Mateusz Makuch, WP SportoweFakty: Stal Gorzów o finał PGE Ekstraligi miała jechać w 50. rocznicę pierwszego Indywidualnego Mistrzostwa Polski dla Stali, które zdobył Edmund Migoś. Jak pan wspomina tamten dzień?
Bogusław Nowak, były żużlowiec, legenda Stali Gorzów: Posiadałem już wtedy licencję, byłem w klubie, więc byłem też blisko tamtych wydarzeń. Finał odbywał się w Gorzowie, co było konsekwencją postawy całej drużyny z poprzedniego sezonu, w którym zdobyliśmy mistrzostwo Polski. Dla Stali, dla Gorzowa, był to finał wyjątkowy. Odczuwałem to bardzo, bo przyjechali tacy zawodnicy jak Andrzej Wyglenda, Antoni Woryna, Henryk Glücklich...
Czyli cała ówczesna plejada gwiazd.
Tak, to byli nieosiągalni mistrzowie. Muszę przyznać, że cały Gorzów bardzo kibicował Migosiowi. Proszę pana, stadion był niebywale napełniony. Nie było miejsca na nic, to był szał.
Jak to się mówi, obiekt pękał w szwach.
Zdecydowanie. Frekwencja była ponad miarę tego stadionu. Napięcie było przeogromne, ale na koniec się udało. Sukces "Mundka" był największą radością dla kibiców i dla nas z drużyny oraz klubu. On był wyjątkowo koleżeński. To był zawodnik, który spajał zespół. Bardzo dobrze go wspominam. Nawet po jego nieszczęsnym wypadku przez wiele lat mieliśmy kontakt. Pamiętam go pogodnego, był typem zawadiaki. Poza tym to był człowiek sportu. Uprawiał kolarstwo, później boksował, bo przecież Stal Gorzów miała też sekcję bokserską. To był zakapior, który szedł na całego. Naprawdę to były niesamowite chwile. A teraz jeszcze udaje się tamto wydarzenie połączyć z meczem o finał przeciwko Sparcie Wrocław. Jest to wielka sprawa. Podziękowania należą się prezesowi Markowi Grzybowi.
ZOBACZ WIDEO Żużel. Prezes Apatora mówi, jak zareagowała, gdy dowiedziałą się, że Stal oferuje kontrakt Holderowi
Dla pana, jako byłego zawodnika na pewno jest też to miłe, że pamięta się o byłych gwiazdach, legendach Stali.
Tak, to jest właśnie ważne dla tego klubu, dla teraźniejszości. Trzeba znać swoje korzenie. Myślę, że zarząd z prezesem na czele doskonale to rozumieją. Choćby mural, który w czwartek mieliśmy okazję podziwiać. To dowód, że ta historia żyje. Rok temu przypominaliśmy 50-lecie zdobycia tytułu Drużynowego Mistrza Polski, a w tym przyszedł czas na uhonorowanie tego, co zrobił Migoś.
Pan Edmund to nie tylko tytuł w 1970 roku, ale był też wicemistrzem dwa lata wcześniej w Rybniku.
Poza tym jest Drużynowym Mistrzem Świata z 1966. Ocierał się o czołówkę, ciągle był zawodnikiem liczącym się. To był walczak. Ja bym porównał go do Andrzeja Huszczy, który nigdy nie odpuszczał i ten był taki sam. Dla niego nie było przegranej sprawy.
Myślę, że dla większości czytelników rozmawiamy o odległych latach, sam zresztą jestem tego ciekaw: czy mógłby pan przypomnieć i opowiedzieć, dlaczego pan Edmund zakończył karierę raptem rok po historycznym sukcesie?
Nie wiem czemu, ale pamiętam to tak, jakby to było wczoraj. Bardzo tamten moment przeżyłem. "Mundek" ścigał się z Zenkiem Plechem podczas rutynowego treningu. Prowadził w tym biegu. Tymczasem na wyjściu z drugiego łuku była taka tradycyjna rynna. Jak tam się wpadało to trzeba było się mocno przygotować, aby nie zostać wyrzuconym. Nie umiem sobie do dzisiaj wytłumaczyć, jak tak doświadczony zawodnik, który doskonale o tej nieszczęsnej koleinie wiedział, wpadł w nią i go wyciągnęło. Co prawda Zenek Plech go dość mocno naciskał, "Mundek" się spinał.
Migosia wyciągnęło w górę. Wydawało się, że nic mu się nie stało, bo spadł z motocykla na tyłek, jednak siła wyciągnęła go tak, że uderzył tyłem głowy o tor, a proszę pamiętać, że ówczesne kaski nie chroniły tak jak te obecne. Doznał urazu pnia mózgu. My wszyscy natomiast pobiegliśmy wtedy do Zenka, który wpadł w wypuszczony motocykl Edmunda. Kotłował się z nimi, bardzo źle to wyglądało, straszna jatka. Pomyślałem nawet, że on już na pewno nie żyje, a Edmund pewnie zaraz wstanie. Takie było pierwsze odczucie.
Wszyscy pobiegli do Zenka, a ten skurczybyk się otrzepał i nic mu się nie stało. Tymczasem "Mundek" ciągle leżał i dopiero wtedy skupiliśmy się na nim. Niestety uraz był na tyle poważny, że jego kariera w ten sposób została przerwana. Miał paraliż bodajże lewej strony ciała, później wrócił do chodzenia o kulach, potem chyba nawet bez. Funkcjonował, ale nigdy nie odzyskał pełni zdrowia.
Mówiliśmy o roku 1970, z kolei pan siedem lat później poczuł dokładnie to samo, co Edmund Migoś. Został pan indywidualnym mistrzem kraju, też w Gorzowie.
To były lata, kiedy brylowaliśmy, tak jak teraz Unia Leszno. Tytuły mistrza Polski zdobywaliśmy kilka lat z rzędu. Mieliśmy bardzo młodą drużynę, która otrzymała świetne możliwości do przygotowań na miejscowym AWF-ie przy Ryszardzie Nieścieruku. Brylowaliśmy w Polsce, bo byliśmy doskonale przygotowani kondycyjnie. Wykorzystywaliśmy batut, chodziliśmy na basen, na siłownię, biegaliśmy, uczęszczaliśmy na zajęcia gimnastyczne. To wszystko dawało nam przewagę nad pozostałymi zawodnikami. Zaś w moim przypadku muszę przyznać, że chyba bardziej przeżyłem "Mundka" niż swój tytuł. Pamiętam, że byłem bardzo zestresowany, bardzo chciałem itd. Jechaliśmy w trudnych warunkach, bo padał deszcz, tor był bardzo trudny, więc...
Należało wykazać się wyjątkowymi umiejętnościami.
To prawda. Trzeba było z każdego pola dobrze wystartować i potem odpowiednio się zachować... No cóż, tak się to potoczyło...
Słyszę w pana głosie, że większy entuzjazm rzeczywiście towarzyszył panu przy sukcesie Edmunda Migosia, niż gdy sam został pan najlepszym polskim żużlowcem.
No coś w tym właśnie jest. Jakoś tak bardzo emocjonalnie tamte chwile przeżywaliśmy. Kibicowaliśmy mu bardzo. Gdy natomiast sam zostawałem mistrzem było jakoś inaczej, sam musiałem sprostać wielu sprawom i to nie było takie łatwe. Zresztą nieskromnie powiem, że rok 1977 należał do mnie. IMP, DMP, z Jurkiem Rembasem zdobyliśmy mistrza w parach klubowych, trzecie miejsce w Złotym Kasku, wicemistrzostwo świata w drużynie we Wrocławiu, wygrane w memoriałach Alfreda Smoczyka, Bronisława Idzikowskiego i Marka Czernego, a wówczas w takich memoriałach obsada bywała silniejsza niż w IMP.
Rozumiem, że te sukcesy zrodziły się właśnie dzięki tym przygotowaniom, o których mówił pan wcześniej.
Tak, to też był efekt tego. A później może zamiast walczyć o karierę, o sławę i większą popularność, to zdecydowałem, że idę na AWF. Miałem ostatni rok na to, aby wybrać się na te studia stacjonarnie. Okazało się, że moje wyniki na żużlu mocno spadły.
Żałuje pan tamtej decyzji?
Chyba nie. Wiem pewne rzeczy, o których nie wiedziałem wcześniej. Chociażby o wstrząśnieniu mózgu, które występuje często w żużlu, a jest lekceważone przez zawodników, kibiców i przeze mnie kiedyś też. To jest ogromne niebezpieczeństwo. Wstrząśnienie mózgu to zaburzenie pamięci kinetycznej mięśni. Każdy mięsień ma swoją pamięć, wiele rzeczy robimy odruchowo. Nie zastanawiamy się nad nimi, nie myślimy o nich. W jeździe na żużlu jest to samo. 80 proc. rzeczy robimy odruchowo. Pamięć jest zakodowana w mózgu, a w wyniku wstrząśnienia jest to zaburzone. Zdarza się, że zawodnicy przekreślają przez to swoje kariery lub nie wracają na swój wcześniejszy poziom.
A tak się utarło, że to przecież niedrobny uraz, tydzień odpoczynku i można wracać.
Zdarza się nawet, że i po trzech dniach zawodnik wsiada na motocykl, bo czuje się dobrze. Ja też przeżyłem wstrząśnienie mózgu w latach 70. Czułem się świetnie, nic nie miałem złamane, a dopiero w 1973 stanąłem na najniższym stopniu podium IMP i zacząłem "odrabiać sprawę". Mordowałem się z żużlem, dopiero w latach 1975 - 1977 wróciłem do siebie.
Zatem takich tematów nie można lekceważyć.
Trzeba wiedzieć też o technice przygotowania się, treningu. Jak widzę zawodnika, który zjeżdża z toru po biegu i pije pięć czy sześć łyków wody, to jestem przerażony. Najwyraźniej nie ma tej świadomości, że w tym momencie przestawia organizm na odnowę. Chodzi o to, że w momencie gdy jest się przygotowanym na duży wysiłek i przestawi się go na regenerację, to traci się siłę i organizm nie jest potem w stanie swoich możliwości wyeksponować. To są niuanse, o których zawodnicy powinni wiedzieć.
Dużo rozmawialiśmy o przeszłości i o niej można byłoby porozmawiać jeszcze więcej, ale teraz przenieśmy się do tego, co czeka nas w poniedziałek, czyli półfinał Moje Bermudy Stal Gorzów - Betard Sparta Wrocław. Gorzowianie pojechali dobrze we Wrocławiu, do odrobienia mają dwa punkty. Myślę, że awans do finału PGE Ekstraligi w taką rocznicę byłby czymś szczególnym dla Gorzowa.
Pamiętamy jak wyglądał początek sezonu. W zasadzie był on katastrofalny. Zaczynaliśmy już myśleć o tym, czy Stal w ogóle się w tym sezonie utrzyma. Końcówka wygląda już jednak inaczej. Lekcje zostały odrobione. Jest duża szansa, że ze Spartą Wrocław sobie poradzą.
Na pewno będzie pan trzymać kciuki za Stal i wierzy pan w awans do finału. Tym bardziej, że miejscowy tor Stali sprzyja, świetnie jedzie Bartek Zmarzlik, Jack Holder...
Anders Thomsen, on też radzi sobie całkiem dobrze. Szymon Woźniak również. Mam nadzieję, że finał będzie i po cichu powiem, że trochę zaczynamy nim żyć. A Stal Gorzów w Lesznie zawsze dobrze jeździła, bo zakładam, że Unia wygra z Falubazem. Jeśli zawodnicy Stali poczują mistrzowski zapach, to kto wie.
To byłaby niesamowita historia. Drużyna, która przegrała sześć meczów z rzędu później zostaje najlepszą w kraju.
Dokładnie. Ale to jest sport i dużo może się zdarzyć. Unia Leszno jest jednak bardzo silna i przede wszystkim wyrównana. Pewniaków jednak nie ma, bo niech pojawi się jakiś defekt czy taśma i wynik robi się w drugą stronę. Przede wszystkim mam nadzieję na piękne zawody i kto wie czy o wszystkim nie zadecyduje ostatni bieg.
***
Bogusław Nowak i Edmund Migoś to legendy i gwiazdy Stali Gorzów. Obaj święcili wielkie sukcesy. Migoś był drużynowym i indywidualnym mistrzem Polski, wicemistrzem kraju, a także mistrzem świata z reprezentacją Polski w 1966. Zmarł w 2006 roku w wieku 69 lat. Jeszcze obfitszą w trofea karierę Nowaka zakończył natomiast wypadek na torze w Rybniku w 1988 roku, w wyniku którego złamał kręgosłup.
Czytaj również:
-> Maksym Drabik potrzebuje spokoju
-> Stal Gorzów przekazała pieniądze na szkolenie młodych adeptów