"Po bandzie" to cykl felietonów Wojciecha Koerbera, współautora książki "Pół wieku na czarno", laureata Złotego Pióra, odznaczonego brązowym medalem PKOl-u za zasługi dla Polskiego Ruchu Olimpijskiego.
***
W tzw. martwym sezonie na wagę złota jest nie tylko najmniejszy news, ale też zwykła popierdółka, z której news można utkać i zrobić dzień. Gdy chodzi o Grega Hancocka, byłby to z mojej strony niemały nietakt, gdybym popierdółką nazwał sprowadzenie czterokrotnego indywidualnego mistrza świata na tak poważne stanowisko jak konsultant ds. szkolenia i sportu w Betard Sparcie... Nie przesadzałbym też jednak z oczekiwaniami, że oto wrocławski klub chwycił Pana Boga za pięty i wkracza w inny wymiar szkolenia oraz sportu. Niektórzy uznali, że spartanie odpalili petardę, natomiast ja uważam, że do fajerwerków trzeba jednak podchodzić ostrożnie.
To naturalne, że na tę okoliczność media musiały odkurzyć 2004 rok i wspomnieć dość niejasną absencję Hancocka na kluczowym meczu w Tarnowie, co wrocławian miało kosztować tytuł DMP. Osobiście ubolewam akurat nad czym innym. Że na tarnowskim torze zabrakło Sławka Drabika, bo to on, a nie Hancock, przechodził wówczas drugą młodość. 38-letni Drabski, będący dość świeżo po opolskim epizodzie na pierwszoligowym szczeblu (2002), zaliczał właśnie życiowy sezon w schyłkowym periodzie kariery. Znów walczył o cykl Grand Prix, choć ta walka właśnie kosztowała go paskudne złamanie kręgosłupa w czeskim Slanym. Pamiętam, że rozmawiałem wtedy ze Sławkiem, przykutym do łóżka w czeskim szpitalu.
ZOBACZ WIDEO Żużel. Który z Holderów był większym rozrabiaką? "Pozwalano mu na zbyt wiele"
- Muszę stąd spie… ać, bo wyłamałem kilka desek w płocie i ściga mnie teraz miejscowy toromistrz - wyszeptał do słuchawki, co mogło wskazywać, że psychicznie ma się całkiem dobrze. Druga część sezonu poszła jednak na straty i w Mościcach Drabik był tylko cywilem. A gdy na samą końcówkę sezonu znów wskoczył w kombinezon, to z miejsca opędził Memoriał Nieścieruka, taką zapomnianą już imprezę.
Tak, wtedy w Tarnowie mógł nawet wystarczyć sam Drabik, bez Hancocka.
Tę sytuację wspominają jednak wszyscy, tymczasem więcej było zdarzeń z udziałem Grega, które wskazują, że miał w sobie nie tylko gen profesjonalisty, ale też kalifornijskiego luzu. Przykłady? A choćby mecz tarnowian w Toruniu, na który Jankes się spóźnił, choć mógł wówczas dotrzeć wcześniej. Spotkanie odwołano w atmosferze skandalu, bo najpierw się okazało, że bez Hancocka goście nie wypełniają dolnego limitu KSM, a później, gdy już wszyscy rozjechali się do domów, że owszem, spełniają, tylko obliczenia sędziego nie okazały się nazbyt precyzyjne. Najpierw jednak wściekły Marek Cieślak, opiekun tarnowian, rzekł do kamery, że płakać mu się chce i widać było, że mówi jak najbardziej szczerze.
Hancock wielokrotnie też pokazywał, jaką się kieruje w życiu hierarchią, o czym przekonali się w Zielonej Górze i raz jeszcze w Tarnowie. Dwukrotnie, z powodu urazu, odmawiał jazdy w niezwykle ważnych meczach, by za chwilę startować na własne konto w cyklu IMŚ i przybijać pieczęć na tytule. Tak było w 2011 roku, gdy nie pojechał w kluczowych derbach ze Stalą Gorzów, a trzy dni później zapewnił sobie w Gorican złoto. To wtedy Cieślak mówił mu w żartach, by nie skakał na oczach wszystkich, bo ludzie patrzą. Miał przecież kontuzjowaną nogę. A 2014? Jako Jaskółka odpuścił z kolei rewanż z Unią Leszno i jego zespół nie odrobił strat. Za to trzy dni później Jaskółka fruwała już wysoko podczas Grand Prix Skandynawii w Sztokholmie. I znów został Hancock globalnym championem. Nie przekonywały go wówczas zachęty Cieślaka, że przyszykuje mu bezpieczny torek, w sam raz na przetarcie po kontuzji, a przed walką o osobiste cele.
Wreszcie przed kilkoma laty Hancock wybrał się do Ostrowa, gdzie jego Stal Rzeszów barażowała z miejscową Ostrovią. I wtedy się okazało, że gdy Greg przyjeżdża na stadion dużo wcześniej, to… też niedobrze. Bo udał się z rodziną na obiad i tak zasmakował w wielkopolskiej kuchni, że nie zdążył na prezentację. Sprawiedliwie jednak dodajmy, że na torze zrobił później maksa, choć nie to jest istotą sprawy.
Otóż istotą sprawy są życiowe priorytety. Greg miał swoje jasno sprecyzowane i przez lata się z nimi, na naszych oczach, obnosił. Z uśmiechem na twarzy, kulturą osobistą i manierami dżentelmena, ale też bez większych skrupułów i z zimną krwią. Mianowicie Hancock jeździł dla tytułów IMŚ po świecie, a dla pieniędzy do Polski. W zasadzie robił to samo, co większość, przy czym rzucał się w oczy, bo sam był na topie, a i jego kluby również. Zresztą, last dance z Ireneuszem Nawrockim też nie był żadną próbą zniwelowania różnicy poziomów między poszczególnymi szczeblami polskich rozgrywek, lecz zwykłym ruchem biznesowym. Skoro jest chętny, który zgłasza gotowość, by płacić za golenie frajerów, to trzeba dać sobie szansę. A poza wszystkim, jak przekonywał Greg, "II liga jest naprawdę mocna i rywale prezentują wysoki poziom." No mówiłem, że człowiek z klasą.
Dworując sobie nieco, można by spuentować sprawę w ten oto sposób, że jako konsultant ds. szkolenia i sportu wiele pracy Hancock we Wrocławiu mieć nie powinien. A jak będzie w rzeczywistości? Adrian Skubis, rzecznik klubu, jest gotów przywołać do porządku każdego żartownisia, no ale taką ma niewdzięczną robotę, że musi bronić interesu klubu. Ja, oczywiście, jestem jak najbardziej na tak. Przy czym, po prostu, nie oczekuję cudów, bo trochę życie znam. Nie jest to, zresztą, żaden nowatorski ruch, bo w sztabie szkoleniowym Fogo Unii od dawna znajduje się Leigh Adams. I wygląda to mniej więcej tak, jak sobie wyobrażałem. Mianowicie Adams siedzi u siebie w Australii, niekoniecznie śledzi wszystko na bieżąco, natomiast jeśli dojrzy na własnym podwórku jakiś talent, to z miejsca zakręci do prezesa Rusieckiego i powie - "bierz go, Peter, warto." To taka funkcja jak na placówce dyplomatycznej - wyraz uznania, docenienia, chęć bycia w kontakcie z legendą. Same plusy dla jednej i drugiej strony, świadczeń i obowiązków niewiele.
Hancock, rzecz jasna, ma tę przewagę nad Adamsem, że w stu procentach zarządza swoim zdrowiem. Jest bardziej mobilny. I z pewnością będzie się we Wrocławiu pojawiał, bo niby gdzie jak nie do Polski mają wracać dawne gwiazdy. Tam ojczyzna, gdzie dobrze, a przecież poza krajem żużel jest już tylko zajęciem dla archeologów. Za to w Polsce ma się na tyle dobrze, że kompletnie nie wiemy, na co przeznaczyć te miliony z nowego kontraktu telewizyjnego.
A więc żeby była jasność - ja Hancockowi nie wróg. Już od dłuższego czasu wiedziałem, że ugaduje się na współpracę z Maćkiem Janowskim, a rozszerzenie jej nieco na Betard Spartę to naturalna kolej rzeczy. Skoro Monster będzie się pojawiał w boksie Red Bulla podczas turniejów Grand Prix, to dlaczego nazajutrz ma nie wrócić z cała ferajną do Polski. Tym bardziej, że speedway to wielka część jego życia, od którego zwyczajnie nie chce się odcinać. Choć dla światowego żużla byłoby o niebo lepiej, gdyby konsultantem ds. szkolenia i sportu został u siebie w Stanach.
Małysz też nie stracił czapeczki Red Bulla po zakończeniu kariery sportowca. Bo wciąż jest osobą publiczną i lepszym słupem reklamowym niż większość czynnych skoczków.
Mnie osobiście Hancock nigdy nie zawiódł. Umówiliśmy się w domu Rafała Haja na rozmowę, na potrzeby biografii Marka Cieślaka "Pół wieku na czarno", i z uśmiechem na ustach odpowiadał. Kilka godzin przed meczem Stali Rzeszów na rozpadającym się wówczas Olimpijskim. I się na ten mecz nie spóźnił! Powtórzę - to człowiek z manierami dżentelmena. Do tego człowiek majętny, który nie musi się w Polsce prosić o robotę konsultanta. Natomiast priorytety to w życiu podstawa. Hancock, jak sądzę, nie poświęci się pracy z Betard Spartą, bo przecież ma syna Wilbura, którego wprowadza w żużlowy biznes. I jemu się poświęci, swojej najbliższej rodzinie. Przy okazji - czekam na newsa pt. "Hancock zawodnikiem Sparty!". Zatem rodzina jest ważniejsza niż polski klub. Tak samo jak przez lata tytuły IMŚ były ważniejsze od tytułów DMP. Tak bardzo, że nawet nie ma jak tego porównać. A pieniądze też są w życiu ważne. Dla obcokrajowca z pewnością ważniejsze niż zadowalanie kibiców z jakiegoś dalekiego kraju.
Nie odbieram ludziom radości z posiadania idoli. Stawiania im ołtarzyków, pudrowania rzeczywistości. Z lekka tylko przed tym przestrzegam, bo gdy mamy tego typu skłonności, to się można później rozczarować. I poparzyć przy odpalaniu petard.
Naprawdę myślicie, że dla internacjonała z zagranicy złoto DMP jest ważniejsze od medalu IMŚ? Osobiście uznałbym kogoś takiego za dziwaka i ekscentrycznego filantropa. Gdyby obcokrajowiec miał zarobić 500 tysięcy złotych i medal polskiej ligi lub też zarobić 800 tysięcy i nie mieć medalu, bez wahania wybrałby to drugie. No, chyba że za medal dorzuciliby 300 tysięcy premii.
Wojciech Koerber
Zobacz także:
- John Cook miał szalone przygody w Polsce. Teraz opowiedział o nich!
- Jego wynalazek uratował wielu sportowców. "Jakby ręce Pana Boga cię złapały"