Kamil Hynek: Unia mogła się utrzymać. Trener "pomógł" w degradacji. Rozliczamy Pawła Barana (komentarz)

Od minionej niedzieli za głównego winowajcę spadku Grupy Azoty Unii Tarnów uznawało się nie zawodników, a trenera Pawła Barana. Zgadzam się z tym poglądem i staram się wytknąć szeroką listę grzechów byłego już managera Jaskółek.

Kamil Hynek
Kamil Hynek
Artur Mroczka i Paweł Baran WP SportoweFakty / Paweł Wilczyński / Na zdjęciu: Artur Mroczka i Paweł Baran.
Dziś już wiemy, że Paweł Baran nie będzie dalej trenerem klubu z Tarnowa. Po południu gruchnęła wiadomość o tym, że został zwolniony i swoją funkcję będzie sprawował tylko do zakończenia rozgrywek młodzieżowych. To efekt nie zrealizowania planu jakim było utrzymanie zespołu w PGE Ekstralidze.

Z jednej strony spadek tarnowian już przynosi pozytywne skutki. Trzeba pewne sprawy wewnątrz zespołu uporządkować. Wpuścić osobę ze świeżym spojrzeniem i powierzyć jej budowę nowej Unii Tarnów.

Z drugiej jednak kołata się myśl, że nie było idealnego rozwiązania dla Tarnowa. Przecież w razie utrzymania Jaskółek w PGEE dalej byśmy tkwili w tym samym układzie. Głowa poleciała, ale wspomnienia z sezonu 2018 zostały, więc postaram się trochę przybliżyć listę grzechów jakie zostały popełniane i dlaczego te rozgrywki skończyły się tak, a nie inaczej.

Zacznijmy od banału. Rola trenera jest niewdzięczna. Zawsze po spadku danej drużyny o klasę niżej, pierwszym rozliczanym jest szkoleniowiec, bądź menedżer. Nic dziwnego. To on podejmuje decyzje i później albo podnosi ręce w geście triumfu albo świeci oczami przed swoimi zwierzchnikami i opinią publiczną. Mnie się wydaje, że to szkoleniowiec swoim zachowaniem, dyrektywami, wypowiedziami czy prowadzeniem drużyny "pomógł" jej w degradacji.

W moim odczuciu na ostateczną rozgrywkę, wojnę do Zielonej Góry można było jechać już pewnym utrzymania, albo co najmniej baraży. Ktoś powie, że drużynę miał słabą. Ja się z tym zgadzam, ale ból z powodu spadku jest tym większy, bo liga pokazała, że drużyny z Grudziądza i Zielonej Góra były do przeskoczenia. Nie było szorowania dna tabeli od początku do końca sezonu 2018. Przecież tarnowianie wygrali o jedną potyczkę więcej niż GKM i Falubaz. Zadecydowała fatalna postawa w wyjazdach, brak zdobycia choćby jednego bonusu i przekroczenia granicy przyzwoitości, czyli czterdziestu punktów. A to przecież właśnie na obiektach rywali ważą się losy play-offów, czy być albo nie być w lidze. Wtedy zespoły najbardziej potrzebują dobrych strategów, którzy całą batalię muszą myśleć jak właściwymi manewrami utrzymać swój zespół w kontakcie. U siebie przeważnie można podziwiać pusty program.

Tak naprawdę z zamiarem napisania tego teksu nosiłem się już od kilku tygodni. Jakoś podskórnie przeczuwałem, że misja o kryptonimie "pozostanie w PGE Ekstralidze" nie może mieć szczęśliwego finału. Nie z tym trenerem u sterów. Pomyślałem jednak, dam Pawłwowi Baranowi szansę wykazania się jeszcze w ostatnich kolejkach. Człowiek uczy się przecież na błędach. Może wyciągnął jakieś konstruktywne wnioski i nie spartoli koncertowo końcówki sezonu. Spartolił.

Jedyne za co mogę być wdzięczny trenerowi drużyny z Tarnowa, to to, że oglądając tę piękną katastrofę z perspektywy trybun w Zielonej Górze byłem spokojny. Jakby przygotowany na najgorsze. Nie kląłem pod nosem, nie byłem szczególnie zdenerwowany, bo wiedziałem, że to i tak w którymś momencie musi się wykoleić.
Ktoś powie, że walę ogólnikami i tak sobie po prostu wymyśliłem, że nawrzucam Baranowi, bo go nie lubię. Wręcz przeciwnie. Ja naprawdę Pawła prywatnie bardzo szanuję jako człowieka, ale niestety gdzieś się pogubił. Przesiąknął klubem gdzie wszystko jest postawione do góry nogami. Otoczył się ludźmi, którzy potrafili go podejść, zbałamucić i narzucić swoje zdanie.

Uczył się pod okiem Marka Cieślaka, ale jedyne podobieństwo jakie pomiędzy nimi widać to spokojne dreptanie w parku maszyn pomiędzy biegami. W przerwach Cieślak zamienia się jednak w pana i władcę. Na przestrzeni kilku lat Baran wyraźnie się zmienił. Nie potrafi przyznać się do błędów, wedle zasady wszyscy dookoła są źli tylko nie ja. Rzeczywistość też interpretuje według uznania. Żeby nie być gołosłownym warto się cofnąć do początku sezonu ogórkowego...

ZOBACZ WIDEO #SmakŻużla po tarnowsku

Ostatnio na naszych łamach, jeszcze przed wyjazdem do Zielonej Góry na decydujące starcie, można było przeczytać wywiad z bohaterem naszego tekstu. Oto fragment: "(...) Skłamałbym jednak, że nie czuję już teraz satysfakcji. Niektórzy przed startem ligi pochowali nas żywcem. Byli też tacy, którzy naśmiewali się z transferu Nickiego Pedersena. Nazywali go emerytem czy inwalidą i mówili, że powinniśmy go dokładnie prześwietlić, bo zaraz wyskoczy nam ze zwolnieniem lekarskim. Każdy się publicznie mądrował, zarzucał nam pewne rzeczy, a my naprawdę nie kupiliśmy kota w worku. Nie jesteśmy głupcami. O pewnych sprawach nie mówiliśmy, ale to nie znaczy, że nic w tym kierunku nie zostało zrobione. Myślę, że niezależnie od tego, co się wydarzy, pewne osoby powinny uderzyć się w pierś i przeprosić Nickiego, że tak go ocenili. A przy okazji chyba też nas, bo to był w stu procentach trafiony transfer (...)".

Szkoda tylko, że trener nie dodał, że to była tak naprawdę jedna z ostatnich opcji na rynku. Waszą listę życzeń otwierały zupełnie inne nazwiska. Uderzyliście do Hampela, uciekli wam Madsen i Iversen. Swoją drogą z "PUKiem" z pierwszej połowy rozgrywek życzyłbym wam powodzenia. Czuję, że ostatnie cztery kolejki byłyby już o "pietruszkę". Pedersena wzięliście za nazwisko, bo nie było już nikogo wartościowego na rynku. Gdyby tak nie było o "Dzika" biłyby się inne, mocniejsze kluby, a nie beniaminek, który wchodząc bez konkretnych pieniędzy zazwyczaj zbiera ze stołu ochłapy. Umówmy się, po tak groźnej kontuzji i "męczeniu buły" w Fogo Unii Leszno, TO BYŁO branie kota w worku i ostateczny transfer Duńczyka do Tarnowa sprowadziłbym do powiedzenia, że są dwa uda - albo się uda albo się nie uda. Na nogi to stawiał zawodników Marek Cieślak, wy mieliście fuksa. Niestety na przestrzeni sezonu takich kwiatków było więcej.

Przed sezonem natomiast, na prezentacji zespołu trener rzucił coś o fazie play-off. Już wtedy uznawano to za niewybredny żart. Ale kiedy zestawi się to z aktualnymi wypowiedziami Barana, gdzie zaklinana jest rzeczywistość, wszyscy są źli, lub, że się na nas uwzięli, to te słowa nabierają teraz innego sensu. A ostatnio urzekł mnie tekst, że każdy jest mądry po fakcie. No jest. W każdej dziedzinie życia. Trochę dziwne, że trener dowiedział się o tym dopiero teraz. Żeby nie było więcej zaskoczeń to pomożemy jeszcze w jednej kwestii. W tym zawodzie trzeba mieć twarde cztery litery, rozpychać się łokciami, nie dać sobie w kaszę dmuchać, stronić od kolesiostwa i posiadać grubą skórę. Jeśli trenerowi zamarzy się praca gdzie indziej to proponuję te sentencję wyryć na ścianie lub wsadzić w oprawkę i powiesić.

Idźmy dalej. Wtop taktycznych namnożyło się bez liku. Jedne mniejsze, drugie większe. Ja wytypowałem kilka tych najważniejszych i najbardziej spektakularnych, które mogły mieć największy wpływ na to co się w ostatecznym rozrachunku stało. Gwoździem do trumny Jaskółek było poprowadzenie meczu w Toruniu, który w moim odczuciu zaważył o spadku klubu z Małopolski.

Goście musieli obronić dwanaście "oczek" przewagi żeby sięgnąć po bonus. Po czterech biegach torunianie mają już praktycznie całą stratę odrobioną. W piątej odsłonie z rezerwy taktycznej na najsłabszą parę gospodarzy zamiast Nickiego Pedersena z Kennethem Bjerre jedzie Wiktor Kułakow. Duńczyk wygrywa bieg, ale Rosjanin przyjeżdża daleko z tyłu. Później Baran tak nakombinował, że nie użył Pedersena szósty raz co zakrawało na kryminał. Co z tego, że nie miał "trójki" przy swoim nazwisku? Skoro można innym dawać szanse w nieskończoność to chyba tym bardziej liderowi, który może w każdej chwili odpalić?

Popisał się jednak prawdziwym majstersztykiem na finiszu meczu, gdy w trzynastym wyścigu wycofał Petera Kildemanda, by puścić go w pierwszej z odsłon nominowanych. Paweł Baran tak się zapętlił w swoich poczynaniach, że chyba aż zakręciło mu się w głowie. Na koniec przed konferencją prasową jednego z tarnowskich dziennikarzy z wielką irytacją w głosie zapytał jakie błędy taktyczne popełnił. Trochę późno. O pomoc trzeba było wołać na początku rozgrywek.

W Grudziądzu z kolei puścił na otwarcie zawodów Kułakowa, kiedy akurat na tym torze zazwyczaj znakomicie się czuje Kildemand. Duńczyka posłał w bój dopiero w biegu trzynastym, niejako skazując na stracenie. W Zielonej Górze z kolei nie wydał polecenia swoim zawodnikom aby celowo przegrać bieg podwójnie, podczas gdy jechali na 2:4 tak, by móc zastosować korzystniejszą rezerwę taktyczną w pierwszej z gonitw nominowanych. W ten sposób sam się "pozamiatał" zostając z gasnącym w oczach Kildemandem. Wiadomo, mądry Polak po szkodzie. Przecież Duńczyk znów mógł odpalić.

Wyniki Artura Mroczki ze spotkań wyjazdowych wyglądają następująco: 5+1, 3+1, 1, 3, 6, 0, 2+1. Łatwo więc dojść do wniosku, że nie był to wartościowy żużlowiec w delegacjach. Poza wparowaniem do budki w Grudziądzu i wiecznymi pretensjami do wszystkich tylko nie do siebie, nie zabłysnął niczym szczególnym. Aż prosiło się w jednym, dwóch meczach wpuścić Kułakowa od początku i zostawić Mroczkę w parku maszyn. Tak dla otrzeźwienia. Czym Baran ryzykował? Podpowiadam: niczym. Kisił wartościowego rezerwowego, który urządzał sobie kolejne wycieczki po obcych torach. Zabrakło uderzenia pięścią w stół. Przecież z góry wiadomo było co pokazuje Mroczka u przeciwników i że pewnego pułapu już nie przeskoczy. Jest przewidywalny jak to, że pijąc alkohol w końcu uderzy ci on do głowy i zaczniesz się zataczać.

Tymczasem Kułakow wyjeżdżający od pierwszego biegu to gwarancja
nieszablonowości. Ktoś powie, że w Grudziądzu mu nie wyszło. Dobrze, ale w Lesznie już radził sobie znakomicie. Wtedy jednak jego występ był wymuszony, bo kontuzjowany był Kildemand. Czyli później zabrakło cojones. Mroczka potrafił nieraz, nie dwa omamić sztab trenerski i uprosić jeszcze jeden wyjazd na tor. Swoją drogą zastanawiam się czy Mroczka to jeszcze zawodowiec, hobbysta, półamator? Facet pokazuje się tylko w lidze polskiej i objeżdża w roku w porywach dwadzieścia imprez.

Czasami się zastanawiam, czy Paweł Baran nie ma też trochę pecha. I z reguły chce dobrze, ale los jakoś nie ma do niego przekonania. Przecież w 2015 roku na gali PGE Ekstraligi miał odebrać nagrodę i tytuł trenera sezonu. Wręczający statuetkę Michał Probierz pomylił jednak się okrutnie i zamiast nazwiska Pawła Barana wyczytał Piotra Barona. Błędu później nie naprawiono, ale na zdjęciach, czy w relacji telewizyjnej wyraźnie było widać na telebimach sylwetkę zwycięzcy, którym miał być Baran.

PS. Kilka kwestii chętnie był z trenerem przedyskutował i skonfrontował na bieżąco, ale niestety od początku poprzedniego sezonu Paweł Baran nie odbierał ode mnie telefonów i omijał szerokim łukiem. Każde niewygodne pytanie na konferencji zadane przez dziennikarzy też było odbierane jako atak. Szkoda też, że uciekał przed nami w Daugavpils, gdzie nie każdy kibic z Tarnowa mógł dotrzeć, a chętnie dowiedziałby się opinii szkoleniowca z miejsca zdarzenia. Przecież dziennikarze są łącznikiem pomiędzy klubem, a kibicem. Dlatego tworząc ten tekst doszedłem do wniosku, że skoro trener odpowiadał tak jak mu wygodnie i kiedy mu się podoba, ma prawo interpretować sprawy po swojemu, to ja też ten jeden raz mogę zabrać głos i spróbować przedstawić SWÓJ PUNKT WIDZENIA i tak jak JA to widziałem z boku. Zgadzać się ze mną nie musi, tak ja w wielu kwestiach nie zgadzałem się z nim.

PS2. Nie Paweł, nie dzwoń, też nie odbiorę.

Czy Paweł Baran powinien zostać na stanowisku trenera Unii Tarnów?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×