Dariusz Ostafiński, WP SportoweFakty: Jak dowiedział się pan o wypadku Tomasza Golloba?
Cezary Rybacki, lekarz z Wojskowego Szpitala w Bydgoszczy: Tomek Gaszyński (menedżer Golloba) napisał mi sms-a, co się stało, i że sprawa jest poważna. Jak tylko Tomek Gollob został przywieziony do szpitala, przyjechałem do niego.
W jednym z wywiadów powiedział pan, że pierwszą rzeczą, jaką pan powiedział Tomaszowi, było stwierdzenie: "Znowu narobiłeś mi kłopotu".
Przede wszystkim jednak mówiłem mu, że nie będzie tak źle. Pocieszałem go. Widzieliśmy się w czasie badania tomografem, Tomek czekał na operację. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie ma czucia w nogach, dlatego miałem dla niego wiele dobrych słów. Powiedziałem, że jak wróci po zabiegu, to już będzie dobrze.
ZOBACZ WIDEO Powrót żużla do stolicy? PZM gotów pomóc
Uwierzył panu?
Tomasz doskonale zdaje sobie sprawę z tego, w jakim znalazł się położeniu, ale tak, on mi wierzy. I ja też wierzę w to, że w przyszłości, nie wiem tylko jak odległej, uda mu się wrócić do sprawności. Często u niego jestem, prosił mnie, żebym udzielał mediom informacji o stanie jego zdrowia, więc widzę, jak walczy. Robi więcej niż powinien. Potrzeba mu jednak pozytywnych bodźców, dlatego przy ostatnim spotkaniu z chłopcem chorym na rozległy nowotwór tkanek miękkich mówiłem Tomkowi: "Zobacz, są większe tragedie".
Jak to się zaczęło? Jak się poznaliście?
W 1988 roku Polonia Bydgoszcz szukała lekarzy klubowych. To był okres szalejącej inflacji. Co człowiek zarobił, to zaraz tracił. W Polonii lekarze się pozwalniali, więc doktor Karczewski przyszedł i spytał, czy ktoś ma ochotę ich zastąpić. Nikt nie chciał, bo zarobek nie był dobry. Uprawiałem wtedy siatkówkę, żużlem specjalnie się nie interesowałem, ale uznałem, że spróbuję. Jak przyszedłem, Tomasza nie było. Odbywał wtedy służbę wojskową, był zawodnikiem Wybrzeża Gdańsk. I właśnie z Wybrzeżem przyjechał na mecz do Bydgoszczy. Wtedy go zobaczyłem.
I zrozumiał pan, jak pięknym sportem jest żużel?
Dokładnie tak. Wcześniej żużel to były dla mnie tylko motory. Kiedy ujrzałem Tomka, zobaczyłem, że ta dyscyplina to także człowiek, technika jazdy, umiejętności, talent. Widziałem u niego koordynację ruchów. Nie kryję, że byłem zafascynowany. Jak wrócił do Polonii, szybko się zaprzyjaźniliśmy. Wtedy była taka trochę nieciekawa sytuacja, bo Władysław Gollob, tata Tomka i Jacka, trzymał braci z boku i nikt z nimi nie rozmawiał. Oprócz mnie.
Tomasz dojrzewał na pańskich oczach.
Byłem dwa, trzy razy w tygodniu na treningach i oglądałem, jak ten nieprzeciętny talent się rozwijał. To był zawodnik, jakiego dotąd w Polsce nie było. Pamiętam, jak do Bydgoszczy przyjechał Motor Lublin z wielkim Hansem Nielsenem. Duńczyk był uważany za wielkiego mistrza, ale Tomek jeździł technicznie lepiej od niego. Przegrywał z nim, bo dzieliła ich sprzętowa przepaść. Inna sprawa, że on się na Nielsenie wzorował.
Tomasz sam opowiadał, że kiedyś oglądał nagrania wideo ze startami Nielsena, żeby się czegoś nauczyć.
Czasy, kiedy on spóźniał starty, to były najpiękniejsze chwile żużla. Wyjeżdżał czwarty spod taśmy, a potem wszystkich mijał na trasie. A z Nielsenem to było tak, że mieliśmy kłopot ze znalezieniem magnetowidu, który miałby opcję oglądania obrazu w zwolnionym tempie. W końcu taki pożyczyliśmy. I Tomek faktycznie oglądał, jak Nielsen ustawia się na starcie, jak układa nogi, jaką ma sylwetkę. Gollob, gdy idzie o refleks, miał reakcję na najwyższym poziomie, ale robił inne błędy. Analiza Nielsena sprawiła, że zmienił ułożenie ciała na siodełku i jeszcze kilka innych rzeczy poprawił. I zaczął wygrywać starty.
Mówią o panu - lekarz rodzinny Gollobów.
Bo to prawda. Zawsze wszystko sprawdzałem i kierowałem Tomka do odpowiednich osób. Jednak nie tylko jego. Tatę Władka, jak miał problemy z sercem, również. Mamie i bratu też doradzałem. Przede wszystkim jestem jednak przyjacielem.
A u pana Tomasz też się leczy?
Moja działka to alergia. Niektórzy nie wiedzą, że Tomek ma z tym problem, a my przez lata z tym walczymy. Wiele razy mieliśmy problemy z lekami, bo niektóre spowalniały jego reakcje na torze. Musieliśmy szukać takich, żeby nie robiły kłopotów w jeździe.
Był pan z Tomkiem w wielu ciężkich momentach.
Nie tylko w tych, bo pierwszy wyjazd to było Pocking i finał mistrzostw świata w 1993 roku. Było też jednak Vojens sześć lat później, gdzie Tomek jechał po ciężkiej kontuzji w Złotym Kasku we Wrocławiu. Tam było wielkie medialne zamieszanie, ale nie takie jak teraz. To, które mamy obecnie, jest większe. Najważniejsze, że Tomek czuje się w szpitalu wojskowym, jak u siebie. Od trzydziestu lat do nas przychodzi, wszystkich zna, więc to jest jakiś plus w tym całym nieszczęściu.