Damian Woźniak: Panowie to jak wreszcie jedziemy, czyli 15-lecie cyklu SGP

Speedway Grand Prix - właśnie pod ta nazwą w roku 1995 na torze we Wrocławiu swą inauguracje miały rozgrywki mające wyłonić mistrza świata, a przede wszystkim zrewolucjonizować światowy żużel, zastępując jednodniowe finały odcinkowym serialem.

W tym artykule dowiesz się o:

Jak pewnie każdy kibic czarnego sportu pamięta, zwycięstwo w pierwszych zawodach cyklu GP padło łupem naszego asa wywodzącego się z Bydgoszczy, Tomasza Golloba. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby ten sam jeździec zamknął klamrą zwycięstwa ostatnie zawody w nadchodzącym 15 sezonie żużlowego serialu. Podstawy, żeby tak przypuszczać są spore, wystarczy tylko spojrzeć w żużlowy kalendarz na nadchodzący sezon i już wiadomo, iż jeśli zawody odbywają się w grodzie nad Brdą to tylko nasz Tomek. Piękno sportu polega jednak na tym, że niczego, nigdy nie można być pewnym, a nawet największym faworytom zdarzają się wpadki.

Przez 14 sezonów swego istnienia w zawodach cyklu Speedway Grand Prix mieliśmy okazje podziwiać wielu znamienitych jeźdźców. Nielsen, Rickardsson,

Amerykanie Hamill i Hancock, rudzielec z Antypodów Crump, Loram, Pedersen, leszczyński Adams, no i Gollob to chyba największe i najbardziej rozpoznawalne postaci wieloodcinkowego serialu wyłaniającego najlepszego w jeździe w lewo. Można by po kolei wymieniać osiągnięcia wyżej wymienionych czempionów (Leigh i Tomasz mają pewne zaległości w tej kwestii), jednak nie na tym chciałbym się skupić. Nurtuje mnie mianowicie system rozgrywania samych zawodów. Czy,aby na pewno obecny regulamin jest najbardziej sprawiedliwy?

Z perspektywy czasu można dojść do wniosku, że historia zatoczyła koło i powoli powracamy do rozwiązań stosowanych w pierwszych latach funkcjonowania GP.

Przez pierwsze trzy lata turnieje cyklu rozgrywane były w formie 20-biegowej rundy zasadniczej oraz czterech biegów finałowych, odpowiednio A, dla najlepszych zawodników, B, C i D dla czterech najsłabiej punktujących jeźdźców danej rundy. Regulamin był przejrzysty, sprawiedliwy i niestety aż nadto przewidywalny. Zaczęto więc szukać ulepszeń, bardziej emocjonujących dla widzów. W czwartym roku swego funkcjonowania został wprowadzony system knock-out. Stawka jeźdźców została powiększona z 16 do 24. Zawodnicy nierozstawieni od początku turnieju walczyli w fazie eliminacyjnej o przedarcie się do fazy głównej zawodów. Ci którzy mięli mniej szczęścia po dwóch nieudanych wyścigach, mogli się już pakować i wracać do domów ze spuszczonymi głowami. Niewątpliwą zaletą tej formy rozgrywania żużlowych mistrzostw była przede wszystkim dramaturgia i to, że praktycznie nie było w tym regulaminie wyścigów mniej ważnych, jeden nieudany bieg i zaczynała się nerwówka. Niestety zawodnicy, którzy potrzebowali trochę więcej czasu na dostosowanie swojej konfiguracji sprzętowej, przy takim systemie prowadzenia rozgrywek musieli zapomnieć o wysokiej pozycji w klasyfikacji generalnej. Może i nasz Piotr Protasiewicz bardziej zaznaczyłby swoją przynależność do światowej czołówki (w swych najlepszych sezonach), gdyby miał do dyspozycji więcej niż dwa biegi na turniej.

Jak jednak wiadomo wszystko z czasem zaczyna się nudzić, więc włodarze światowego speedwaya po raz kolejny postanowili zrewolucjonizować system rozgrywek co skończyło się… w dużej mierze powrotem do pierwotnej koncepcji. Od sezonu 2005 znów mamy 16 zawodników w stawce, 20-biegową rundę zasadniczą, różnicę stanowi rozgrywanie półfinałów i dopiero biegu z udziałem czterech najlepszych danego wieczoru, zamiast finałów oznaczonych literami D, C, B, A.

Po niewielkich modyfikacjach (punkty przyznawane za bieg finałowy) mamy obecnie do czynienia chyba z najbardziej sprawiedliwym, a zarazem bardzo ciekawym systemem wyłaniania najlepszego żużlowca na świecie. Ile punktów poszczególni zawodnicy wywalczą na torze, tyle zostaje dopisane do ich dorobku, o awans do najlepszej ósemki w każdych zawodach walka toczy się niemal do ostatniego wyścigu serii zasadniczej, a zwycięzcą turnieju może zostać nawet ostatni z grona zakwalifikowanych do półfinałów. Czasem dochodzi do sytuacji, że zwycięzca gromadzi w swoim dorobku mniej punktów niż klasyfikowani na kolejnych miejscach, a przymiotnik "najlepszy" odnosi się raczej do rywalizacji w biegu finałowym, a nie do całych zawodów. Jednak trzeba wierzyć, że i na to znajdzie się jakieś rozwiązanie.

Jak wiadomo pieniądze w sporcie odgrywają olbrzymią rolę i stanowią o prestiżu danych zawodów. I tym tropem podążono w światowym żużlu wprowadzając do cyklu rozgrywki o nazwie Super Prix. Skoro będzie większa kasa, to i ściganie będzie bardziej zażarte. W końcu nie każdemu zawodnikowi dane jest walczyć o medale. Jednak każdy z uczestników cyklu GP (zwłaszcza ci słabsi) ma chrapkę na dodatkowy zastrzyk gotówki. Różnica pomiędzy normalnym turniejem Grand Prix, a tym poprzedzonym wyrazem Super jest nad wyraz widoczna. Tylu upadków ile miało miejsce podczas zawodów na torze w Geoteborgu lub na owalu w Cardiff nie było we wszystkich pozostałych turniejach razem wziętych. I właśnie w tym miejscu chciałbym poniekąd usprawiedliwić organizatorów niedoszłej berlińskiej rundy. Bądźmy szczerzy, Niemcy na żużlu się nie znają, jednak wiemy, że słyną z perfekcjonizmu. Jeśli poprzednie turnieje z cyklu Super sprawiały uczestnikom wielkie trudności (z wyjątkiem kopenhaskich zawodów, gdzie ekipa przygotowująca tor wyraźnie dała plamę) to czemu by na koniec sezonu nie zgotować zawodnikom "małej" niespodzianki i przygotować najtrudniejszy tor na jakim przyszło by im się ścigać. W końcu miało to być Final Grand Prix. Na szczęście zawodnicy nie dali się skusić niemieckim organizatorom, obejrzeliśmy za to emocjonujące zawody w naszym "Brombergu", a jak się one skończyły każdy kibic żużla wie.

Źródło artykułu: