Leszno. Stolica speedwaya pod wieloma względami. Ośrodek dopracował się 18 tytułów Drużynowych Mistrzostw Polski, a klubowe CV dopełnia osiem krążków srebrnych i siedem brązowych. Zresztą historyczna klamra spina się dość wymownie. Gdy sport żużlowy na polskiej ziemi raczkował, rządzili właśnie leszczynianie.
W latach 1948-54 sześciokrotnie sięgnęli po tytuł, a raz po srebro. Ostatnio natomiast swoją dominację zaznaczali w sposób niemal równie spektakularny. Okres 2014-2020 to również były żniwa i dożynki. A raczej dorzynanie konkurencji. Minione siedmiolecie wzbogaciło klub o pięć medali złotych i jeden srebrny.
Rozłożyste drzewa genealogiczne. Klan przy klanie...
Leszno i okolice to też rozłożyste drzewa genealogiczne nie tylko gdy chodzi o żużlowych kibiców, ale też o samych zawodników. Wystarczy wspomnieć takie nazwiska czy wręcz klany jak Smoczykowie, Olejniczakowie, Kowalscy, Jąderowie, Dobruccy, Buśkiewiczowie. Jankowscy, Okoniewscy, Pawliccy, Balińscy, Kasprzakowie, Musielakowie... Nic zatem dziwnego, że produkcja była tam zawsze masowa i to kierowcy z ziemi leszczyńskiej nasycali rynek.
ZOBACZ WIDEO Żużel. Robert Lambert musiał zrezygnować z jazdy w ojczyźnie. Teraz tłumaczy dlaczego
Gwiazdy świeciły na miejscu, a te które przyblakły, szły w Polskę, tam szukając swojego miejsca w branży i ewentualnie szansy na powrót. Jak obecnie Krzysztof Kasprzak, Przemysław Pawlicki, Jarosław Hampel, Norbert Kościuch, Tobiasz Musielak, Marcin Nowak czy Daniel Kaczmarek. Zresztą, spójrzcie na obsadę zeszłorocznego finału IMP. Otóż dokładne połowę stawki (!) stanowiła ludność rdzenna - wychowankowie plus jedna postać usynowiona (Janusz Kołodziej).
...i torek przy torku
To w okolicy powstało najwięcej minitorów (choćby Dalabuszki, Pawłowice, Lgiń), a w samym mieście nieustannie szyją dla całego świata kombinezony (Maliniak Products). Z jedną tylko, letnią przerwą dla całej załogi.
To w Lesznie wychodzi biblia speedwaya pod tytułem "Tygodnik Żużlowy" - jedyny i kultowy w świecie żużla papierowy magazyn poświęcony dyscyplinie. A na tamtejszym Stadionie im. Alfreda Smoczyka rokrocznie ogłaszają wyniki plebiscytu na najpopularniejszych zawodników, bawiąc się przy okazji do rana. Co prawda obiekt szczytem nowoczesnej myśli konstruktorskiej nie jest, lecz ma i swój klimat, i swoje zalety. Klimat, bo właśnie w Lesznie mają najpiękniejsze żużlowe zachody słońca.
A zalety? Wychodzą na wierzch choćby wczesną wiosną, gdy pora się budzić z zimowego snu i wyjeżdżać na tory. W Gorzowie czy we Wrocławiu czynią to z reguły na samym końcu, bo zamknięte i zadaszone obiekty rzucają cień na wybrane miejsca toru. W efekcie miejscami jest on przejezdny, a miejscami jeszcze długo, długo nie. Za to w Lesznie mają naturalny, najlepszy i najtańszy system osuszający - słońce i wiatr bez problemów operujące na otwartej przestrzeni.
Jakiego jesteś wyzwania? Żużlowego
Mieszkańcy niewielkiego, ponad 60-tysięcznego Leszna rzeczywiście są w zdecydowanej większości wyznania... żużlowego. Czy zatem można mówić o fenomenie tamtejszego klubu, który - na tle konkurencji - otrzymuje przecież dość skromne subwencje miejskie? Rys historyczny i źródła wyjątkowości obrazuje jeden z byłych prezesów, tych bardziej kolorowych.
- Będę szczery do bólu - zaznacza na wstępie Rufin Sokołowski. - Po pierwsze Leszno uchodziło za stosunkowo bogate miasto w okresie przedwojennym. Klub motocyklowy powstał dlatego, że w czasie, gdy motocykle były rzadkością, grupę ludzi było na nie stać. W okresie powojennym natomiast znajdowały się w mieście magazyny sprzętu niemieckiego. W tym motocykle. I właśnie ten sprzęt dało się przystosować do jazdy na żużlu. Po prostu pewna grupa ludzi potrafiła to wykorzystać, a największą osobowością był Józef Olejniczak, ochotnik z kampanii wrześniowej 1939 roku. To on stworzył z ojcem Leszczyński Klub Motocyklowy. Z uwagi na wojnę zaczął jeździć dopiero w wieku 28 lat, ale został sześciokrotnym drużynowym mistrzem kraju. Indywidualnie sięgnął z kolei po złoto w 1950 roku, choć pośmiertnie honorowy tytuł przyznano też Smoczykowi - wspomina Sokołowski.
W Lesznie pierwsi sprzedali nazwę za kasę
To właśnie Olejniczakowie doprowadzili do przeniesienia stadionu na obecne tereny wojskowe. - Co ciekawe, leszczyński klub był pierwszym, który sprzedał nazwę za kasę, przemianowując się z LKM-u w Unię - ocenia Rufin Sokołowski. - Wtedy, na początku lat 50., z przemysłem chemicznym były związane zrzeszenia Unia, jak Unia Tarnów czy Unia Oświęcim. Gwardia była wówczas klubem milicyjnym, a Polonia początkowo kolejowym. No i przyjechali jacyś działacze ze zrzeszenia Unia, w zamian za zmianę nazwy udostępniając Olejniczakom swoje ośrodki wypoczynkowe na przygotowania do sezonu i jakiś sprzęt. Stąd ten świetny rozwój w latach 1949-54. Zresztą wtedy żużel był w niemal każdym powiecie - mówi były prezes Unii.
- Później jednak, na nieszczęście, Polski Związek Motocyklowy, któremu prezesował Józef Docha, przestał się zajmować dyscypliną. Zlikwidowano tę organizację, a także Automobilkub Polski, powołując Polski Związek Motorowy. Docha, mistrz Polski w rajdach z 1936 roku, został aresztowany i osadzony w więzieniu. Wyszedł, ale niedługo później zmarł. Ośrodki żużlowe zaczęły masowo upadać, choć ten nasz, leszczyński, się zachował, bo jednak tradycje początkowe były silne. Lata 60. okazały się więc kryzysowe, choć w następnej dekadzie potęga ożyła. Wynikało to z takiego fajnego przypadku, że powstało akurat województwo leszczyńskie. Niezbyt wielkie, wtulone między Wielkopolskę, ziemię lubuską i kawałek Dolnego Śląska - dodaje.
- Nie było tu żadnego sportu i wtedy ówczesne władze Komitetu Wojewódzkiego PZPR podjęły decyzję, że Leszno musi być z czegoś znane. Zdecydowano, że z żużla. Rada patronacka zaczęła zdobywać dewizy na zakup sprzętu - dzięki temu, że państwowe gospodarstwa rolne miały odpisy dolarowe od eksportu, np. bydła. Tak powstała baza finansowa. Tym bardziej, że zakłady pracy musiały kupować bilety z funduszy socjalnych. Nawet jeśli na trybunach zasiadało po pięć, sześć tysięcy widzów, to wejściówek było sprzedanych 15 tysięcy - przypomina Sokołowski.
Poszedł zapalić i poznał życie
No ale skąd tyle zaufania do miejscowej młodzieży z miasta i okolicznych wiosek? - Jako że Unii nie było nigdy stać na transfery, to stawiano na szkolenie swoich. Kryzys nastąpił dopiero na przełomie lat 80. i 90., po trzecim kolejnym tytule DMP. Przydarzył się jeden spadek, później drugi. Nie było już komitetu wojewódzkiego ani żadnego przemysłu. Poziom życia ludzi się obniżył, panowało wysokie bezrobocie. Ja miałem szczęście uosabiać odbudowę klubu. Pamiętam marzec 1995 roku, gdy Unia jechała pierwszy sparing przygotowujący do sezonu, a ja nigdy wcześniej nie byłem na żużlu. Bardzo przeżywałem swoje pierwsze zawody, nie mogłem spać, więc przyjechałem na stadion koło piątej czy szóstej, w każdym razie ciemno jeszcze było - wspomina Sokołowski.
- Na miejscu się okazało, że zapomniałem kluczy, ale że człowiek przesądny, to nie wróciłem po nie. Czekając aż ktoś przyjedzie poszedłem na trybuny, gdzie zapaliłem papierosa. I tak patrzyłem, że najpierw traktorzysta na tor wyjechał. Później jacyś gracarze wyszli i zaczęli coś odgarniać. Potem inni ludzie przyszli i ustawili maszynę startową. Wreszcie jakaś odprawa była i ludzie na bramkach stanęli. A grupka kobiet wzięła jakieś bilety i poszła do kas. I ci wszyscy ludzie mieli pełną świadomość, że nie dostaną za swoją pracę ani złotówki. To była ta siła, która tworzy Unię Leszno - tak to widzi były sternik.
Na żużlu można popłynąć. I wypłynąć
Zmierzamy do czasów obecnych. - Za mojej kadencji byliśmy drużyną środka tabeli. Natomiast kolejnym etapem rozwoju klubu okazała się zmiana ordynacji wyborczej w wyborach samorządowych na prezydenta miasta. Otóż w 2002 roku zaczęli go wybierać mieszkańcy. I wtedy prezydent Tomasz Malepszy zrozumiał nagle, że na tym żużlu można wypłynąć. Zapałał do niego wielką miłością. Klub zaczął dostawać miliony, później kupił Hampela. A w 2004 roku Polska weszła do Unii Europejskiej, dzięki czemu nastąpiło rozładowanie nadmiaru ludzi bez dochodów, będących ciężarem dla rodzin. Oni zaczęli wyjeżdżać za granicę, a jak wracali, mieli pieniądze na rozrywkę. W mieście nie było wyboru, więc szło się na stadion. I opłacało się już inwestować w zawodników, a także walczyć o play-offy, bo dwa mecze więcej to jakby niemal dwa miliony złotych więcej - puentuje prezes Rufin, z lekkością przemawiający i z równą łatwością dostrzegający zjawiska geopolityczne oraz związki przyczynowo-skutkowe między nimi.
Jak długo pracuje żużlowiec
A dziś wielkość Unii podtrzymuje grupa biznesmenów pod dowództwem Piotra Rusieckiego (Polcooper). Ma on m.in. tę zaletę, że jeśli prezesów dzielimy na tych, którzy wykonują w klubie przelewy przychodzące i wychodzące, to on należy do pierwszej grupy. Unię ma w sercu. Dba o nią podobnie jak Maciej Duda (Duda Holding), Waldemar Ciesiółka (Ciesiółka Auto Group) Jarosław Stajer (Almark) i Józef Dworakowski (Agromix).
Zawodnicy twierdzą, że ten ostatni zauważył swego czasu, iż żużlowiec pracuje... przez pięć minut w niedzielę. A kiedy Jożin narzekał raz na ich wysokie apanaże, porównując do zatrudnionych przez siebie i harujących jak woły kombajnistów, to mu Narodowy Marek Cieślak odpowiedział:
- To, weź sobie, prezesie, do drużyny siedmiu kombajnistów...
Na zewnątrz szorstki pan Józef chowa jednak w środku dobre i hojne serce. Zwłaszcza hojne dla Unii.
Podczas jednej z gal "Tygodnika Żużlowego" Piotr Rusiecki żartował sobie z kolei w rozmowie z Michałem Świącikiem, sternikiem klubu spod Jasnej Góry:
- Odstąpiłbyś nam, Michał, choć jednego sponsora. My biedni, u nas zboże tylko.
Fakty są jednak takie, że Unia, prowadzona od 2017 roku przez Piotra Barona, to kolekcjonerka metali szlachetnych i kolorowych, a niejeden zapłaciłby jak za zboże, by stać się jednym z Byków. Zawodnicy mają w mieście status gwiazd. Gdy taki Piotr Pawlicki chce zaznać nieco spokoju, to musi jechać do Wrocławia, bo na tamtejszym Rynku pozostanie anonimowy. Jak na co dzień jego przyjaciel Maciej Janowski czy Tai Woffinden. A podróże do Wrocławia stały się już niemal bezproblemowe. Odkąd oba miasta połączyła droga S5, stały się one sobie bliższe...
Kołodziej chciał się poświęcić dla wychowanków
Co ciekawe, klub nie dysponuje najwyższym budżetem w PGE Ekstralidze, a jednak większość chce pozostać częścią społeczności i słuchać na co dzień charakterystycznego, regionalnego akcentu. I że na tor wyjeżdża polewarka, a nie polewaczka, jak w innych miastach. Klubowi zawiadowcy potrafią się też dobrać charakterologicznie, trafić na wielkie serca. Niech za świetny przykład posłuży tu Janusz Kołodziej, który minionej jesieni był w stanie odejść z klubu dobrowolnie, jeśli tylko pomógłby w ten sposób pozostać wychowankom: Dominikowi Kuberze i Bartoszowi Smektale. Czy rzeczywiście można być tak szlachetnym w tak bezwzględnym środowisku?
- To nie jest wymyślona historia - potwierdza Krzysztof Cegielski, menedżer zawodnika. - Kiedy przyszła jesień, zapytałem w końcu Janusza, co robimy, bo o jednego jest w Unii za dużo. Janusz powiedział na wstępie, że nie chce odchodzić i tyle. Chyba że od jego decyzji uzależnione jest pozostanie Smyka i Domina. Jak dla nich to mogę odejść - zaznaczył. Dodając też po chwili, że jak ma odejść, to woli skończyć karierę. Faktycznie sam sobie tak wymyślił i był w stanie to zrobić. Tak jak robił chłopakom miejsce w biegach. Był gotów przełknąć gorycz odejścia. Pieniądze znajdowały się tutaj na dalszym planie - dodaje Cegła.
Kołodziej istotnie jest typem, który lubi czuć przynależność do danej społeczności. Więc gdy w sezonie 2019 potrafił zakończyć Grand Prix Danii z kompletem zer (0,0,0,0,0), nikt ze znawców tematu specjalnie się tym w Lesznie nie przejmował. Ludzie wiedzieli, że nazajutrz jako Byk będzie dwucyfrówka. Bo nie chodziło o to, że z soboty na niedzielę aż tak bardzo zmieniała się skala trudności. Bardziej chodziło o zmianę priorytetów z dnia na dzień.
Doyle zaprzeczeniem
- Coś w tym fenomenie Unii jest. Zespół nie był przecież zmontowany jako dream team. Inne drużyny też miały świetnych zawodników, podobnych sportowo. Ale czterech tytułów z rzędu nie zdobywa się przypadkiem. Nastąpiła tu kumulacja różnych rzeczy. W Lesznie od kilkunastu lat skłaniali się ku budowaniu drużyny charakterologicznie pasującej do siebie. Z jednym bardziej energicznym chłopakiem, jak Piotr Pawlicki, ale swoim, którego inaczej się traktuje. Podobnie było w 2010 roku, gdy Janusz przychodził do Leszna za pierwszym razem. To nie jest zlepek kochających się chłopaków, ale dobór jak najbardziej właściwy. Choć Jason Doyle to zaprzeczenie tego mojego zdania. To nie jest chłopak z tej samej gliny, co Emil, Janusz, Smyk czy Kubera - kończy Cegielski.
Wielu twierdzi, że w sporcie drugi to pierwszy przegrany. Pozostaje mieć zatem nadzieję, że gdy w końcu przełamie ktoś byczą hegemonię, a pewnego dnia to nastąpi, Unia, jak sama nazwa wskazuje, pozostanie Unią.
Wojciech Koerber
Zobacz także:
- Zamazywanie rzeczywistości nic nie da. Trudny początek ligi, ale później będzie łatwiej
- Prezes PGE Ekstraligi mówi o testach na COVID-19. Za oszustwo zawodnikom grozi dożywotnia dyskwalifikacja!