Spośród czwórki "muszkieterów rybnickich" - Maj, Tkocz, Woryna, Wyglenda - w indywidualnej skali Antoni Woryna wspiął się zdecydowanie najwyżej. Obok Wyglendy był najmłodszym w talii asów, a odszedł najwcześniej, w grudniu 2001 roku. Śmierć w relatywnie młodym wieku sześćdziesięciu lat zawsze daje do myślenia, jest swego rodzaju znakiem, który trzeba starać się odczytać. Rybniccy kibice w oddaniu należnego hołdu idolowi sprzed lat stanęli na wysokości zadania, gorzej z decydentami... O tym później.
Woryna Pierwszy był głową ze wszech miar sportowej rodziny. Jego żona, ukochana Basia, dyplomowany pedagog uczyła w szkole wychowania fizycznego, by w końcu przejść na własny rozrachunek. Znakomitą formą imponuje do dziś. Syn Mirosław od małego rwał się do sportu, do motocykli, ale gdy przyszła pora decyzji, tata był na nie, grał na przeczekanie. Trudno się dziwić ojcu jedynaka, zważywszy gehennę ciężkich kontuzji, jakie często dotykały mistrza. Później, długo po swojej karierze żużlowej dziadek Antoni już nie oponował, a wręcz spontanicznie kibicował i czynnie sprzyjał zapędom sportowym maleńkiego wnuka Kacpra Woryny.
Z szerokiego grona rybniczan kiedykolwiek uprawiających żużel to Woryna zaszedł najdalej w liczących się rozdaniach, także tych światowych. Tu nie ma wątpliwości. Joachim Maj, mentor i nauczyciel, przyjaciel Antka, co prawda również miał medal mistrzostw świata, ale wywalczony drużynowo, jako członek zespołu narodowego. Stanisław Tkocz zdołał w tym temacie Chimka wyraźnie przebić, wywalczył bowiem aż dwukrotnie złoto mistrzostw świata z drużyną Biało-Czerwonych (1961 i 1969). Maj za to niesamowicie regularnym dorobkiem punktowym wyprzedził Tkocza w lidze, która zawsze była oczkiem w głowach wszystkich fanów czarnego szaleństwa.
ZOBACZ WIDEO Żużel. Tata Thomsena zestresował się. On sam podszedł do tematu spokojniej
Maj przez szereg sezonów miał najwyższe średnie, dlatego tak uwielbiano Chimka, wybaczając mu nawet ewidentne gwiazdorzenie. Któż nie kochał Maja? Kobiety - za filmową urodę, faceci - za sportową klasę. Niestety, nic nie trwa wiecznie, pewnego popołudnia skończył się Maj (dokładnie pierwszego maja - nomen omen - 1969 roku wskutek koszmarnego wypadku w Bydgoszczy). Tak przerwana została druga siedmioletnia dominacja rybniczan na ligowych torach (1962-1968), po pierwszej trzyletniej, z Pawłem Dziurą, Józefem Wieczorkiem, Marianem Philippem, braćmi Joachimem i Erwinem Majami oraz Tkoczem, w latach 1956-1958.
Staszek Tkocz jakby mniej siebie eksponował, ale w wymiarze indywidualnym sięgał wyżej od Maja. Nie da się ukryć, iż dwa razy wywalczył dla siebie czempionat krajowy, który każdorazowo dość pechowo umykał Majowi. Pewnie i psychika grała tu swoją rolę. Ale nade wszystko najstarszy z trójki żużlowych braci Tkoczów znalazł się w piątce pionierów zapisujących złote karty w historii polskiego speedwaya na arenach światowych. Nie wolno nam tych kluczowych postaci wpisanych w dzieje całego powojennego polskiego sportu przestawać przypominać. Oni wyznaczyli azymut. W alfabetycznej kolejności byli to: Marian Kaiser, Florian Kapała, Mieczysław Połukard, Stanisław Tkocz i Henryk Żyto. Piątka Polaków na "olimpijskim" torze we Wrocławiu w 1961 roku z zuchwałością husarii odpowiedziała na wezwanie płynące wprost ze strof hymnu narodowego, dając przykład "jak zwyciężać mamy".
Owi pierwsi rodem z Polski mistrzowie świata w jeździe na żużlu, dziś już nie żyją, w komplecie odeszli do wiecznego wymiaru trwania. Dodajmy, że wtedy we Wrocławiu wyjątkowo odporny psychicznie rybniczanin Stanisław Tkocz przywiózł decydujące punkty, zostając tym samym bohaterem tego dramatycznego finału światowego. To jego, wobec wiwatujących trybun, na rękach znoszono z toru po tak wyczekiwanym pierwszym polskim drużynowym zwycięstwie.
Antoni Woryna też dwa razy zdobywał z kadrą narodową złoto drużynowych finałów (1965 i 1966), bijąc z kolei Staszka osobistym dorobkiem punktowym w zwycięskich finałach, podobnie jak Andrzej Wyglenda, który w tej zabawie statystycznej okazał się jeszcze lepszy, "pokonał" samego Antka, także poprzez fakt, że aż trzy razy poprowadził Polskę do zwycięstw w finałach drużynowych oraz dodatkowo jeszcze w jednym finale mistrzostw świata par (1971). Wyglenda, wszędzie jako maksymalnie punktujący lider kadry, ilościowo skasował resztę "muszkieterów" rybnickich. Trochę inaczej to wygląda, gdy się przyjrzeć jakości zdobywanych laurów przez niezwykłą czwórkę rybnickich asów w całej historii. Tu Woryna wysuwa się na czoło, pomimo, iż niezliczona ilość wyjątkowo ciężkich kontuzji odebrała mu niemało z potencjalnych sportowych szans. Woryna często upadał, ale szybko wstawał… nie gorszy, lecz zazwyczaj po wypadku jeszcze lepszy niż przed. Cechowała go nadludzka ambicja, wyjątkowy charakter sportowego twardziela.
Andrzej Wyglenda w świetnym wywiadzie telewizyjnym przeprowadzonym przez red. Barbarę Kubica- Kasperzec zaskoczył nas odpowiedzią na jedno z pytań. Otóż ten utytułowany żużlowiec, cudownie prowadzący do zwycięstw polską reprezentację w finałach światowych lat 1965, 1966 i 1969 oraz w finale najlepszych par w roku 1971, na pytanie, co konkretnie ceni sobie najbardziej ze swego sportowego dorobku, po namyśle odpowiedział, że chyba jednak zwycięstwo we wrocławskim finale europejskim roku 1967. To pokazuje jak ważna, najważniejsza dla żużlowców, była i wciąż pozostaje indywidualna rywalizacja na poziomie światowym. Ów europejski finał był wówczas półfinałem światowym, dawał bowiem przepustkę do finału MŚ na Wembley, gdzie niestety Wyglenda, jak zresztą każdy z Polaków, i tym razem nie zaistniał.
Od zadziwiającej reguły, którą można by nazwać fatum Wembley, był jedyny polski wyjątek, nazywał się Antoni Woryna właśnie. Otóż na tym kpiącym z zasad geometrii, paskudnym i zdradliwym torze, w ogłuszającym ryku fanatycznie usposobionej brytyjskiej widowni, Antoni Woryna zdołał wspiąć się na podium imprezy rangi światowej. Stało się to w finale europejskim 1966 roku, kiedy to obok niego na pudle dla zwycięzców stali sławni Nowozelandczycy Ivan Mauger i Barry Briggs. Woryna był zatem jedynym Polakiem z sukcesem indywidualnym na starym Wembley. Odtąd "Toni" Woryna stał się dla Brytyjczyków gwiazdą.
Upragnionym zawodnikiem Poole Pirates stał się dużo później (sezony 1973 i 1974), dzięki wyłącznie własnej determinacji. Wywalczył to jakimś cudem legalnie, aczkolwiek z niechęcią władz, zwłaszcza tych partyjnych, na pierwszym kontrakcie zawodowym podpisanym indywidualnie przez żużlowca polskiej ligi. Kaiser, Kwoczała i Żyto byli, owszem, w Anglii dużo wcześniej, ale jako "amatorzy" na stażach wynegocjowanych przez PZM, Plech, Jancarz i inni byli później, zatem Woryna i tym razem był pierwszy - z wszystkimi konsekwencjami tego heroicznego kroku. Co prawda Tadeusz Teodorowicz zrobił to samo wcześniej, ale nielegalnie, po tak zwanej ucieczce z socjalistycznego "raju". Potraktowany jak banita, "Teo" przyjął brytyjskie obywatelstwo. I tak też zmarł na początku 1965 roku, po upadku na torze jesienią roku poprzedniego.
Wracając do Woryny, wkrótce po pierwszym "polskim Wembley" (drugie zrobiła piłkarska kadra Górskiego jesienią 1973 roku) rybniczanin wpisany został już na zawsze do annałów światowego speedwaya. Oto na starym bajecznym Ullevi w finale żużlowych mistrzostw świata w Goeteborgu, w 1966 roku, Woryna jako pierwszy polski żużlowiec w historii wywalczył indywidualnie medal mistrzostw świata. Żeby rozwiać wszelkie wątpliwości, po czterech latach nasz Antek powtórzył swój sukces we Wrocławiu, wskakując na podium obok zwycięskiego Maugera oraz kolegi z reprezentacji, kamrata ze ślonskigo placu, Paula Waloszka. Umówmy się, jak dotąd Wembley, Ullevi i Wrocław 1970 Antoniego Woryny to były największe światowe sukcesy rybnickiego żużla. Chcę wierzyć, że nie ostatnie. Wizjoner Krzysztof Mrozek daje nadzieję.
Wymienione pionierskie wyczyny Antoniego Woryny stawiają go najwyżej w panteonie rybnickich żużlowców. Śmiem twierdzić, że także w lokalnym wymiarze szeroko pojętego sportu okręgu rybnickiego nikt nie ma równej mu legitymacji pierwszeństwa. Niespodziewana, nagła śmierć wybitnego sportowca, poza niepowetowaną stratą, była pretekstem do uczczenia bohatera odważną spektakularną decyzją. Sprawa dojrzewała powoli latami. Niestety... Naprawdę trudno zrozumieć niechęć władz miasta z ówczesnym prezydentem (śp. Adam Fudali), które odrzuciły podpisaną przez wielotysięczną rzeszę mieszkańców petycję sympatyków czarnego sportu o nadanie stadionowi miejskiemu imienia Antoniego Woryny.
Powstała ulica Woryny na Zamysłowie. OK. Zawsze coś, ale kibicom chodziło o arenę żużlowych zmagań, tak cudownie ubogaconą zwycięstwami rybnickich mistrzów. Stadion przy Rudzie ukończono w 1939 roku z myślą o już wtedy znanych żużlowcach (Rudolf Bogusławski, Hipolit Mydlak, Hubert Jung, Jan Sanecznik, Ludwik Fajkis, bracia Draga, Zdzisław Bysiek, Eryk Pierchała). Tej dyscyplinie, kojarzonej jak mało co z Rybnikiem, powinien być przede wszystkim ten obiekt oddany i jak dotąd, dziękować Bogu, to się nie zmienia. Futbol wszyscy lubimy, ale za nim w Rybniku nie idzie fundamentalna historia wielkich, cudownych, bajkowych tradycji. Imię najwybitniejszego żużlowca byłoby symbolem swego rodzaju dziejowej sprawiedliwości i wskazaniem, że jedynie budowanie na skale ma dobrą przyszłość.
Ktoś może powiedzieć, że oprócz Woryny byli jeszcze Maj, bracia Tkocz, był Jerzy Gryt - piąty "muszkieter", no i przede wszystkim był mistrz nad mistrze Wyglenda (prywatnie mój przyjaciel, czym się szczycę), więc może lepiej nie wyróżniać nikogo - będzie sprawiedliwiej. Fałszywa logika. Jest tylko mniej odważnie - by nie powiedzieć - tchórzliwie. Stadiony są przedmiotem kultu. W Lesznie mamy stadion Smoczyka, choć też przecież funkcjonują tam inne dyscypliny, a w żużlu wsławili się również inni znakomici żużlowcy, jak choćby Józef Olejniczak, Henryk Żyto i wielu, wielu po nich. W Gorzowie jest stadion Jancarza, choć wybitnymi zawodnikami byli tam przecież ponadto Andrzej Pogorzelski, Edmund Migoś, Zenon Plech, Jerzy Rembas, Boguslaw Nowak, mistrzowie Polski i medaliści mistrzostw świata. W Gdańsku całkiem niedawno stadionowi nadano imię Zbigniewa Podleckiego, choć nie był on nawet nigdy mistrzem Polski, a ponadto miał w klubie Wybrzeża godnych konkurentów, jak choćby wspomniani Marian Kaiser, Henryk Żyto i Zenon Plech.
Jakkolwiek pojmowanej sprawiedliwości tu oczywiście być nie może, bo też nie o to głównie chodzi. Stadiony nazywa się imionami konkretnych żużlowców, bo tak a nie inaczej chcą masy, dla jasnego symbolu, dla wskazania priorytetu miejsca i szacunku dla korzeni, z których się wyrosło. Antoni Woryna jako patron rybnickiego stadionu pasuje najlepiej - prosto i czytelnie, pomimo tak niesamowicie silnej konkurencji. Przy innych kandydaturach wątpliwości byłoby więcej, a wzięte z sufitu pomysły o stadionie "czwórki asów" zwyczajnie nie chwycą, bo są przeintelektualizowane. To zresztą zostało przetestowane - ani stadion im. "Czwórki muszkieterów", ani im. "Woryny i Wyglendy" nie znalazł większego poparcia, pomimo czynionych prób.
Co istotne, wśród podpisanych wielu tysięcy rybniczan na honorowej liście zwolenników pomysłu "Stadionu Woryny" sprzed dziesięciu lat znalazł się także trójgłos dla mnie przesądzający. Otóż pod wnioskiem pt. stadion Woryny podpisali się bez szemrania pozostali "muszkieterowie", żyjący jeszcze wtedy Joachim Maj i Stanisław Tkocz, a także sam świetnie się wciąż trzymający Andrzej Wyglenda - człowiek legenda. A poza nimi także indywidualny mistrz Polski Jerzy Gryt oraz medalista IMP i drużynowych mistrzostw świata Andrzej Tkocz. To najbardziej utytułowana grupa rybnickich żużlowców w historii.
Dlaczego więc nie ma stadionu Woryny? Dobre pytanie... Jeśli prawdą jest, że nachalne telefony pewnego eksrybniczanina, zarazem eksdziałacza z Warszawy, utrąciły cenną oddolną inicjatywę rybnickiej społeczności, to… "smutno mi Boże". Trudno klasyfikować ten przypadek inaczej, niż klasyczna porażka idei samorządności, gdzie pojedyncze zdanie kogokolwiek znaczyć miałoby więcej niż głos ludu. Tryb przypuszczający, ale... Czy naprawdę argumenty przedstawione w kilku akapitach wyżej nic nie znaczą?
Warto, myślę, w tym miejscu przytoczyć wypowiedź Sebastiana Rygielskiego ze Stowarzyszenia Sympatyków Sportu Żużlowego "Krzyżacy", który na posiedzeniu radnych Torunia w sprawie wniosku o nazwanie ulicy im. Mariana Rose przy nowopowstałej Motoarenie wypowiedział takie oto mądre słowa: "Jeśli nasz projekt zostanie odrzucony, zabijecie państwo obywatelskiego ducha tego miasta".
Pytanie... Gdzie jest Rybnik?
Stefan Smołka
Zobacz także:
- Pamiętny heroizm Todda Wiltshire'a. Przed 22 laty wrócił w wielkim stylu na światowe salony
- Drugoligowiec, który został mistrzem świata. Jack Young - to on wykreował Ivana Maugera