- Nie mógłbym wyśnić sobie lepszego miejsca. Czuję się podwójnie szczęśliwy - tryskał radością rozpromieniony „Grin”. Od sukcesu w stolicy Walii rozpoczął triumfalny marsz po drugi tytuł mistrza świata.
- Kiedy podchodzisz do życia optymistycznie, jesteś życzliwy dla ludzi, wtedy wszystko przychodzi łatwiej i mniejszym nakładem sił. To zwykle sprzężenie zwrotne. Dajesz w eter dobrą energię i taką samą odbierasz od ludzi z powrotem. Greg jest tego najlepszym przykładem. Dbanie o sprawność fizyczną, ćwiczenia i dieta, to jedno, ale dobra kondycja ducha, to drugie - zaznacza Allun Rossiter, obecny menago i czołowy angielski żużlowiec lat 90-tych. - Dzięki właściwemu podejściu do sportu, do siebie, do rywali, czy w ogóle do życia, Greg tak długo utrzymuje się w ścisłej czołówce światowej. Starzejesz się wtedy, gdy starzeje ci się mózg. Hancockowi najwyraźniej ten proces na razie nie grozi - śmieje się charyzmatyczny opiekun Coventry Bees.
Kibice z całego świata darzą Hancocka ogromną sympatią. Ale w Anglii szczególnie. - Tu był Królem i mega gwiazdą. Gdy sięgnął po pierwszy tytuł mistrza świata jego popularność sięgnęła zenitu. Pogodny champion z nieodłącznym uśmiechem zjednywał sobie fanów nie tylko wśród kibiców miejscowej drużyny, ale również sympatyków z przeciwnych obozów - wspomina legendarny Colin Pratt, manager Coventry Bees, za czasów startów Grega w barwach "Pszczół".
- Anglia była dla mnie zawsze ważnym miejscem. Tu spędziłem wiele wspaniałych sezonów. Stoczyłem wiele pojedynków i poznałem wielu przyjaciół - przyznaje aktualny mistrz świata. - To lata mojej sportowej młodości i początki profesjonalnego ścigania. Tym bardziej słodko było wrócić na Wyspę w takim stylu i wygrać przed tą cudowną publicznością. Jazda w Cardiff przy tak ogłuszającym dopingu niezwykle mnie nakręca i dopinguje. Dla wszystkich, to spory bodziec by pokazać kawał dobrego speedway’a - zauważa Greg.
Bruce wszechwiedzący
W barwach Swindon startuje Kenny Ingalls. Młody Amerykanin, który próbuje pójść w ślady swoich utytułowanych poprzedników. Oprócz niego z amerykańskiego zaciągu w British League jest jeszcze Ricky Wells z Wolverhampton. - Ci chłopcy mają o wiele trudniej niż wtedy kiedy my zaczynaliśmy wspólnie z Billym Hamillem, czy Ronnie Correy’em. W Anglii stacjonowała spora paczka Jankesów. Amerykańska ekipa była naprawdę mocna. Starsi koledzy brali nas pod swoje skrzydła: bracia Moranowie, Sam Ermolenko, Lance King, czy Boby Shwartz. Byliśmy protegowani przez samego Brucea Penhalla. Naszą ekipę stanowili nie tylko zawodnicy, ale także tunerzy i managerowie. Eddie Bull i Carl Blomfeldt odstawiali kawał dobrej roboty przy silnikach. Sprawami managerskimi zajmował się John Scott, czy James Easter. Machina funkcjonowała bez zarzutu. Wspólnie z Billym robiliśmy błyskawiczne postępy - wyjaśnia Hancock. - Billy i Greg, to tacy trochę żużlowi bliźniacy, ale gdy śledziłem ich karierę od samego początku, czyli od wyścigów na amerykańskich torach w mniejszych klasach byłem pewien, że to pierwszy z nich zostanie mistrzem świata, ale Greg dłużej utrzyma się na topie - mówi dwukrotny mistrz świata Bruce Penhall. - Billy miał bardziej ekspresyjny i spontaniczny styl jazdy. Szarżował na granicy ryzyka. Często upadał. Greg jest bardziej zachowawczy. Stawia na skrupulatną taktykę, konsekwencje w działaniu. Te elementy przodują także w sposobie jego jazdy. Wybiera jego zdaniem optymalną ścieżkę i konsekwentnie zmierza do mety. Czy to broniąc pozycji, czy atakując. Nic na silę. Bez żadnych wariactw - tłumaczy Bruce.
"Życie mistrza nie jest usłane różami" - Erik Gundersen
Druga połowa lata 90.tych to apogeum formy i popularności Hancocka w Anglii. Ale życie nie lubi próżni. Wkrótce przyszły kłopoty. Na arenie sportowej i prywatnej. Hancock popadł w dołek i musiał walczyć o utrzymanie się w cyklu. Życie rodzinne nie układało się, co skończyło się rozwodem z Joanne, z którą ożenił się kilkanaście tygodni po zdobyciu pierwszego tytułu mistrza świata. Ale bajka szybko się skończyła. Prawdziwym ciosem okazała się decyzja angielskich promotorów, że Hancock nigdzie nie znajdzie pracy przed sezonem 2002. - Coś we mnie wtedy pękło. Czułem się jak za burtą - mówi Hancock. - Nieważne, że tamtym decyzjom pomógł regulamin. Dziwne uczucie - mistrz świata więcej nie jest potrzebny i możesz odejść. Przez wiele lat promowałem tę ligę i przyciągałem kibiców. Po raz pierwszy potrzebowałem pomocy i nie dostałem jej - mówi Greg. To był zwrotny moment w karierze i życiu Hancocka. Postanowili zerwać z Anglią i swoją bazę umiejscowił w Szwecji. W Hallastaviku. O tyle było mu łatwiej bowiem w Rospigarrnie startował od wielu lat i był w tym mieście niezwykle szanowany i doceniany. Zmontował grupę nowych ludzi. Wrotce pojawiła się ukochana kobieta. Po latach można by rzec, że wszystko poszło jak po maśle, ale był to trudny czas próby i ciężkiej pracy dla Hancocka. - Energii dodawali mi najbliżsi, a także pasja do żużla - mówi Hancock. Nowy team, nowe życie, Hancock reaktywacja. Efektem był brązowy medal w Grand Prix w 2004 roku i zwycięstwo w Cardiff.
Niewyczerpana bateria
- Miałem prosty plan. Chciałem być mistrzem świata. Najważniejsze w wyznaczonej drodze jest aby wytyczy sobie metę, punkt, gdzie chcemy się znaleźć. Na poważnie wiele razy nad tym myślałem i wiedziałem, że jest to cel, który chcę i który jestem w stanie osiągnąć. Pozostało nad tym ciężko pracować i cierpliwie wykonywać koleje kroki, aby osiągnąć cel. To wszystko. Nie zastanawiałem się ile zostało rund, który jest Gollob, ile mamy punktów. W życiu, w sporcie, w speedway’u, wszystko może się zdarzyć. Robiłem swoje i wierzyłem, że się uda - mówi Hancock.
W 1996 roku wspólnie z przyjacielem z toru Billym Hamillem stworzyli legendarny Team Exide bazujący na designie głównego sponsora. Światek żużlowy huczał od plotek na temat rzekomych pozasportowych koleżeńskich zagrywek teamu. Do dziś jest wielu, którzy uważają, że dzięki wzajemnej pomocy Billy Hamill zdołał wywalczyć złoty medal. Wzorowa współpraca zawiozła ich na dwa najwyższe miejsca podium w roku następnym, w którym najgroźniejszym rywalem Amerykanów okazał się powracający do cyklu po jednorocznym rozbracie z Grand Prix - Tomek Gollob. Polak w pojedynkę próbował sforsować czołówkę. Czy Amerykanin nie czuje się teraz w podobnej roli jak Gollob 15 lat temu? Od kilku lat jest samotnym amerykańskim żaglem w walce o tytuł mistrza świata, natomiast Polacy rządzą w mistrzowskich konfrontacjach. - Nie obawiam się i nie myślę na temat ewentualnych pozasportowych układów. Choć przyznam, że mocno zirytowała mnie porażka w pojedynku o brązowy medal z Gollobem w 2008 roku. Wtedy po odwołaniu zawodów w Gelsenkirchen władze GP zadecydowały, że po raz drugi w sezonie pojedziemy w Bydgoszczy. Decyzja wyraźnie faworyzowała Golloba. Mój całoroczny wysiłek poszedł na marne. Takie chwile uczą pokory i cierpliwości. Nie załamałem się, a wręcz przeciwnie. Dostałem kopa do dalszej cięższej pracy - mówi Hancock.
Mistrz na podium, mistrz szarego dnia
Jest chłodny czerwcowy późny wieczór. Testimonial australijskiego wesołka Steva Johnstona dobiegł końca. Trybuny stadionu w Swindon dawno opustoszały, a nawet w klubowej knajpie, gdzie jeszcze kilkanaście minut temu było gwarno od sportowych dyskusji, powoli gasną światła. W parkingu maszyn również ciemno jak w piwnicy. Nie ma już prawie nikogo. Prawie robi wielką różnicę. Po długich pogawędkach Greg Hancock powoli udaje się na parking samochodowy. Czas odsapnąć po wyczerpującym dniu. W końcu nazajutrz ma trening przed kolejną odsłoną walki o tytuł majstra globu. Jednak zatrzymuje go jeden z fanów. Prosi o autograf na zdjęciu. Mały szczegół, że fotek jest ze sto. - No problem - odpowiada Greg, wdając się w kolejną wesołą dyskusję. Wszystkie zdjęcia zostają staranie podpisane. Bez grymasu. Bez pośpiechu. Na pożegnanie sympatyczna piątka. Taki jest mistrz świata na żużlu, taki jest Greg Hancock.
Grzegorz Drozd