Józef Jarmuła - takich showmanów dziś już nie ma. Kobiety go kochały, rywale się go bali, a sędziowie nienawidzili

WP SportoweFakty / Łukasz Trzeszczkowski / Na zdjęciu: Józef Jarmuła
WP SportoweFakty / Łukasz Trzeszczkowski / Na zdjęciu: Józef Jarmuła

Gdyby teraz jeździł na żużlu, byłby jedną z największych gwiazd i to na niego chodziliby kibice. Tak było w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Józefa Jarmułę kochali fani w całej Polsce. Nienawidzili za to sędziowie i działacze.

Choć Józef Jarmuła nigdy nie osiągał - i to na własne życzenie - wielkich indywidualnych sukcesów, to fani żużla pamiętają go do dziś, choć oficjalnie karierę zakończył w 1985 roku. Na czarnym torze ścigał się przez dwie dekady i były to lata przepełnione jego widowiskowymi biegami, ofensywnymi szarżami, ale też i skandalami. Jarmuła jest nietuzinkową postacią w historii polskiego żużla. Kochały się w nim fanki w całej Polsce, rywale bali się z nim jeździć, a sędziowie go nienawidzili.

Chodziło się nie na żużel, a na Jarmułę

To właśnie Jarmuła, jako pierwszy polski żużlowiec, zrozumiał że sport ten to nie tylko puszczanie sprzęgła i jazda w lewo. To miało być show, którego właśnie on chciał być głównym aktorem. W latach siedemdziesiątych w Częstochowie nie chodziło się na Włókniarz. Chodziło się na Jarmułę. Gdy pojawiał się na torze, wiadomo było, że będzie się działo.

- On celowo przegrywał start po to, by pokazać publiczności, jak pokonuje się sukcesywnie swoich rywali. Do tego dochodzi ta charakterystyczna zawiązana na szyi apaszka w groszki. Gdziekolwiek się pojawił, to był szał na widowni. Nie zawsze mu się to udawało, ale w Częstochowie zazwyczaj to robił. Dziewczyny piszczały, wszyscy bili brawo, a on podnosił adrenalinę na maksa. Przychodzimy na żużel, by oglądać mijanki i on to właśnie robił - powiedział Adam Jaźwiecki, felietonista sportowy.

ZOBACZ WIDEO Żużel. PGE Ekstraliga 2020: jak przygotować sprzęgło

Jeździł całą szerokością toru, atakował pod bandą, balansował na motocyklu, podnosił prawą nogę na łukach - robił wszystko to, co obecnie wykonują żużlowcy podczas jazdy. Wtedy to jednak nie było zbyt popularne. Zarzucano mu, że ośmiesza rywali. Sędziowie wykluczali go za niebezpieczną jazdę, jaką wtedy było unoszenie przedniego koła. Byli nawet tacy, co chcieli mu odebrać żużlową licencję.

Do swojego stylu jazdy podchodził ze skromnością. - Absolutnie nie czynię nic takiego, co by można traktować jako chęć przypodobania się publiczności. Po prostu staram się jeździć zawsze jak najlepiej, z myślą nie tylko o sobie, ale zwłaszcza o swoim partnerze i całej drużynie. Nie wykluczam, że być może publiczności podoba się mój styl jazdy. Uznaję tylko i wyłącznie styl ofensywny. Obojętnie z jakiej pozycji się startuje i z jakiej tę walkę trzeba podjąć. Wiem, że niektórzy ganią mnie za ten styl - mówił w wywiadzie cytowanym w "Za wcześnie się urodziłem".

Wojsko sportową szkołą życia

Jarmuła urodził się w 1941 roku na Węgrzech. Tam jego rodzina uciekła przed wojną, a po jej zakończeniu Jarmułowie znaleźli się w Raciborzu. Jako dzieciaka interesowały go motocykle. Najbardziej cieszył się, gdy do rodziców przyjeżdżał Paweł Dziura na swoim czerwonym motocyklu "Indiana". Pewnego dnia posadził ośmiolatka przed sobą na siodełku i przejechał z nim po dziedzińcu. Prawdopodobnie wtedy zaczęła się jego miłość do motocykli.

Jako nastolatek miał już pierwszą maszynę, na której jeździł po polach w Raciborzu i okolicach. Jak wspominał w książce autorstwa Marka Soczyka i Dariusza Sołysiaka "Za wcześnie się urodziłem" z cyklu "Półka kibica żużlowego" - gdy pierwszy raz był na żużlu, to ze strachu zamknął oczy i kurczowo trzymał się ławeczki. Bał się, że nigdy nie zostanie żużlowcem, że nie da rady się tak ścigać. Nic bardziej mylnego.

W 1961 roku trafił do Rybnika. Pierwsze treningi nie były dla niego udane, ale szybko uczył się żużlowego rzemiosła. Wzorem do naśladowania był dla niego Marian Kaiser. Chciał jeździć tak widowiskowo, jak on i przez to zaliczał upadki na pierwszych treningach. Gdy miał zdawać licencję, upomniała się o niego ojczyzna. Otrzymał powołanie do wojska i odbył trzyletnią służbę. Marzeń o sportowej karierze nie porzucił. Jak sam mówił, wojsko było dla niego szkołą sportowego życia.

- To był zawodnik niezwykle dobry kondycyjnie. On dbał o to. Robił pompki, nie pił, nie palił, biegał, był przygotowany fizycznie. Jak przyjechałem na mecz, to nie raz usłyszałem od sędziego "Jarmuła jest w składzie? O to u mnie nie pojeździ". Co to znaczy "nie pojeździ"? On nie jeździł na faul, był przekonany o swojej mocy. Angielski Weslake był historii silników żużlowych najlepszym. To bardzo elastyczny silnik. Żeby opanować tę moc, trzeba było siły - wspomina Jaźwiecki.

Gdy wyszedł do cywila, rozpoczął treningi w "przeklętym" Śląsku Świętochłowice. 24-latek o miejsce w składzie miał rywalizować z nie byle kim: Pawłem Waloszkiem, Janem Muchą czy Wiktorem Waloszkiem. Gdy wskoczył do składu, szybko pokazał, że warto na niego stawiać. Miał jednak pewien "problem", przez który nie mógł zyskać sympatii działaczy. Mówił prawdę prosto w oczy, wykłócał się o części i motocykle.

W 1973 roku dostał ofertę z Włókniarza Częstochowa, a na jego odejście nie zgodził się Śląsk Świętochłowice. To oznaczało roczną karencję. Trenował z Lwami, doskonalił swoje umiejętności. W Częstochowie dbano o niego, a on odpłacał się widowiskową jazdą. W debiutanckim sezonie we Włókniarzu świętował mistrzostwo Polski. Z miejsca został idolem kibiców, którzy skandowali jego imię i nazwisko. Na prezentacje wychodził w specjalnym cylindrze. W decydującym o tytule meczu ze Stalą Gorzów zdobył 11 punktów i został bohaterem meczu.

Jednak z biegiem czasu miał coraz więcej przeciwników. W 1977 roku to on spowodował groźny upadek, w którym ucierpiał mistrz świata Jerzy Szczakiel. Opolanin trzy miesiące spędził w szpitalu, a Jarmuła został wykluczony do końca zawodów. Szczakiel wtedy powtarzał, że to Jarmule "zawdzięcza" przedwczesny koniec kariery. Dopiero po latach panowie pogodzili się.

Robi show

To, czego nauczył się w wojsku, zostało mu do dziś. W 2019 roku, podczas finału Indywidualnych Mistrzostw Polski w Lesznie, zachwycił kibiców wykonaniem pompek na torze. Do parku maszyn biegł niczym młodzieniaszek, a miał wtedy niecałe 78 lat. To właśnie regularnym treningom zawdzięcza wysoką formę. To jednak nie wszystko. W zeszłym roku podczas PGE IMME na toruńskiej Motoarenie przejechał cztery okrążenia na żużlowym motocyklu, choć kierownik startu po dwóch kółkach już pokazywał mu biało-czarną szachownicę. Kibice przecierali oczy ze zdumienia, a on cieszył się tak samo, jak przed laty.

Niektórzy rywale bali się z nim jeździć. Dlaczego? - Dlaczego się go bali? On był pewny swojej kondycji, był pewny mocy silnika, potrafił opanować Weslake'a i najeżdżał na żyletkę. Ktoś, kto jest niepewny swojej mocy, siły, kondycji, to się boi rywala. Jarmuła się nie bał nikogo - dodał Jaźwiecki.

Zdarzało się, że spóźniony ruszał spod taśmy, ale szybko nabierał prędkości i mijał kolejnych rywali. W mieście był coraz bardziej popularny. Gdy swoim BMW jechał ulicami miasta, często rozbrzmiewał charakterystyczny klakson - popularna "La cucaracha". Na stadionie robił show nawet wtedy, gdy zaliczył defekt. Machał rękami, kopał motocykl, wskazywał trzynastkę na plastronie. Ludzie to kochali.

- Jarmuła był osobliwym człowiekiem w świecie żużla. On zwykle nie jeździł z drużyną. Wybierał się na mecze swoim autem. Był indywidualnością. Pamiętam mistrzostwa Polski w Gorzowie. Wszyscy czekali na niego. W ostatniej chwili spiker ogłosił, że na stadionie jest Józef Jarmuła, ale nie może się przebrać, bo zgubił kluczyki do swojego nowego Citroena. To był typowy PR, pięknie Józek tu zagrał. Kilkanaście tysięcy ludzi na stadionie dowiedziało się, że zmienił auto - wspomina Jaźwiecki.

Pozostaje tylko żałować, że nie ścigał się w Anglii. Zdaniem Jaźwieckiego, tam byłby idolem kibiców, którzy uwielbiali taki styl jazdy. Gwiazdą największego formatu. - Chętnie bym go wysłał do Anglii, bo tam uwielbiano tego typu jazdę. Dlaczego tak lubili Adama Skórnickiego? Bo on z rozwianymi włosami szalał na torze i mijał rywali. Jarmuła, gdyby startował wtedy w Anglii, zrobiłby karierę. Może robiłby 5-6 punktów, bo to wtedy liga angielska była silna. Tam byłby bożyszczem, bo tego typu jazdę ludzie uwielbiają - stwierdził felietonista sportowy.

"Nigdy o mnie nie zapomnijcie"

W 1981 roku skończyła się dobra passa. Został zawieszony przez Włókniarz na dwa lata. To efekt konfliktu między nim i działaczami. Domagał się lepszego sprzętu, a klub nie chciał zainwestowac w motocykle. - Zostałem na lodzie. W tym krytycznym dla mnie czasie wspominam dni zwycięstw Włókniarza. Był to klub moich spełnionych marzeń. Kiedyś Zarząd i zawodnicy to czuli ojcowie i ich dzieci, dziś - dyktatorzy i przestraszeni poddani - mówił wtedy "Przeglądowi Sportowemu".

Kariery nie zamierzał kończyć. Był bardzo rozgoryczony zachowaniem ówczesnych działaczy Włókniarza. Po zakończeniu zawieszenia odnowił licencję, a miał wtedy 42 lata. Ostatnie dwa sezony kariery spędził w Śląsku Świętochłowice. Znów imponował formą i widowiskową jazdą. Jednak, gdy w 1985 roku brał udział w kolizji z Piotrem Świstem, wtedy skończył z żużlem.

Pięć lat później pożegnał się z kibicami w Częstochowie. Mówił wtedy fanom: "nigdy o mnie nie zapomnijcie". I tego może być pewien. Pod Jasną Górą fani nigdy nie zapomną o legendzie. Gdy po latach przyjeżdżał do Częstochowy, nadal był witany z ogromnym szacunkiem. Mimo 70 lat, na torze prezentował się jak młodzieniaszek. Publika oszalała. - Chciałem być mistrzem świata. Nie udało się. Po prostu za wcześnie się urodziłem - mówił Jarmuła.

- Nie miał nałogów. Lubił samochody, lubił dziewczyny. Mam nadzieję, że nie obrazi się na mnie za to, że to powiedziałem. Warto przegrać start, by pokazać publiczności, że jest się pierwszym - zakończył Jaźwiecki.

Czytaj także:
Rafał Dobrucki ogłosił nominacje do żużlowej reprezentacji Polski. Są wielkie powroty
Piotr Pawlicki opowiada o powrocie do kadry. Wyjaśnia nieporozumienia i mówi o spotkaniu z Dobruckim [WYWIAD]

Źródło artykułu: