13 marca 2021 roku Brian Andersen obchodzi okrągły jubileusz. Duńczyk, który pod koniec lat 90. zaskarbił sobie w Polsce sympatię szczególnie kibiców Stali Rzeszów, kończy 50 lat. Swoim stylem jazdy może nie porywał publiki, jak obecnie robi to gimnastykujący się na motocyklu na wszelkie możliwe sposoby Bartosz Zmarzlik, ale w latach swojej największej hossy był przede wszystkim skuteczny.
- Pamiętam, że miał bardzo dobrze przygotowany sprzęt. Dysponował bardzo szybkimi motocyklami. Tym się wyróżniał - wspomina w rozmowie z naszym serwisem Marian Maślanka, który zatrudnił go we Włókniarzu Częstochowa w 2001 roku. Jak się okazało, był to ostatni poważny sezon w karierze Andersena. Odpuścił, bo spokoju nie dawały mu problemy zdrowotne.
Obiecujące początki
Pierwszy sygnał, że drzemie w nim potencjał, który umożliwi mu sięganie po sukcesy w sporcie żużlowym, dał w 1989 roku. Wówczas został młodzieżowym wicemistrzem Danii. Dwa lata później, na torze w angielskim Coventry, zdobył najcenniejsze trofeum w kategorii U21, czyli Indywidualne Mistrzostwo Świata Juniorów. Promotorzy miejscowej ekipy Coventry Bees nie przepuścili takiej okazji i zdecydowali się zatrudnić znakomicie rokującego Duńczyka.
ZOBACZ WIDEO Żużel. Bogate zakupy u Patryka Dudka. Żużlowiec Falubazu nie odczuł, żeby zrobiło się taniej
Okazał się to być bardzo słuszny ruch ze strony działaczy Pszczół. Andersen przez osiem sezonów nieprzerwanie reprezentował barwy klubu z Coventry, występując w sumie w 349 meczach i zdobywając ponad 3200 punktów. Pamiętać należy, że w latach 90. prestiż ligi brytyjskiej był nieporównywalnie większy niż obecnie. Innymi słowy, trzeba było prezentować wysoki poziom, aby dobrze punktować na Wyspach.
Grand Prix - szczęście i przekleństwo
Duńczyk radził sobie coraz śmielej, stąd nie dziwi, że niektórzy, zwłaszcza w jego ojczyźnie, upatrywali w nim następcę profesora z Oxfordu, czyli Hansa Nielsena, czterokrotnego Indywidualnego Mistrza Świata. Andersen debiutując w Grand Prix tylko dołożył argumentów, aby tak sądzono.
Stałym uczestnikiem cyklu wyłaniającego najlepszego żużlowca na świecie został w wieku 26 lat w 1997 roku. W trzeciej rundzie na torze w niemieckim Landshut zajął drugie miejsce, ustępując jedynie, a jakże, wspomnianemu Nielsenowi. Kolejny turniej w Grand Prix Wielkiej Brytanii w Bradford należał już do niego. Po latach w rozmowie z naszym serwisem przyznał, że to zwycięstwo obok IMŚJ z 1991 roku było najmilszym wspomnieniem z całej żużlowej kariery (przeczytaj wywiad ->>).
Po dwóch wyśmienitych rundach debiutujący w elitarnej stawce Brian Andersen niespodziewanie był drugi w przejściowej klasyfikacji generalnej. Wówczas cykl składał się raptem z sześciu turniejów, więc przed Duńczykiem zaczęła się rysować całkiem realna szansa na medal. Los jednak chciał inaczej.
Pech sprawił, że Andersen doznał kontuzji w postaci złamania obojczyka. Zabrzmi to brutalnie, ale dla żużlowców to chleb powszedni. Uraz obojczyka jest jednym z najczęstszych, jaki się im przytrafia. Duńczyk uznał, że z niewyleczoną kontuzją sobie poradzi, dlatego nie odpuścił występu w Grand Prix Polski we Wrocławiu. Ta decyzja okazała się jednak fatalna w skutkach. Pal licho, że zawodnik na Stadionie Olimpijskim spisał się kiepsko (dopiero 13. miejsce), ale konsekwencje jazdy z urazem ciągnęły się za nim przez kolejne lata i w końcu wpłynęły na decyzję o zakończeniu kariery.
Lider ze Stali
Pierwszym klubem Briana Andersena w Polsce był w 1991 roku Polonez Poznań. Początki w naszym kraju nie należały dla niego do łatwych. Niegdyś wybrał się na mecz do... Krosna Odrzańskiego. Zdziwienie Duńczyka było wielkie, gdy okazało się, że miał jechać na spotkanie do Krosna, ale do tego z województwa podkarpackiego. Tymczasem Andersen błądził w poszukiwaniu stadionu żużlowego 700 km dalej. Ot taka "drobna" pomyłka.
Na dobre polskiej publice zaprezentował się dopiero w 1995 roku w barwach rzeszowskiej Stali. Z Żurawiem na plastronie ścigał się przez trzy lata i były to występy wybitne. Każdy sezon spędzony w Rzeszowie kończył ze średnią powyżej 2 punktów, a kibice Stali po dziś pamiętają jego komplety punktów. Niektórzy z nich uważają go nawet za najlepszego zagranicznego zawodnika w historii klubu.
Najmocniej w pamięci rzeszowskich fanów zapadło spotkanie z 1997 roku z Wrocławia. Przed ostatnim biegiem Sparta prowadziła ze Stalą 43:41. Gospodarze mogli czuć się mocni przed odsłoną wieńczącą tamtejsze zmagania, bowiem mieli dotąd niepokonanego Tommy'ego Knudsena. Jak wielkie zdziwienie nastąpiło w momencie, gdy para Brian Andersen - Grzegorz Rempała w 15. wyścigu wygrała podwójnie przechylając szalę zwycięstwa na korzyść Stali. Andersen w tamtym meczu zdobył 12 punktów.
Niestety, kłopoty ze zdrowiem sprawiły, że Andersen nigdy już nie wrócił do wysokiego poziomu. Marian Maślanka opowiada, że nie był on w stanie w pełni wykorzystać mocy swojego sprzętu. - Myślę, że problemy zdrowotne rzutowały na to, że mimo świetnego sprzętu jeździł trochę zachowawczo. Nie podlega dyskusji, że sprzęt miał na światowym poziomie. Nie miało to jednak przełożenia w czasie walki na torze, stąd jego zdobycze punktowe nie były takie, jak oczekiwaliśmy - wspomina były prezes Włókniarza.
- Jako zawodnik to powiedziałbym, że był typowym Duńczykiem, raczej zamkniętym w sobie. Nie robił jednak żadnych problemów. Jeśli chodziło o drużynę, nie sprawiał żadnych kłopotów, czy to w przypadku numeru startowego, kolegi z pary, czy jazdy z danego toru - dodaje.
Odnalazł się w innej roli
Włókniarz Częstochowa był ostatnim klubem w Polsce Briana Andersena, a 2001 rok był w ogóle ostatnim poważnym dla niego sezonem. Jeszcze w 2002 roku próbował swoich sił w Oxford Cheetachs, jednak z kiepskim skutkiem. W końcu postanowił definitywnie zakończyć karierę zawodnika, choć jeszcze na moment wrócił w 2010 roku na kilka występów w lidze duńskiej w ekipie Holsted.
Nie zdecydował się odciąć od żużla. Wręcz przeciwnie, zaczął odnosić sukcesy w roli tunera. To na sprzęcie przygotowanym przez niego Chris Harris wygrał swój jedyny turniej Grand Prix - w Cardiff w 2007 roku.
Mariana Maślankę w ogóle nie dziwi fakt, że Duńczyk wykorzystał swoją technologiczną wiedzę i zajął się pracą nad sprzętem. Pamięta bowiem, że jeszcze jako zawodnik Brian Andersen wykazywał do tego smykałkę. - Już wtedy było widać, że ma zadatki w tym kierunku - przekonuje.
W ostatnich latach Brian Andersen skupił się na stawiającym pierwsze kroki na żużlu synu, Mikkelu. Potomek najwyraźniej odziedziczył sportowe geny po ojcu, bowiem odnosi już sukcesy w miniżużlu. Kto wie, być może za kilka lat w dorosłym speedwayu przebije jego osiągnięcia.
Czytaj również:
-> Mówi o finansowej patologii. Wydadzą jeszcze więcej niż dostaną!