Ratownik medyczny z Krotoszyna: Tu mamy nasze polskie Bergamo

PAP / Tomasz Wojtasik / Dezynfekcja Krotoszyna
PAP / Tomasz Wojtasik / Dezynfekcja Krotoszyna

- W Krotoszynie mamy małe polskie Bergamo. Wszystkie ważniejsze instytucje dla społeczeństwa są obecnie sparaliżowane - opowiada ratownik medyczny. - Serce każe wierzyć, że sport wróci wkrótce do normalności. Rozum podpowiada coś innego - dodaje.

Jest ratownikiem medycznym od kilkunastu lat. Zabezpiecza także imprezy sportowe. Praca na dyżurze przez 36 godzin to dla niego norma. Pod prawdziwym nazwiskiem nie chce wystąpić, jeśli ma mówić szczerze.

Maciej Kmiecik, WP SportoweFakty: Widząc na własne oczy to, co się dzieje, w jakiej rzeczywistości się znaleźliśmy, wierzy pan, że sport w tym roku w ogóle ruszy, że spotkamy się na imprezach masowych w halach czy na stadionach jak przed pandemią?

Ratownik medyczny z Krotoszyna: Jestem optymistą i wierzę, że zdołamy w tym roku wrócić do normalności i oglądać to, co kochamy. Wierzę całym sercem, że jeszcze w tym roku uda się choćby w jakiejś części przeprowadzić zawody sportowe. Mówię to jako osoba, która kocha sport. Samemu ciężko jest mi poradzić sobie z tym, że nie mogę obecnie włączyć w telewizji meczu piłki nożnej czy zawodów żużlowych, nie mówiąc już o wyjściu na stadion czy do hali sportowej na mecz.

A jak pan na chwilę wyłączy myślenie sercem i spojrzy pan na sytuację chłodnym okiem?

Kiedy patrzę na to chłodnym okiem, jestem bardziej sceptyczny i obawiam się, że możemy mieć w tym roku problem ze sportem. Serce podpowiada coś innego, a rozum niestety mówi, że ten sport, który znaliśmy do tej pory, może nie wrócić szybko do normalnego funkcjonowania.

ZOBACZ WIDEO: Koronawirus. Ministerstwo Zdrowia opublikowało specjalny film

Działa pan w jednym z miejsc zapalnych w Wielkopolsce. Jak wygląda sytuacja w Krotoszynie?

W tej chwili Krotoszyn stał się faktycznie największym ogniskiem koronawirusa w regionie. Moim zdaniem ognisko zapalne było jedno. Zagrożenie zostało trochę zignorowane.

Dlaczego pan tak uważa?

Mam porównanie z tym, jak profesjonalnie mogą być zabezpieczone inne szpitale w regionie, jakie środki zapobiegawcze tam podjęto. Dzięki temu tam nie ma do tej pory żadnych przypadków zakażenia, a szpital w Krotoszynie został zamknięty.

Co takiego zaniedbano w Krotoszynie?

Krotoszyn niestety zlekceważył trochę zagrożenie. Dzisiaj mamy tego konsekwencje. Zakażenia przeszły już na oddziały szpitalne. Mało tego, komenda powiatowa policji jest zamknięta, jedna ze zmian straży pożarnej jest wyłączona, bo też wykryto zakażenie u strażaka. Jesteśmy takim małym Bergamo w skali naszego kraju.

Brzmi to dramatycznie...

Bo tak tutaj jest. Wszystkie ważne instytucje dla społeczeństwa są praktycznie sparaliżowane. Nie działa szpital. Nie działa policja. Częściowo wyłączona jest Komenda Powiatowa Straży Pożarnej. Dobrze, że wojewoda wziął sprawy w swoje ręce i od kilku dni trochę zaostrzono restrykcje. Władze miasta próbują zaimprowizować jakieś działania. To chyba najlepsze określenie tego, co się tutaj dzieje. Jaki to przyniesie skutek, zobaczymy.

Co jest najpilniejsze z pana punktu widzenia?

My jako ratownicy medyczni mamy nadzieję, że zostanie jak najszybciej uruchomiony szpital w Krotoszynie. Większość karetek to karetki podstawowe, na pokładzie których są ratownicy medyczni. Nie mając dostępu do szpitala, jesteśmy skazani na transportowanie pacjentów do innych placówek. Sytuacja w Krotoszynie jest obecnie naprawdę niewesoła. W przypadku wirusa, który przenosi się drogą kropelkową, uważam, że pewne sytuacje są nie do uniknięcia, dlatego trzeba robić maksymalnie wszystko, by ograniczać ryzyko zakażenia. Podobne problemy jak w Krotoszynie mogą pojawić się w innych miejscach. Zapanować nad tym jest naprawdę trudno.

Jak wygląda pana dyżur? Jeździcie w kombinezonach ubrani przez cały czas czy tylko do konkretnych przypadków, gdzie jest podejrzenie zakażenia koronawirusem?

Jeżeli otrzymujemy wezwanie, dyspozytor stara się zebrać wywiad od rodziny czy od osoby zgłaszającej. On określa nam możliwość zakażenia wirusem u danej osoby. Jeżeli nie ma przesłanek, nie zawsze jedziemy ubrani w kombinezony. Zawsze jednak mamy na twarzach maski, przyłbice czy gogle i oczywiście ubrane jednorazowe ochronne rękawice. Staramy się jeszcze przed wejściem do domu zebrać wywiad. Jeżeli sprawa wydaje się być podejrzana, wówczas przebieramy się w kombinezony. Staramy się pacjenta badać pod kątem tego, co mu dolega.

Co dzieje się dalej?

Jeśli istnieje podejrzenie, że pacjent jest nosicielem wirusa, nie trafia on do lokalnego szpitala, ale jest transportowany do szpitala zakaźnego. Decyzję, gdzie z danym pacjentem mamy się udać, podejmujemy na podstawie rozmowy z dyspozytorem i miejscowym Sanepidem. Na nas spoczywa bardzo duża odpowiedzialność, żeby danego pacjenta dobrze zbadać i by nie przywieźć kogoś z podejrzeniem koronawirusa na SOR do Krotoszyna, Ostrowa Wielkopolskiego czy Kalisza. Gdyby takiego zakażonego pacjenta przez źle wykonany wywiad bądź też ukrycie przez osoby pewnych informacji przed nami, zawieziono na SOR, może dojść do tragedii. Dokładnie od tego zaczęła się dramatyczna sytuacja w Krotoszynie. Ktoś lawirował, kręcił i poroznosił tego wirusa po mieście. Później to już niestety poszło jak po sznurku.

Słynny apel #niekłammedyka...

Dla mnie z niezrozumiałych powodów ludzie ukrywają przed nami pewne fakty, co rodzi niestety później poważne konsekwencje.

Miał pan do czynienia z pacjentami zakażonymi?

Nie. Nie miałem do czynienia z żadnym pacjentem, który uzyskał pozytywny wynik i był chory na COVID-19.

A pana koledzy czy koleżanki?

Owszem. Były takie sytuacje. Kolega z Krotoszyna przebywał około 20 dni w przydomowym garażu na kwarantannie. Drugi kolega obecnie dwudziestą dobę jest w kwarantannie. Każdego dnia, wychodząc do pracy, mam świadomość, że mogę nie wrócić do rodziny. Niestety, takie jest teraz życie i nasza praca. Takie są obecnie realia, że muszę liczyć się z tym, że mogę zostać odizolowany od rodziny i najbliższych. Trzeba to brać pod uwagę, udając się na każdy dyżur. W naszej społeczności ratowniczej czy pielęgniarskiej takie przypadki się zdarzają i są niestety coraz bardziej powszechne.

Zobacz także: Andrzej Rusko: Trzeba wybrać mniejsze zło
Zobacz także: Lekarka mówi, że może czekać nas piekło

Źródło artykułu: