyć w jego wiosce, pośrodku niczego? Wyciągam telefon, pokazuję stare zdjęcie z jakichś zawodów żużlowych i na migi tłumaczę: "mój papa", "tutaj", "brum" i "polonia". Oczywiście to wszystko bzdury, ale to działa. Zawsze działa. Potem wystarczy jeszcze pokazać że "papa trup" i masz gościa w kieszeni. Staruszkowi włącza się tryb monolog, z którego wyłapuję tylko pojedyncze wyrazy: Cyganie, motocykl, Petranov. Czyli zna Dżordża... Więc to się jednak mogło udać.
Z Wielkiego Tyrnowa mam do Targowiszte sto kilometrów jazdy. To malutka mieścina, którą w najlepszych czasach zamieszkiwało 46 tysięcy ludzi. A najlepsze czasy - co za niespodzianka - przypadały na połowę lat '80. Dziś mieszkańców jest o 10 tysięcy mniej, a senne blokowiska nieruchomo sterczące na peryferiach, mogłyby kłuć oczy w każdym innym miejscu. Targowiszte mogłoby być wszędzie i gdyby nie tor żużlowy, nigdy bym do niego nie trafił. Ale to nie jest zwykły tor. Ani zwykłe miejsce.
Okolica od zawsze była zagłębiem sportów motorowych w Bułgarii. Za czasów komunizmu w mieście prężnie funkcjonowało kilka fabryk. Obok skoszarowane było wojsko, pod patronatem którego funkcjonował żużel. Brakowało tylko odpowiedniego obiektu.
Jego powstanie było zwieńczeniem snów o wielkim ściganiu, które wkrótce nadeszło. Budowę Avram Topalov Motor Stadium rozpoczęto pod koniec lat '60, choć ostateczny kształt, z charakterystycznym betonowym gniazdem pełniącym funkcję wieżyczki sędziowskiej, uzyskano dobrych kilka lat później. Jak na tamte czasy stadion był bardzo nowoczesny - betonowe trybuny, wygodne drewniane ławki, zaplecze sanitarne, przestronny park maszyn, który można było obserwować z wysokości pierwszego łuku - to było coś nieznanego na innych bułgarskich obiektach. Geometria toru zapewniała dobre ściganie, a nad wszystkim rozpościerało się sztuczne oświetlenie, absolutny bajer i wisienka na torcie. Duma narodowa.
Pierwsze oficjalne krajowe zawody odjechano w 1974 roku, przy wielotysięcznej publice. Popularność kolejnych sprawiła, że już w 1978 zorganizowano kwalifikacje mistrzostw świata juniorów, które wygrał miejscowy zawodnik, Nikołaj Manev. To była niespodzianka, ale nie ona zszokowała żużlowy świat, lecz fakt, że na trybunach zasiadło... 25 tysięcy ludzi, fanatycznie dopingujących swojego ziomka. Szwedzki delegat na zawody z ramienia FIM, Charles Ringblom, opowiadał potem w zachodniej Europie, że był na "Bałkańskim Wembley" i czegoś takiego w życiu nie widział. Nazwa się przyjęła, a małe bułgarskie miasteczko odtąd regularnie organizowało duże międzynarodowe imprezy, z półfinałem kontynentalnym włącznie.
Kiedyś fenomen Targowiszte tłumaczył mi włoski internacjonał, Paolo Salvatelli: - Bałkańskie Wembley... Tak, dokładnie tak było! Zanim pojechaliśmy do Bułgarii już mnie uprzedzono, że to nie będzie zwykłe ściganie. Ale to, co zobaczyłem na miejscu, przeszło najśmielsze oczekiwania. Świetny tor do walki, na trybunach tysiące ludzi. Oni po prostu wisieli na sobie, nie wiem jakim cudem tylu się zmieściło. Na starcie nie słyszałeś własnego motocykla, taki robili hałas. To było piekło! Czegoś takiego nie widziałem już później nigdzie.
Dijan Jordanov, kumpel Milena Maneva: - Nie jest prawdą, że na duże zawody przychodziło 25 tysięcy kibiców. Po prostu stadion miał oficjalnie taką pojemność, a ludzi wchodziło jeszcze więcej. Pokaże ci wycinki z gazet, w których jest napisane - publika wynosiła przeszło trzydzieści tysięcy. Zdarzało się, że ktoś w upale tracił przytomność. Speedway to było święto, religia, wydarzenie. Byłem i wiem.
I jakim cudem... Jakim ku**a cudem, chodzę teraz po zgliszczach, po ruinie, po zapadlisku, po rozpieprzonym doszczętnie najpiękniejszym stadionie żużlowym w tej części Europy? Co tu się wydarzyło i kto do tego dopuścił? Pierwszy rzut oka na stadion Avram Topalov, jeszcze zza bandy, zwyczajnie mnie nokautuje. Tak, widziałem zdjęcia sprzed kilku lat. Wiedziałem - będzie źle. Ale tutaj już ktoś wyniósł trumnę. Jest cicho i ciepło. Chce mi się wyć.
Trybuny zarósł las. Betonowa konstrukcja osuwa się na tor. Po dawno spróchniałych ławkach nie ma śladu. Banda wciąż stoi i uśmiecha się szczerbato. Na torze wrak spalonego mercedesa. Wieżyczka sędziowska z powybijanymi szybami ma się jeszcze nieźle - prawdopodobnie zawali się ostatnia. Budynek administracyjny jest już pustostanem, ledwo dostrzegalnym zza drzew. Park maszyn można mieć tylko w wyobraźni, bo to co zostało, niczego nie przypomina. Tuż za nim, o czym nie wiedziałem, jest mały cmentarz. Ciężko myśleć o małym cmentarzu, chodząc po zgliszczach wielkiego. Niedaleko, za pierwszym łukiem, ulokował się kamieniarz i trzyma na łańcuchu wielkiego czarnego psa, który na mój widok wpada w szał. Jeśli się zerwie, nie mam szans. Nie jest dobrze, nie chcę tu być. To miejsce jest psychodeliczne.
Żużel istniał w Targowiszte do połowy lat '90, z wyłączeniem sezonów 1992 i 1993, kiedy motocykle w Bułgarii zamilkły i nie odbyła się żadna impreza. Później, na przełomie mileniów, Milen wraz z ojcem organizowali dla siebie dwa - trzy treningi w roku. I były to najpewniej jedyne treningi na świecie, które odbywały się tylko na pierwszym wirażu. Drugi miał dziury wielkości lejów, w których można było spaść z motocykla nawet nie próbując jazdy ślizgiem. Sytuacja poprawiła się w sezonie 2007, kiedy Manevowie zorganizowali w Targowiszte mistrzostwa Rumunii, w których - jako pełnoprawny uczestnik - brał udział Milen. Ale żeby w ogóle do tego doszło, wcześniej musieli własnoręcznie wykarczować las, który porósł trybuny i doprowadzić tor do stanu względnej używalności.
Dwa lata później, w 2009 roku, zorganizowali zawody o puchar miasta, na które przyszło ponad 4 tysiące widzów. Najprawdopodobniej w tym samym roku stadion kupił prywatny właściciel. Nigdy nie usłyszałem jak naprawdę ma na nazwisko, ale każdy powtarzał, że to gruba ryba. Może polityk, może oligarcha, może mafioso... W sumie bez znaczenia - w Bułgarii na takich ludzi mówi się po prostu: "boss" i tylko głupcy z Polski zadają pytania o konkrety.
Dżordż pojechał do niego, jak tylko wpadł na pomysł wskrzeszenia któregoś z torów. - Mam swoje kontakty i wiedziałem kto kupił obiekt. Udało mi się dotrzeć do jego otoczenia i poprosić o rozmowę. Zgodził się bez problemu: "Wiem kim jesteś i po co przyszedłeś, pamiętam twoje wyścigi. Chcesz zrobić żużel na moim stadionie, a ja ci w tym nawet pomogę." Zaoferował użyczenie ciężkiego sprzętu i ludzi, żeby odgruzować obiekt. Za dzierżawę chciał nieduże pieniądze, biorąc pod uwagę potencjał miejsca. Postawił tylko jeden warunek - mogę tam urzędować dwa lata. Potem koniec i żadnych negocjacji. Dla mnie opcja nie do przyjęcia. Nie chciałem organizować Grand Prix, tylko szkolić młodzież, a to proces na lata. Ale powiedział jasno - za dwa, trzy lata zburzy wszystko w cholerę i postawi domy. Na domach się zarabia, na żużlu... wiadomo."
Szczerze? Nie bardzo wierzę w tę historię. Nie wiem kto o zdrowych zmysłach chciałby w takim miejscu bawić się w deweloperkę. Targowiszte umiera, wszystkie dawne fabryki są zamknięte od lat, wojsko się wyprowadziło, ludzie nie mają pieniędzy, a okolica potencjału. Nic tam nie powstanie, to nie Sofia ani Warna. Chociaż... Podobno mało wiem o praniu pieniędzy.
Ostatnie zawody w Targowiszte odbyły się w 2011 roku. Były to połączone mistrzostwa Bułgarii i Rumunii. Można je zobaczyć na YouTube. Lubię to robić. Prawdziwy sport. Kolesie jadą za czapkę śliwek, na archaicznych motocyklach i ledwo mieszczą się w kadrze. Różnice w umiejętnościach są ogromne, ale spiker podnieca się niczym Tomek Dryła na widok Zmarzlika, a publika głośno wiwatuje na cześć każdego docierającego do mety żużlowca, jakby dokonał czegoś wielkiego. Bo tak w gruncie rzeczy jest.
Milen pożegnał się ze stadionem w 2016 roku, organizując ostatni trening. Nie mówił nikomu, nie robił rozgłosu. Kilku zawodników odpaliło motocykle, wyjechali na tor. Na trybunie pojawił się ktoś ciekawski, zwabiony rykiem motocykli. Potem jeszcze jeden. I następny. I jeszcze kilku. Gdy panowie kończyli trening, oklaskiwało ich trzystu ludzi. Przyszli, bo usłyszeli speedway.
Tak umarło Bałkańskie Wembley.
Późnym popołudniem siedzę w ogrodzie u Milena, pijemy colę i wcinamy zrywane z krzaczków, obłędnie słodkie winogrona. Niepotrzebnie rzuciłem fajki wieki temu, mam ochotę zapalić. Dym nadaje powagi sytuacji i pasuje do wspomnień, które Manev roztacza. Chciałbym napisać, że po drugiej stronie stołu siedzi pełny werwy żużlowiec entuzjasta, ale tak nie jest. Widzę zmęczonego faceta, który wypytywany o swoją karierę sprawia wrażenie, jakby właśnie uświadamiał sobie jak bardzo idzie pod prąd i jaką za to płaci cenę. Czasem wybucha śmiechem, czasem w oczach zapalają mu się iskierki. Ale tylko czasem. Ewidentnie nie docenia tego, ile osiągnął. Nie jest świadomy, jak cholernie mi imponuje. Skromny, spokojny, życzliwy Bułgar, oderwany na kilka godzin od przyziemnego świata.
Tego wieczoru popełniam koszmarny błąd i zamiast zostać na noc w Targowiszte, jadę do Szumen. Tam czeka ostatni tor. Albo czekał - jutro się okaże. W każdym razie tracę szansę na włóczęgę po miejscu, w którym nic nie ma, o którym nic nie piszą internety i gdzie bloki z wielkiej płyty muszą kryć prawdę o współczesnej Bułgarii. Tymczasem centrum Szumen, chociaż rozświetlone, jest puste. Duży, nieczynny hotel, długa promenada z paroma hipsterskimi barami, jeden supermarket... Dopiero w połowie drugiego wina docieram na jakieś blokowisko, gdzie toczy się życie. Zajebiście lubię ten dysonans: z jednej strony rozpierducha, z drugiej ostatni zachowany meczet w Bułgarii, a gdzieś pośrodku dziesięciopiętrowców nowiutka hala sportowa.
Siadam pod meczetem i karmię kota z którym spacerujemy od pół godziny. Wskakuje na kolana i razem patrzymy jak drogówka zatrzymuje samochód, z którego wychodzi tleniona blondynka. Po chwili radiowóz odjeżdża wraz z nią, zostawiając opuszczoną Ładę Samarę na środku ulicy. Kot zasypia. Avram Topalov Motor Stadium - kto w ogóle wymyślił tę nazwę?
Wiktor Balzarek
Zobacz także:
- Parada wspomnień, czyli bułgarski żużel kiedyś i dziś. Poniedziałek: Płowdiw
- Parada wspomnień, czyli bułgarski żużel kiedyś i dziś. Wtorek: Sofia
- Parada wspomnień, czyli bułgarski żużel kiedyś i dziś. Środa: Łowecz i Plewen