W ostatni weekend podczas meczu żużlowego w Ostrowie Wlkp. doszło do wypadku, który mógł zakończyć się fatalnie dla Duńczyka Patricka Hansena. 25-latek opuścił stadion z urazem rdzenia kręgowego, nie czując nóg. Po operacji rokowania nieco się poprawiły, a zawodnik zaczął poruszać kończynami. Przed nim jeszcze długa rehabilitacja.
Każdy taki moment jest wyjątkowy dla byłego zawodnika Krzysztofa Cegielskiego, który swoją determinacją pokazał, że nie ma rzeczy niemożliwych. Dziś częściej niż na wózku inwalidzkim można go zobaczyć wyprostowanego przy chodziku.
Mateusz Puka, WP SportoweFakty: Czy przy każdej takiej sprawie wspomnienia z pana wypadku ożywają?
Krzysztof Cegielski (były żużlowiec, obecnie szef Stowarzyszenia Żużlowców "Metanol"): Wspomnienia może nie, ale faktycznie dostaję wtedy znacznie więcej telefonów. Mnie samemu załączają się myśli, co zrobić, by dany zawodnik nie popełnił najczęstszych błędów i jak najszybciej przeszedł trudny okres. Mam w tej sprawie duże doświadczenie, znam wielu lekarzy, a rehabilitanci, którzy mi pomagali, dziś są właścicielami własnych klinik. Są to najlepsi fachowcy i mam do nich pełne zaufanie. Służę więc radami i jestem w stałym kontakcie z osobami opiekującymi się Patrickiem. Organizujemy wspólnie z prezesem Krzysztofem Mrozkiem klinikę w Krakowie.
Jakie myśli pojawiają się u człowieka jako pierwsze, gdy po przebudzeniu zda sobie sprawę, że być może bezpowrotnie stracił władzę w nogach?
To oczywiście zależy od człowieka. Ja na przykład od razu wiedziałem, jak poważny jest mój uraz, ale paradoksalnie w ogóle się nie martwiłem. Po prostu nie dopuszczałem myśli, że do końca życia będę niepełnosprawny. Byłem zdeterminowany, by odzyskać sprawność, a najbardziej denerwowała mnie postawa szwedzkich lekarzy.
Dlaczego?
W Skandynawii mają taką kulturę, że podchodzą do pacjenta z ogromną delikatnością i szacunkiem. Czasem może aż przesadną. Z tego powodu lekarze po operacji nie zgodzili się na rozmowę ze mną po angielsku. Musieliśmy czekać na tłumaczkę, bo obawiali się, że coś mogę zinterpretować inaczej. O dokładnych planach poinformowali mnie dopiero, gdy na miejscu pojawiła się wykwalifikowana osoba, która przetłumaczyła mi wszystko na język polski.
ZOBACZ WIDEO: Magazyn PGE Ekstraligi. Goście: Krużyński, Lidsey i Dowhan
Nie potrzebował pan dokładnych wyjaśnień?
Ja już leżąc na torze wiedziałem, że straciłem czucie w nogach. Dzień później po operacji przebudziłem się i wszystko pamiętałem. Byłem potwornie obolały, bo poza urazem rdzenia kręgowego miałem jeszcze złamanych siedem żeber i przebite płuco, ale i tak wszystko doskonale rozumiałem. Nie chciałem rozmawiać z lekarzami i słuchać pocieszeń, tylko od razu zabrać się do pracy. Oni z kolei pytali mnie, czy mogą dotknąć mojej nogi. "Oczywiście, ćwiczmy, bierzmy się do roboty!" - odpowiadałem lekko poirytowany.
Nie wierzę, że tak szybko pogodził się pan z niepełnosprawnością.
Ja po prostu nie zaakceptowałem tego stanu. Byłem przekonany, że to tylko stan przejściowy i żadne słowa lekarzy nie były mnie w stanie przekonać, że się mylę. Oni byli kompletnie zaskoczeni, gdy oświadczyłem, że nie zamierzam wyjechać na wózku ze szpitala. Z tego powodu przez dłuższy czas nie chcieli mnie wypisać z oddziału. Bali się o moje zdrowie. Ja byłem jednak uparty i nie chciałem jeździć na wózku. Zresztą zajęcia mające na celu przystosowanie mnie do życia na wózku były jedynymi, które opuszczałem w trakcie pobytu w szpitalu.
Jak reagowali na to Szwedzi?
W 2003 roku nie wszyscy wierzyli, że w mojej sytuacji da się coś jeszcze zrobić. Wielu ludzi patrzyło na mnie jak na wariata, gdy codziennie przychodziłem na męczącą rehabilitację. Wielu specjalistów przekonywało, że takie ćwiczenia nie mają sensu. Oczywiście moje podejście nie było racjonalne, ale uważam, że bardzo potrzebne do tego, by codziennie znajdować siłę i motywację do ciężkich, wyczerpujących zajęć.
Postawił pan na swoim, ale czy faktycznie opuścił pan szwedzki szpital o własnych siłach?
Dokładnie. Miałem już nawet podstawiony wózek i samolot do Polski, ale zdecydowałem, że ze Szwecji wrócę dokładnie tak, jak przyjechałem. Czyli samochodem i promem, a przede wszystkim bez wózka. Dziś wiem, że to było trochę szalone, bo nie miałem jeszcze zbyt dużo siły. Założyłem ortezy i jakoś doczłapałem się do samochodu. Wtedy byłem tak zmotywowany, że jeszcze w szpitalu zamówiłem od mojego tunera Petera Johnsa dwa nowe silniki. Szykowałem się do powrotu na tor.
Kiedyś jednak musiał przyjść gorszy moment.
Wiadomo, że pierwszy moment może być optymistyczny. Najtrudniej jest, gdy kurz już opadnie i minie trochę czasu. Wtedy ludzi wokół jest mniej, a gdy budzisz się w pustym domu, to do głowy przychodzą różne myśli. Na to nie ma mocnych. Oczywiście można się wtedy położyć i rozpaczać, ale zdecydowanie lepiej po prostu działać i codziennie trenować. Dzisiaj czuję się dobrze i nie mam prawa narzekać na swoje zdrowie i to mimo uszkodzonego rdzenia kręgowego.
Jest pan przekonany, że Patrick Hansen niedługo wróci do sprawności?
Nie jestem lekarzem, ale sam fakt, że już dzień po wypadku zaczął ruszać nogami i wróciło prawie wszędzie czucie, jest bardzo optymistyczny. W najbliższych dniach pewnie będzie dostawał już mniej leków, organizm wróci do normalnego rytmu, a Patrick zajmie się rehabilitacją. Mam dla niego wiele wskazówek i już mu współczuję, że będzie musiał tak ostro trenować. Niech się szykuje. Co do powrotu do sprawności, to jestem przekonany, że już niedługo zacznie myśleć o powrocie na motocykl żużlowy.
Co przy takich kontuzjach jest największym problemem?
Wszyscy myślą o chodzeniu, a zwykle największe kłopoty sprawia uruchomienie układu trawiennego i przywrócenie jego normalnej pracy. Od razu po urazie trzeba normalnie jeść i pić, choć nie jest to łatwe. U mnie trzeba było dokonywać cudów, by wszystko zaczęło działać. Dziś brzmi to może śmiesznie, ale całymi tygodniami piłem - zapożyczony z medycyny chińskiej - wywar z sosny, brzozy i mchu. Własnoręcznie zbierałem wszystkie składniki w lesie i sam przygotowywałem sobie ten napój. Ostatecznie pomogło i sytuacja wróciła do normy.
Towarzystwo innych osób w pierwszych tygodniach po takiej kontuzji jest niezbędne?
Zawsze warto mieć obok siebie bliskich, ale paradoksalnie kluczowe jest, by nie pomagali zbyt dużo. Osoby z uszkodzonym rdzeniem kręgowym nie można wyręczać. Ona musi nauczyć się żyć na nowo i rozwiązywać samemu wszystkie problemy. Są to drobne czynności, ja na przykład podczas nieobecności żony wymieniłem w domu żarówkę. Gdy przyszła, nie mogła uwierzyć, że to możliwe. Człowiek po tym jest dumny jak po zdobyciu Mount Everestu. Można się śmiać, ale takie momenty potrafią zmienić życie.
Rozmawiał Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty
Czytaj więcej:
Lider ogłosił odejście z klubu. Chce dużych pieniędzy
Znana jest przyszłość Lecha Kędziory