Robert Noga - Żużlowe podróże w czasie(13): Pierwsza podróż do ziemi obiecanej, cz 2

W 1956 roku, na fali politycznej odwilży reprezentacja Polski po raz pierwszy wyjechała na tourne do Wielkiej Brytanii. W minionym tygodniu opisałem sportową, całkiem udaną, stronę wojażu.

W tym artykule dowiesz się o:

Dziś nieco o jego kulisach, które bardzo dobrze oddawały obyczaje panujące wówczas przy tego typu przedsięwzięciach. Naszym przewodnikiem będzie uczestnik tamtej wyprawy, żużlowa gwiazda lata 50-tych, dwukrotny indywidualny mistrz Polski Włodzimierz Szwendrowski. Oto co napisał mi niegdyś na temat tejże wyprawy i innych na Zachód w tamtych latach: "To musiała być ekipa zdyscyplinowana, paszporty po przekroczeniu granicy zostawały nam natychmiast odebrane. Nikt nie miał prawa indywidualnie wyjść na spacer. Wszyscy musieli być bezwzględnie podporządkowani kierownictwu ekipy, wśród której zawsze znajdował się człowiek - tak zwana szara eminencja - nieznany zawodnikom, ale mający najwięcej do powiedzenia. Był to po prostu pracownik ówczesnych służb bezpieczeństwa. Z reguły ludzie ci przesadzali i byli śmieszni w swojej gorliwości i opiekuńczości, czym wzbudzali nasze politowanie i jednocześnie chęć odegrania się".

Ci "opiekunowie" mieli mieć oczy i uszy otwarte, dbać o to aby kontakty ekipy z rywalami oraz obywatelami państw kapitalistycznych były ograniczane do absolutnego minimum, aby nikt nie "zaraził się zgniłą kapitalistyczną doktryną" - jak to brzmiało w ówczesnej nowomowie. Zawodnicy dobrze wiedzieli kim ci smutni panowie byli i nie darzyli sympatią. Czasem starali się robić im na złość. Oto co przydarzyło się jednemu z takich "bezpieczników" ze strony kadry żużlowców: "Był taki zwyczaj na Zachodzie, że w hotelach przylepiano na walizkach nalepki reklamujące dane miejsce. Bardzo dobrej jakości, nie dało się praktycznie jej później odlepić. Nasz opiekun miał efektowną skórzaną torbę, z którą nigdy się nie rozstawał. Przed wyjazdem pozostawił ją jednak w pokoju i wówczas obkleiliśmy ją całą nalepkami, które świadczyły, że ze swoją walizką właściciel zwiedził cała Europę. Wystraszył się więc, bo może pomyślał, że będzie się musiał przed swoimi szefami z tych "podróży" tłumaczyć i zrobił całej ekipie potworną awanturę". Jak więc widzimy niewinny w sumie żart, został potraktowany przez drobnego funkcjonariusza reżimu niczym zamach.

Rolą pracowników służb bezpieczeństwa było też dbanie aby wszyscy wrócili do kraju i nikomu nie przyszło do głowy pozostać na Zachodzie. A pokusa była, bo przecież przez całe dziesięciolecia wyjazd do kraju kapitalistycznego, sportowy, turystyczny czy też w ramach delegacji stawał się okazją do ucieczki z komunistycznego "raju". I niektórzy z tej okazji korzystali. Tak jak uczynił to wrocławski żużlowiec Tadeusz Teodorowicz w 1958 roku, o czym pisałem w jednym z poprzednich odcinków. Ale wróćmy do wyprawy o dwa lata wcześniejszej. Wtedy to Szwendrowski otrzymał konkretną propozycję, aby pozostać w Wielkiej Brytanii. Oddamy zatem jeszcze raz głos panu Włodzimierzowi: "Zaraz po meczu w Manchesterze zgłosiły się do mnie dwie osoby i po krótkiej rozmowie zaproponowały pozostanie w Anglii. Z perspektywy czasu nie przypuszczam, aby była to prowokacji bezpieki. W przypadku wyrażenia zgody proponowano mi kontrakt w jednym z angielskich klubów. Najzabawniejsze było to, że chciano mnie niemal porwać ze stadionu. Miałem bowiem założyć długi płaszcz na strój żużlowy i nie udawać się już do naszego hotelu, tylko z nimi do samochodu. Jedna z tych osób - kobieta - mówiła po polsku. Odmówiłem, chociaż miałem na to pozostanie wielką ochotę. Czułem, że stoi przede mną wielka, życiowa szansa - jeżeli chodzi o rozwój mojej sportowej kariery. Anglikom podobało się to, że jeździłem bardzo ostro, ale jednocześnie bezpiecznie. Za odmową kryły się jednak inne sprawy. Mój ojciec prowadził w Lublinie prywatny warsztat samochodowy. Był przewodniczącym w komisji egzaminacyjnej na czeladników i mistrzów zawodu. Był we władzach lubelskiego PZMot, a także biegłym sądowym w sprawach motoryzacyjnych. Gdybym nielegalnie pozostał w Anglii, byłby zniszczony. Nie mogłem mu tego zrobić. To przeważyło".

Najwyraźniej "opiekunowi" rozmowa Szwendrowskiego musiała umknąć, skoro polski ambasador w Londynie zaprosił żużlowca na krótki pobyt w stolicy Anglii i spotkania z tamtejszą polonią. Przed spotkaniami Szwendorwski został przez dyplomatę dokładnie pouczony jak ma się zachowywać i na jakie pytania (zapewne te natury politycznej) nie odpowiadać. Ambasada zorganizowała dwa spotkania; jedno z emigrantami przychylnymi władzom PRL i drugie z tymi, którzy jej nie popierali, byli to z reguły polscy żołnierze sił zbrojnych walczących na froncie zachodnim, którzy postanowili pozostać po wojnie w Anglii. "Przeżyłem to okropnie, miałem straszną tremę i wiłem się jak piskorz odpowiadając na pytania, z którymi miałby problem zawodowy dyplomata". To były jednak tylko dodatki do rozgrywanych na kilku torach meczach. Polacy wrócili do domu bardzo zadowoleni, obiecując sobie, że na następnym tourne wypadną lepiej. Na pamiątkę otrzymali od gospodarzy efektowne kapelusze. Włodzimierz Szwendrowski przypomniał sobie jeszcze, że po wylądowaniu na warszawskim Okęciu wychodził z samolotu jako jeden z ostatnich pasażerów, a czekający na ekipę grono działaczy wpadło w przerażenie myśląc, że pozostał on nielegalnie w Wielkiej Brytanii.

Robert Noga

Komentarze (3)
avatar
czewiak z krwi i kości
2.06.2012
Zgłoś do moderacji
0
1
Odpowiedz
no i teraz zaczyna się dziać podobnie w Polsce, juz niedługo wrócą te dawne czasy:) 
avatar
RECON_1
2.06.2012
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
I mamy maly nawrot do pewnych zachowan z przeszlosci... 
avatar
Tylko Gorzów - STAL KS
2.06.2012
Zgłoś do moderacji
3
0
Odpowiedz
Czyta się bardzo przyjemnie ale ogarnia przerażenie, że od 2013 roku każdy żużlowiec będzie miał takiego "ochroniarza". Oczywiście po to żeby nie zarobił za dużo.
Artykuł superaśny, traktujący
Czytaj całość